NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Moorcock, Michael - "Elryk z Melniboné"

Le Guin, Ursula K. - "Lawinia" (wyd. 2023)

Ukazały się

Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"


 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

 Henderson, Alexis - "Dom Pożądania"

Linki

Alexander, Lloyd - "Księga Trzech"
Wydawnictwo: Wydawnictwo FILIA
Cykl: Alexander, Lloyd - "Kroniki Prydainu"
Tytuł oryginału: The Book of Three
Data wydania: Październik 2013
ISBN: 978-83-6362-233-6
Oprawa: miękka
Liczba stron: 280
Cena: 29,90 zł
Rok wydania oryginału: 1964
Tom cyklu: 1



Alexander, Lloyd - "Księga Trzech" #1

Rozdział pierwszy

Młodszy świniopas

Taran chciał sobie zrobić miecz, ale Coll, któremu powierzono praktyczną część wychowania chłopca, uparł się przy podkowach. No to męczyli się nad podkowami. Cały ranek aż do znudzenia. Tarana bolały już ręce, a twarz poczerniała od sadzy. W końcu cisnął na bok młot i łypnął na Colla, który przyglądał mu się krytycznie.
— Ale dlaczego? — krzyknął chłopiec. — Dlaczego to muszą być właśnie podkowy? Tak jakbyśmy mieli jakieś konie!
Coll był niski i okrągły, a jego wielka głowa świeciła różową łysiną.
— Mają szczęście, że ich nie mamy — powiedział tylko, patrząc znacząco na dzieło młodego ucznia.
— Z mieczem poszłoby mi lepiej — burknął Taran. — Na pewno, czuję to. I zanim Coll zdążył cokolwiek powiedzieć, chwycił szczypce, rzucił na kowadło rozgrzany do czerwoności żelazny pręt i zaczął walić w niego młotem najszybciej, jak potrafił.
— Hej, poczekaj! — zawołał Coll. — Tak się tego nie robi!
Ale Taran nie zwrócił na niego uwagi. prawdę mówiąc, w całym tym łomocie nawet go nie usłyszał. Bił tylko z coraz większą siłą, aż iskry leciały w powietrze. Jednak im dłużej kuł, tym bardziej metal giął się i wykręcał, aż wreszcie żelazna sztaba zeskoczyła z kowadła i upadła na ziemię. Taran popatrzył na nią zdziwiony. podniósł szczypcami pogięte żelastwo i obejrzał ze wszystkich stron.
— Nieszczególna broń jak na bohatera — zauważył Coll.
— Zupełnie do niczego — smętnie przyznał Taran. — Wygląda jak wąż, który dostał niestrawności.
— Jak usiłowałem ci powiedzieć, a ty nie raczyłeś słuchać, źle się do tego zabrałeś — stwierdził Coll z niezmąconym spokojem. — Szczypce powinno się trzymać o, w ten sposób. Uderzasz tak, że moc musi płynąć z ramienia, a nadgarstek jest luźny. Wyraźnie słychać, kiedy się to dobrze robi. Żelazo gra wtedy swoją własną muzykę. A w ogóle to nie jest materiał na miecz.
Coll włożył pogięte, na wpół uformowane ostrze z powrotem do pieca, gdzie straciło kształt.
— Dlaczego nie mogę mieć własnego miecza? — westchnął Taran. — Mógłbyś mnie wtedy nauczyć walczyć.
— Wybij to sobie z głowy! — zawołał Coll.
— Po co by ci to było? Przecież my tu w Caer Dallbenie nie prowadzimy żadnych bitew.
— Koni też nie mamy, a podkowy robimy —
marudził Taran.
— Ten znowu swoje! Chodzi o to, żeby nabrać wprawy.
— No właśnie! Mnie też o to chodzi! Proszę, naucz mnie walczyć. Na pewno wiesz, jak to się robi.
Świecąca łysina Colla rozpaliła się jeszcze bardziej. Na jego twarzy – jakby na wspomnienie jakiegoś smakowitego dania – pojawił się ślad uśmiechu.
— Istotnie — powiedział cicho. — Miało się swego czasu raz i drugi miecz w ręce.
— No to naucz mnie! — poprosił błagalnym tonem Taran.
Chwycił pogrzebacz i zaczął siekać powietrze na plastry, skacząc w przód i w tył po klepisku.
— Widzisz? — zawołał. — Ja już i tak prawie wszystko umiem!
