"The science fiction approach doesn't mean it's always about the future; it's an awareness that this is different."
Neal Stephenson
Neal Stephenson to jeden z najważniejszych pisarzy fantastycznych ostatnich kilkunastu lat. „Zamieć” (wydana w roku 1992), „Diamentowy wiek” (1995) czy „Cryptonomicon” (1999), to powieści bardzo dla science fiction istotne; must-read właściwie, a przy tam każda z nich inna, każda wyznaczająca nowe ścieżki w gatunku, w którym na terra incognita coraz trudniej pisarzom dotrzeć. Autor na Zachodzie bardzo popularny, o ugruntowanej pozycji na rynku, w Polsce do tej pory – poza wąskim gronem najbardziej obeznanych w temacie czytelników – ledwo zauważany. Dotychczasowym polskim wydawcom (Zysk, Prószyński) nie udało się należycie książek Stephensona wypromować, większość z nich szybko lądowała na półkach z napisem „przecena”. Przyczyniła się do tego z pewnością niechlujność wydawnicza. Niemal wszystkie jak do tej pory polskie publikacje Amerykanina urodzonego w Fort Meade, posiadały pewne edytorskie niedoróbki, uchybienia na tyle znaczne, by zostały wypomniane w recenzjach poszczególnych powieści, tudzież na forach internetowych. Ale chyba przede wszystkim na zaistnieniu opisywanej sytuacji zaważył brak reklamy oraz chęci w rozpropagowaniu tego akurat pisarza.
Przyszedł czas na kolejnego wydawcę - wyspecjalizowanego w serwowaniu fantastyki MAGa, który zapowiedział publikację najnowszego (z lat 2003-2004) dzieła Stephensona, czyli Cyklu Baroku („Quicksilver”, „The Confusion”, „The System of the World”). O książce amerykańskiego autora było tym razem głośno. Do promocji zatrudniono nie tylko czasopisma, serwisy internetowe, ale także radio. Jednak ponownie dało się słyszeć narzekania ze strony fanów (sam mocno kręciłem nosem), ba, zaczęły się one pojawiać jeszcze przed wydaniem pierwszej części tej gargantuicznej trylogii (razem niemal 3000 stron w oryginalnych anglojęzycznych wydaniach hardcoverowych!). Okazało się bowiem, że „Żywe srebro” ma zostać podzielone na trzy części. To pozwala wysnuć przypuszczenie, iż aby skompletować całość, trzeba będzie zakupić razem aż dziewięć książek - byłby to niemały wydatek. Na pocieszenie mogę powiedzieć, że prawie wszystko wskazuje jak na razie na to, iż warto będzie wysupłać niezbędne złotówki z portfela.
„Żywe srebro”, tom 1, jako ułamek znacznie większej całości, niczego oczywiście nie kończy, niemniej daje pojęcie o tym, czym nowe dzieło Stephensona jest, do czego nawiązuje. I tak, od razu widać, że autor w pewnym sensie wraca do poprzedniej powieści – „Cryptonomiconu”. Mamy antenata Lawrence’a i Randy'ego Waterhouse’ów – Daniela (który jest głównym bohaterem), mamy też niesamowicie długowiecznego i tajemniczego Enocha Roota, który i tu, i tu swą osobą fascynuje - prowokując jednocześnie do snucia o nim najrozmaitszych hipotez. Już tylko po tym można więc określić Cykl Baroku jako (oczywiście dość luźny) prequel „Cryptonomiconu”.
Akcja książki toczy się na przemian w XVII i XVIII wieku, na przełomie dwóch epok – tej, która nadała tytuł trylogii i tej, która nadeszła po niej - oświecenia. Na pierwszym planie są naukowcy naturaliści – fikcyjny Daniel Waterhouse oraz jak najbardziej historyczni – Isaac Newton i Gottfried Leibniz. Otrzymujemy piękny, ale i przerażający fresk tamtego niezwykle dynamicznego okresu, gdy rodziła się nowożytna nauka, zmieniał sposób myślenia, postrzegania rzeczywistości, kiedy powstawał zachodni racjonalny świat. Stephenson w sposób bardzo realistyczny i przekonujący oddał ducha tamtych czasów, mentalność badaczy empirystów, dla których cel (wiedza, rozszyfrowanie kolejnych zagadek natury) uświęcał na dobrą sprawę środki, którzy jako żywo przypominali nieraz archetypicznych szalonych naukowców. Czuje się ich pasję, dostrzega i geniusz, i obłęd.
To wszystko napisane jest lekkim, acz nieco rozbuchanym (nomen omen – barokowym) stylem Stephensona; tętniącym jednakowoż przy tym od błyskotliwych, uderzających swą celnością spostrzeżeń. Oczywiście, jak to w takich (docelowo) opasłych tomiskach bywa, zdarzają się momenty trochę słabsze, nudniejsze, ale i te warte są poświęconej im uwagi. Jeśli już jednak sobie tak narzekam, to - czasem autorowi nieco rozjeżdża się narracja, kilkudziesięcioletnie przeskoki w czasie akcji nie zawsze udaje się połączyć w sposób zadowalający; kiedy indziej zaś, tłumacz z kolei, zbyt często raczy nas przypisami... Niemniej nie są to zbyt poważne braki - i o ile ktoś nie oczekuje od „Żywego srebra” odmóżdżającej, pędzącej helter-skelter akcji w stylu Dana Browna, to powinien być usatysfakcjonowany.
Czytając „Żywe srebro”, tom 1, nabrałem pewności, że Stephenson z pełnym przekonaniem i świadomością wypowiedział u góry cytowaną sentencję, co więcej – zastosował się do niej. Mamy więc jak na lekarstwo fantastyki sensu stricto, a jednak, ta na pozór tylko historyczna powieść, buzuje od fantastycznych wizji, od tej często nieuchwytnej – rzadkiej w samym gatunku – poetyki science fiction, wrażenia inności, które osobiście (choć myślę, że nie tylko ja) bardzo sobie cenię. Polecam, czekając już niecierpliwie na kolejne części. I trzymam kciuki: mam nadzieję, że tym razem Stephenson nie przejdzie w Polsce – tak jak to działo się dotąd – niemal niezauważony. Szkoda by było.
PS. Jeśli kogoś bardzo denerwuje dzielenia powieści na trzy części, może sobie odjąć od oceny jeszcze jeden punkcik; ja w tym wypadku nie miałem serca.