Na posiedzenie zarządu przywieźli własne meble.
Stół konferencyjny ze lśniącym blatem oraz holowyświetlaczem. Skórzane, wygodne fotele, w których człowiek zapadał się i miał ochotę zasnąć, jakby właśnie zaaplikowano mu potężną dawkę środków nasennych. „Chyba tak właśnie wyglądały posiedzenia zarządu” – myślał Helmut, wchodząc do pomieszczenia, które baza udostępniła szefostwu korporacji. „Tak to musiało wyglądać – wszyscy spali i wokół robił się burdel”.
Przyglądał się mężczyznom przy stole, a mężczyźni przyglądali się jemu. W większości to byli starsi goście, z nadwagą, w najdroższych garniturach z najdroższych materiałów. Wydawali się jakby zmęczeni zarządzaniem tą firmą, jeszcze niedawno będącą przecież największą korporacją w Układzie Słonecznym.
Oni widzieli z kolei mężczyznę młodego, który bojowy hełm i maskę ściągnął tuż przed wejściem do sali, ujawniając przystojną twarz o rysach aż zanadto przypominających ojca. Tak, Helmut był niemal kopią Jürgena Stratusa, odziedziczył po nim wszystko – wyraźnie zarysowaną szczękę, bystre oczy, jasne włosy, teraz w nieładzie, pozlepiane od potu. Wszedł na salę praktycznie w pełnym oporządzeniu, choć dali mu przecież czas na przebranie się. Zignorował to, chciał okazać im pogardę, uzmysłowić obecnym, jakie są jego priorytety. Stał więc w kamizelce bojowej, z hełmem w ręku i maską zwisającą na piersi, z karabinem w dłoni. Zbliżył się powoli do fotela u szczytu stołu – miejsca przeznaczonego dla prezesa korporacji Stratus. Patrzyli na niego i nie potrafili pojąć, dlaczego syn wielkiego Jürgena, któremu ojciec dał tyle możliwości, tyle szans, postanowił w pewnym momencie rzucić wszystko i zostać żołnierzem. Żołnierzem, który niespodziewanie musiał przejąć ster firmy, chociaż z całej duszy nie chciał!
Nie potrafili tego zrozumieć.
Usiadł, oparł karabin o stół i od razu sięgnął do kamizelki bojowej. Wyciągnął pomiętą paczkę papierosów.
– Masz zamiar tu palić? – zapytał twardo Oran Benter, zastępca prezesa zarządu i niegdyś zaufany człowiek Jürgena Stratusa.
Helmut popatrzył zaskoczony na siwego mężczyznę. Wykonał rękami nieokreślony gest. Jego twarz mówiła: „Wy tak serio?”. Benter wreszcie machnął ręką. Helmut uśmiechnął się i zapalił.
– Dobra, panowie, raczycie mi powiedzieć, co się, kurwa, dzieje na tym pograniczu? – rzekł, kiedy wydmuchnął pierwszy kłąb dymu.
– Najpierw sprawy zarządu – rzekł Benter, a pozostali w milczeniu wpatrywali się w niego jak w wyrocznię. – Musimy uzgodnić emisję nowych akcji, a także kierunki inwestycji. Zrozum, Helmut, czasy beztroski się skończyły...
– Nie, nie! To ty coś zrozum, Oran. Ja jestem prezesem Stratus Corp. i ja zadecyduję o porządku obrad – odparł młodszy mężczyzna, celując w Bentera tlącą się końcówką papierosa.
– To tak nie działa. Żeby zmienić porządek obrad, należy urządzić głosowanie wszystkich członków zarządu...
– O Chryste, nie pierdol! Najpierw moje pytania, potem wasze finansowe bzdety! Dobra, głosujemy, kto jest za?
Helmut nie musiał robić groźnych min, nie musiał rzucać surowych spojrzeń po członkach zarządu ani tym bardziej wykonywać jakichś kinowych gestów w stylu kładzenia dłoni na łożu karabinu lub opierania jej na rękojeści pistoletu w kaburze. Nie. Wystarczyło, że siedział, rozwalony wygodnie w fotelu, z papierosem w dłoni, i czekał na decyzję.
Wszyscy oprócz Bentera zagłosowali za zmianami.
– Świetnie – rzekł Helmut i strzepnął popiół prosto na blat stołu, wywołując grymas niesmaku na twarzy zastępcy prezesa zarządu. – Zatem teraz powiecie mi, co się dzieje. Jeszcze pół roku temu, po tym całym burdelu, jaki zrobiliście na Marsie, mieliśmy tu oddziały Bractwa. Lądowali wraz z uchodźcami. To odludne tereny, z nikłym nasłuchem, znajdujemy się przecież w zamożnej, choć dzikiej części świata. Lądowali, podawali się za uchodźców, przechodzili nawet weryfikację, choć częściej nie, a potem znikali i w kilka tygodni później moi ludzie musieli likwidować po lasach prymitywnie uzbrojone oddziały. Wszystko w normie, jak na reszcie globu. Ale przed kilkoma dniami moi ludzie starli się z doskonale uzbrojonymi i przeszkolonymi jednostkami. Jednostkami posiadającymi wsparcie ciężkich maszyn i broni energetycznej. Mam więc trzy pytania. Pierwsze – skąd się tu, kurwa, wzięły? Drugie – kto im, kurwa, dał taką broń? I trzecie, czy macie z tym, kurwa, coś wspólnego?