W drugim odcinku szóstego sezonu „Gry o tron” scenarzyści nadal ambitnie pracują nad wykończeniem całej obsady przed finałem tej serii. Wygląda na to, że w przyspieszonym tempie kończone są poboczne wątki i wprowadzani nowi gracze. Mogłoby się to odbywać jednak z większą klasą.
W drugim odcinku szóstego sezonu mamy do czynienia z kilkoma powrotami. Po pierwsze znowu pojawia się Bran przeżywający wizje z przeszłości. Na razie jakoś specjalnego celu w pokazaniu mało istotnych wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat nie widać, ale może z czasem się to rozwinie – np. poprzez podkreślenie konfliktu pomiędzy chęcią przebywania w świecie wizji a powrotem do kalekiego ciała. To mogą zwiastować krótkie rozmowy z udziałem Meery. A może były to po prostu zapychacze czasu.
W serialu pojawiają się ponownie Greyjoyowie. Są to dwie krótkie sceny, które jednak dość dobrze rysują kontekst. Po pierwsze pokazano, że król Balon jest już skończony jako władca; chwilę później zresztą zostaje zabity przez powracającego z wypraw brata. Wiadomo, w książkach odbyło się to inaczej, ale wygląda na to, że wszystko prowadzi do podobnego rozwiązania – czyli wyborów nowego króla Żelaznych Wysp, gdzie o względy kapitanów będą rywalizować Euron i Yara (Asha). A może w to wszystko wmiesza się Theon, który w dość płaczliwej scenie postanawia opuścić Sansę?
Mieliśmy w tym odcinku jeszcze jeden przewrót pałacowy (trzeci w tym sezonie po Dorne i Greyjoyach) – w Winterfell Ramsay postanowił iść na swoje, bo poczuł się zagrożony narodzinami brata. Pogratulował ojcu, uściskał, a potem wbił mu sztylet w wątrobę. Wydawałoby się, że Roose to inteligentny facet, a tu dał się podejść jak – nie szukając daleko – Robb Stark. To, że tak się ten wątek rozwinie, należało przypuszczać już po pierwszym odcinku, ale liczyłem, że scenarzyści będą potrafili obudować go jakąś ciekawą fabułą. Z kronikarskiego obowiązku należy jeszcze wspomnieć, że noworodkiem i matką młody Bolton nakarmił psy. Bo dlaczego nie?
Niespecjalnie załapałem cel scen z Królewskiej Przystani – zajmują sporo czasu ekranowego, a niewiele wnoszą do całości. Jeśli twórcy serialu chcieli pokazać, że Cersei powoli odbudowuje swoją pozycję, Tommen to straszna ciapa, która ciapą być nie chce (więc będzie dawał się sterować mamuśce), a Wielki Wróbel już nawet nie ukrywa swoich ambicji, to można było to zrobić w bardziej dynamiczny sposób.
|
fot. HBO |
Za morzem na razie standardowo, czyli dość nudno. Arya zebrała kolejny oklep, ale odpowiedziała dobrze na kilka pytań (dziecko by się zorientowało, jakich odpowiedzi trzeba udzielić – a w zachowaniu specjalnej różnicy nie widać), więc przechodzi do kolejnego etapu szkolenia. W Meereen grupa trzymająca władzę nadal jest bezradna – do tego stopnia, że Tyrion postanawia zabawić się w poskramiacza smoków. Miał być dramatyzm, wyszło dość przeciętnie – głównie chodziło o to, by pokazać, że wielkie gady są inteligentne i będzie można się z nimi dogadać i współpracować. Niemniej wizja karła lecącego na smoku zaczęła kiełkować w wyobraźni. Przynajmniej darowano nam tym razem wątek Daenerys.
W odcinku dochodzi też do wydarzenia, na które wszyscy widzowie czekali i nie dali się zmylić HBO i Kitowi Haringtonowi mówiącym, że Jon Snow nie żyje. Owszem, stan ten udawał przez prawie dwa odcinki, ale wreszcie doszło do jego wskrzeszenia. Zanim jednak załamana Melisandre dała się przekonać Davosowi, a potem odprawiła – jak wszyscy uczestnicy myśleli – nieudane czary-mary, to mieliśmy scenę batalistyczną. Z tych słabych. Dzicy weszli, chwile pomachali bronią, padły ze dwa trupy (jeden dość widowiskowo rozciapany na ścianie) i po wszystkim. Pewnie, można tłumaczyć to załamaniem ostatnimi wydarzeniami w Nocnej Straży, ale i tak nie wypadło to specjalnie przekonująco. No cóż, Snow musi mieć, kim dowodzić, więc wszystkich wybić nie można było.
Początek tego sezonu „Gry o tron” nie zachwyca. Nadal jesteśmy na etapie budowania nowych wątków i kończenia starych spraw. Oby tylko nie trwało to zbyt długo. Przydałoby się nieco fabularnego mięsa, bo szokowanie kolejnymi śmierciami już nie działa – osiągnięto już takie stężenie zgonów, że kolejne niespecjalnie kogokolwiek obchodzą.