— Przestań tak wymachiwać! — zaśmiał się Coll. — Z tymi twoimi wygibasami i podskoczkami już dawno byłbyś w kawałeczkach.
Zawahał się na chwilę, a potem powiedział szybko:
— Daj, pokażę ci. Żebyś przynajmniej wiedział, jak to się powinno robić.
Wziął do ręki drugi pogrzebacz.
— No, uważaj! — zarządził, mrugając wesoło spod warstwy sadzy. — stawaj jak mężczyzna!
Taran podniósł pogrzebacz. Coll rzucił komendę i zwarli się w serii pchnięć, cięć i zasłon, a kuźnia zatrzęsła się od szczęku, łomotu i ogólnego zamieszania. przez chwilę Taran był pewien, że osiągnął przewagę, ale staruszek wykręcił zadziwiająco zwinny piruet i nagle szala zwycięstwa przechyliła się na drugą stronę. Teraz to Taran rozpaczliwie parował ciosy przeciwnika... Nagle Coll zamarł. Zdezorientowany Taran znieruchomiał, a wzniesiony pogrzebacz zawisł w pół ruchu.
W drzwiach kuźni stał Dallben.
Wysoki, zgarbiony starzec, pan na Caer Dallbenie, miał trzysta siedemdziesiąt dziewięć lat. większość jego twarzy zakrywała gęsta broda, tak że zawsze wyglądał, jakby patrzył znad szarej kłębiastej chmury. Na małej farmie, na której Taran i Coll zajmowali się orką, siewem, pieleniem, żęciem i innymi gospodarskimi czynnościami, Dallben spędzał czas na medytowaniu. Była to czynność tak męcząca, że mógł ją wykonywać tylko na leżąco i z zamkniętymi oczami. Medytował przez półtorej godziny po śniadaniu, a potem jeszcze raz w ciągu dnia. Najpewniej harmider dochodzący z kuźni wyrwał go z porannej medytacji. Długa szata wisiała nierówno na jego kościstych kolanach.
— Natychmiast przestańcie się wygłupiać!
— Powiedział i groźnie patrząc na Colla, dodał:
— Doprawdy zadziwiasz mnie. Jest przecież tyle ważnych rzeczy do zrobienia!
— To nie jest wina Colla — wtrącił się Taran.
— To ja go poprosiłem, żeby mnie nauczył robić mieczem.
— No tak, ty mnie z kolei nie zadziwiasz. Może najwyżej trochę — prychnął Dallben i dodał rozkazująco: — Chodź lepiej ze mną.
Wyszedł z kuźni, a Taran za nim. Przecięli wybieg dla kur i weszli do białego krytego strzechą domku. W pokoju Dallbena stare księgi nie mieściły się na wygiętych pod ich ciężarem półkach i wysypywały się na podłogę, gdzie dołączały do stosów starych garnków, nabijanych ćwiekami pasów, harf bez strun i innych osobliwości. Taran zajął miejsce na drewnianej ławie – jak zawsze, ilekroć Dallben był w nastroju do kazań i wymówek.
Starzec usadowił się za stołem i zaczął surowo:
— Doskonale rozumiem, że posługiwanie się bronią, jak zresztą i wszystko inne na tym świecie, wymaga pewnych umiejętności. Jednak o tym, czy masz je posiąść, czy nie, zdecydują tęższe głowy niż twoja.
— Przepraszam — bąknął Taran. — Nie powinienem był...
— Nie gniewam się — Dallben przerwał mu ruchem ręki. — Trochę mnie to tylko zasmuciło. Czas szybko płynie. wszystko zawsze zdarza się prędzej, niż tego oczekujemy. A jednak jest w tym coś niepokojącego — mruknął jakby sam do siebie. — zastanawiam się, czy Rogaty Król nie ma w tym jakiegoś udziału.
— Rogaty Król? — zainteresował się Taran.
— Później o nim porozmawiamy — zbył jego pytanie Dallben, przyciągając do siebie Księgę Trzech.
Był to opasły, oprawiony w skórę tom, z którego od czasu do czasu czytał Taranowi i który – chłopiec święcie w to wierzył – zawierał na swych stronach wszystko, co ktokolwiek mógłby chcieć wiedzieć.
— Jak ci już wcześniej tłumaczyłem, a ty zapewne dawno zapomniałeś — ciągnął Dallben — Prydain składa się z wielu kantrefów – małych królestw rządzonych przez miejscowych królów. Każdy z nich ma oczywiście swoją armię, a na jej czele stoi potężny lord.
