Sny gęste i nieprzeniknione
Wieści o
„Domu wszystkich snów” Wojciecha Guni rozchodziły się po części drogą szeptaną. Choć autor opublikował już kilka książek i kilkanaście opowiadań, w 2017 roku dostał nagrodę im. Stefana Grabińskiego, a jego nazwisko niewątpliwie było znane miłośnikom polskiej sceny horroru i okolic, szerzej rozpoznawalny stał się dopiero dzięki najnowszemu zbiorowi. Można żałować, że tak późno – ale lepiej cieszyć się, że wreszcie na jego twórczość zdaje się zwracać uwagę większe grono czytelników.
Na „Dom wszystkich snów” składa się dwanaście opowiadań i jedna minipowieść, „Dom Motta”. Ich cechą wspólną jest przede wszystkim charakterystyczny gęsty styl, skutecznie tworzący duszną, napiętą atmosferę. Kluczową rolę odgrywają wymienione w tytule sny (w „Raporcie z likwidacji placówki” Senni stanowią wręcz grupę ludzi zmierzającą do przejęcia kontroli nad innymi przy pomocy koszmarów). Kilka rozmieszczonych w równych odstępach opowiadań ma formę raportów; rytmiczność i powtarzalność stanowi kolejną rozpoznawalną cechę tekstów Guni. Podobnie nieobecność, często rozumiana jako dotkliwy, nieokreślony brak, oraz pojęcia klucze: rodzina, dom, samotność.
Kilka opowiadań ze zbioru robi autentycznie uderzające wrażenie. W szczególności dotyczy to pierwszych dwóch tekstów. „W oczekiwaniu na powrót morza” opisuje nadbrzeżną miejscowość, której starsi mieszkańcy przeżyli odejścia morza, a młodsi nie mieli już szansy doświadczyć jego obecności. „A kiedy płomienie” to z kolei opowieść zarządcy rezydencji, w której dochodzi do pożaru. Te skrótowe opisy nie oddają oczywiście wymowy przedstawianych historii; dość zauważyć, że słowo „Bóg” nie pojawia się na stronach opowiadań, ale Jego dotkliwa nieobecność i pytania o to, kto może, musi czy chce Go zastąpić przenikają w zasadzie każdy tekst. Bohaterowie Guni szukają rozpaczliwie ucieczki od rządzących ich życiem mechanizmów, usiłują zrozumieć kryjący się za nimi sens, sami przejmują role tych, których wcześniej nie rozumieli.
W najdłuższym tekście zbioru, wspomnianym „Domu Motta” centralną rolę odgrywa klasyczny motyw wielkiego, podobnego do labiryntu domu, w którym bohaterowie zostają uwięzieni, choć początkowo przybywają tam całą rodziną z własnej woli. Dość schematyczna opowieść zyskuje wiele, gdy w pewnym momencie zmieniamy perspektywę narracji, poznając tajemniczy dom oczami pracującego w nim strażnika i przekonując się, że szuka on Motta tak samo jak nieszczęśni więźniowie.
Konsekwentnie budująca atmosferę monotonia narracji bywa chwilami nużąca i zbiór zapewne nie straciłby wiele na usunięciu z niego niektórych tekstów. Niemniej jednak warto czytać do samego końca: ostatnie opowiadanie, podzielona na trzy części „Nieśmiertelność” stanowi błyskotliwą kodę kolekcji, uderzającą oryginalnością medytację o życiu i jego (bez)sensie. Kolejny standardowy rekwizyt opowieści grozy, manekiny, stają się tu symbolem doskonałości, ochrony przed stratą, a jednocześnie nadziei na coś nowego, być może lepszego.
Choć „Dom wszystkich snów” jest reklamowany jako horror, autor używa krwi i przemocy oszczędnie i w przemyślany sposób; jego literackimi patronami są raczej Franz Kafka, Edgar Allan Poe, David Lynch czy wspomniany na okładce Bruno Schulz, a nie choćby Stephen King czy nie daj Boże Graham Masterton. Groza ma tu charakter metafizyczny, a więc paradoksalnie dużo bardziej realistyczny niż brutalne wypruwanie z siebie wnętrzności (ilu z nas doświadczy morderstwa, a ilu będzie się musiało kiedyś zmierzyć z pytaniem o sens wstawania każdego kolejnego dnia?). A dlatego tym trudniej od niej uciec, tym trudniej ją zlekceważyć.
Warto na koniec wspomnieć o pewnym zabiegu edycyjnym, być może niezbyt istotnym, ale dość charakterystycznym: książka została wydana w z niestandardowym układem stron. Wyjątkowo małe marginesy i odstępy na górze i na dole wymagają pewnego przyzwyczajenia. Pozostaje mieć nadzieję, że to świadomy zabieg podkreślający zagęszczenie prozy autora, a nie wynik prób zaoszczędzenia przez wydawnictwo na rozmiarze tomu.
Autor:
Adam Skalski
Dodano: 2021-04-22 12:55:26