— Ale nad nimi jest Najwyższy Król — Taran postanowił pochwalić się wiedzą. — Math, syn Mathonwy’ego. Dowódcą jego armii jest największy bohater Prydainu. Opowiadałeś mi o nim. Książe Gwydion, tak, wiem... — zapalał się coraz bardziej.
— Jest za to wiele rzeczy, których nie wiesz
— przerwał mu Dallben. — A to z tej prostej przyczyny, że nigdy ci o nich nie mówiłem. W tej chwili mniej martwią mnie królestwa żywych. Bardziej niepokoi mnie Kraina Umarłych – Annuvin, i jej władca, król Arawn.
Taran zadrżał na dźwięk tych słów, które nawet Dallben wypowiadał szeptem.
— Musisz wiedzieć — ciągnął starzec — że Annuvin to coś więcej niż kraina umarłych. To wielki skarbiec. Składnica nie tylko złota i drogich kamieni, ale wszystkiego, co potrzebne do życia. Dawno temu te skarby należały do rodu ludzkiego. Arawn podstępem i kłamstwem wykradał je jeden po drugim, żeby ich użyć do swoich niegodziwych celów. Niewielką część udało się wydrzeć z jego łap, ale większość wciąż spoczywa w lochach Annuvinu, gdzie Arawn zazdrośnie ich strzeże.
— Ale przecież Arawn nie został władcą Prydainu — zauważył Taran.
— I, wierz mi, całe szczęście — ponuro mruknął Dallben. — Z pewnością już by rządził, gdyby nie Dzieci Don, synowie lady Don i jej małżonka Belina – Króla Słońca. Przed wielu, wielu laty przybyli do Prydainu z Krainy Lata. Zastali żyzną i piękną ziemię, ale ludzie niewiele mieli z niej pożytku. Hen na północy, w Górach Orlich synowie Don wznieśli swą twierdzę – potężny Caer Dathyl. Daleko stamtąd sięgał ich miecz. Bronili ludzi przez mrocznymi zakusami Annuvinu i pomogli odzyskać przynajmniej cząstkę tego, co zagrabił Arawn.
— Nie chcę myśleć, co by było, gdyby synowie Don nie przybyli — wzdrygnął się Taran. — Jakiś szczęśliwy los ich przywiódł.
— Czasami mam co do tego wątpliwości — przewrotnie uśmiechnął się Dallben. — Mieszkańcy Prydainu tak się przyzwyczaili do opieki potomków Don, że byli jak dzieci uczepione matczynej spódnicy. Tak zresztą jest do dziś. Przecież Math, Najwyższy Król, pochodzi z Domu Don. Książę Gwydion też. Ale to tak przy okazji.
— Na razie mamy w Prydainie pokój — ciągnął. — O ile oczywiście wśród ludzi w ogóle może panować pokój. Jest jednak coś, czego nie wiesz. Otóż dotarło do moich uszu, że pojawił się nowy potężny pan – równie potężny jak sam Gwydion. Niektórzy mówią nawet, że jeszcze potężniejszy. Jest to jednak człowiek niegodziwy, dla którego śmierć to okrutna rozrywka. szczuje śmiercią, tak jak ty mógłbyś szczuć psami.
— Kto to taki? — wykrzyknął Taran. Dallben pokręcił głową.
— Żaden człowiek nie zna jego imienia i nikt nie widział jego twarzy. Nosi maskę z rogami jelenia i z tego powodu nazywany jest Rogatym Królem. Czego chce – nie wiem. Podejrzewam, że Arawn maczał w tym palce, ale w jaki sposób – trudno orzec. Mówię ci to teraz dla twojego bezpieczeństwa. Z tego, co dzisiaj zobaczyłem, głowę masz pełną bzdur na temat wojennych wyczynów. Cokolwiek sobie wyobrażałeś, dobrze ci radzę: zapomnij o tym jak najszybciej. W powietrzu wisi nieznane niebezpieczeństwo. Stanąłeś dopiero u progu dorosłości, a ja jestem w pewnym sensie odpowiedzialny za to, żebyś go przekroczył – i to najlepiej w jednym kawałku.
Tak więc zapamiętaj sobie, że nie wolno ci pod żadnym pozorem wytknąć nosa z Caer Dallbenu. Rozumiesz? Nawet tuż za sad. A już na pewno nie do lasu. Bądź co bądź na razie.
— Na razie! — wybuchnął Taran. — Jak znam życie, to na razie nigdy się nie skończy i będę tak tkwił do śmierci w tych warzywach i podkowach.
— E tam! — prychnął Dallben. — Bywają gorsze rzeczy. Wbiłeś sobie do głowy, że zostaniesz sławnym bohaterem, co? Myślisz, że do tego wystarczy pomachać mieczem i pohasać na koniku? Jeśli chodzi o sławnych wojowników...
— Takich jak książę Gwydion? — zapalił się
Taran. — Tak! Chciałbym być taki jak on!
— Obawiam się, że to niemożliwe — powie- dział Dallben.
— Ale dlaczego? — Chłopiec zerwał się na równe nogi. — Wiem, że gdybym dostał szansę...
— Dlaczego? — przerwał mu Dallben. — Czasami więcej nas uczy szukanie odpowiedzi niż sama odpowiedź. To jest właśnie jeden z takich przypadków. Mógłbym ci powiedzieć dlaczego, ale na razie to by tylko bardziej zamąciło ci w głowie. Jeśli nabierzesz już jako takiego rozumu – w co, patrząc na twoje zachowanie, czasem wątpię – najprawdopodobniej sam dojdziesz do swoich własnych wniosków. Zapewne fałszywych — dodał. — Ale ponieważ to twoje własne wnioski, będziesz z nich trochę bardziej zadowolony.
Naburmuszony Taran opadł z powrotem na ławkę, gdy tymczasem Dallben zdążył już znowu pogrążyć się w medytacji. Jego głowa wolno opadała na piersi, a gęsta broda powiewała nad uszami jak mgliste opary. Wkrótce rozległo się błogie chrapanie.
Z ogrodu napłynął wiosenny zapach kwitnących jabłoni. Taran zerknął za okno, a jego wzrok musnął ciemnozieloną grzywkę lasu. Orne pola niedługo już miały zazłocić się od lata. Na stole leżała zamknięta Księga Trzech. Taranowi nigdy nie pozwalano czytać jej samemu. Teraz był przekonany, że kryje się w niej więcej, niż Dallben uznał za stosowne mu powiedzieć.
Starzec wciąż medytował w swoim zalanym słońcem pokoju i najwyraźniej nie zamierzał przestawać. Chłopiec ostrożnie podniósł się z ławki i ruszył na palcach przez migocące promyki. Od strony lasu dochodziło monotonne cykanie jakiegoś chrząszcza. Niespokojne ręce powoli wyciągnęły się w stronę okładki i nagle odskoczyły gwałtownie. Taran syknął z bólu i przyjrzał się swoim dłoniom. piekły tak, jakby w każdy palec ukąsił go szerszeń. Odskoczył, potknął się o ławkę, runął na podłogę i tam z żałosną miną wetknął palce do ust.
Dallben leniwie uniósł powieki. Zerknął na Tarana i ziewnął przeciągle.
— Lepiej idź do Colla po maść na te ręce — poradził. — W przeciwnym razie nie zdziwiłbym się, gdyby wyskoczyły ci bąble.
Zawstydzony Taran wybiegł z piekącymi palcami i znalazł Colla przy grządce warzywnej.
— Dłubałeś w Księdze Trzech. Nietrudno zgadnąć — mruknął tamten. — No, to teraz już będziesz wiedział. zobaczyć, wycierpieć, nauczyć się – takie są w końcu trzy filary poznania.
Zaprowadził Tarana do stajni, gdzie trzymano lekarstwa dla zwierząt, i polał obolałe palce jakąś tajemniczą miksturą.
— Jaki jest sens uczyć się, skoro i tak nie mogę niczego zobaczyć? — burknął Taran. — Moim zdaniem los się na mnie uwziął, żebym nigdy nie dowiedział się niczego ciekawego i niczego ciekawego nie zrobił. Czy ja kiedykolwiek będę kimś? Nawet tu w Caer Dallbenie jestem po prostu nikim.
— Dobrze — powiedział Coll. — Jeśli ci to tak przeszkadza, uczynię cię kimś. Od tej pory jesteś Taranem – młodszym świniopasem. pomożesz mi zajmować się Hen Wen. Będziesz pilnował, żeby miała pełen żłób, będziesz nosił jej wodę, będziesz ją co drugi dzień porządnie szorował.
— Już i tak to wszystko robię — gorzko zauważył Taran.
— Tym lepiej — powiedział Coll. — Będzie ci łatwiej. Jeśli chcesz być kimś i mieć coś, co można sobie dołączyć do imienia, nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. A zważ, że nie każdemu młodemu chłopakowi dane jest pomagać w dbaniu o jasnowidzącą świnię. Jedyną jasnowidzącą świnię w całym Prydainie, bardzo cenną!
— Cenną dla Dallbena — mruknął Taran. — Mnie nigdy nic nie chce powiedzieć.
— A liczyłeś, że coś ci powie? — uśmiechnął się Coll. — Z Hen Wen trzeba umieć rozmawiać. Hej, a co to takiego?
Osłonił dłonią oczy. spomiędzy drzew w sadzie wylała się jakaś czarna brzęcząca chmura. Nadleciała tak szybko i przemknęła tak blisko głowy Colla, że ten musiał uskoczyć.
— Pszczoły! — krzyknął Taran. — Wyroiły się?!
— Nie, to nie ich pora! — zawołał Coll. — Coś tu nie jest w porządku!
Chmura uleciała ku słońcu i rozpłynęła się w dali.
Chwilę później Taran usłyszał głośne gdakanie i kwakanie dobiegające od strony wybiegu dla drobiu. Odwrócił się i zobaczył pięć kur i koguta. Cała szóstka energicznie machała skrzydłami. Zanim do niego dotarło, że próbują odlecieć, wzbiły się w powietrze. Taran i Coll rzucili się w stronę wybiegu, ale nie zdążyli już złapać uciekających ptaków. Kogut leciał na czele, a za nim, niezgrabnie machając skrzydłami, frunęły kury. Wkrótce cała gromadka zniknęła za grzbietem pobliskiego wzgórza. Para wołów w oborze zaryczała i z przerażeniem wywróciła oczami.
W oknie pokazała się głowa Dallbena. wyglądał na wyprowadzonego z równowagi.
— W takich warunkach nie da się medytować! — powiedział i spojrzał z wyrzutem na Tarana. — Ostrzegałem cię, że...
— Coś wystraszyło zwierzęta! — zaprotestował Taran. — Najpierw te pszczoły, potem kury odleciały...
Twarz Dallbena stężała.
— O tym nie zostałem poinformowany — zwrócił się do Colla. — Musimy spytać Hen Wen i to już! Będziemy potrzebować patyczków z literami. szybko, pomóż mi je znaleźć!
Coll pospiesznie ruszył w stronę drzwi domku.
— A ty pilnuj Hen Wen! Nie spuszczaj jej z oka! — polecił Taranowi, zanim wszedł do środka, żeby poszukać jesionowych żerdek z wyrytymi zaklęciami.
Tarana ogarnęło dziwne podniecenie. wiedział, że Dallben nie zawracałby głowy Hen Wen, gdyby nie chodziło o coś naprawdę ważnego. Za pamięci chłopca nic takiego jeszcze się nie zdarzyło. Pognał w te pędy do zagrody.
Hen Wen spała zazwyczaj do południa. potem z zadziwiającą jak na jej tuszę gracją truchtała w zacieniony róg wybiegu i tam zalegała na resztę dnia. Biała świnia bez przerwy chrząkała i mruczała do siebie, a na widok Tarana podnosiła szeroki, obwisły pysk, żeby mógł ją pogłaskać pod brodą. Tym razem nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Sapiąc i poświstując, ryła wściekle w miękkiej ziemi na końcu zagrody i niewiele już brakowało, żeby wydostała się na zewnątrz. Taran krzyknął do niej, ale grudki ziemi nie przestały wylatywać w powietrze. Kiedy przeskoczył nad płotem, jasnowidząca świnia na chwilę przestała kopać i rozejrzała się dookoła. Ledwie jednak zbliżył się do całkiem już sporej dziury, Hen Wen popędziła w przeciwległy koniec wybiegu i tam zaczęła nowy wykop.
Taran był silny i miał długie nogi, ale ku swojemu zdumieniu stwierdził, że Hen Wen porusza się szybciej niż on. Jak tylko odgonił ją od drugiej dziury, obróciła się na krótkich nóżkach i pognała z powrotem do pierwszej. Obie były już na tyle duże, że mieścił się w nich jej łeb i pół tułowia.
Taran zaczął rozpaczliwie zgarniać ziemię z powrotem do wykopu, ale Hen Wen ryła szybciej niż borsuk. Zaparła się tylnymi łapami i bez wytchnienia przebierała przednimi racicami. Taran przeraził się, że nie zdoła jej zatrzymać. przelazł z powrotem na drugą stronę ogrodzenia i popędził do miejsca, w którym miała wynurzyć się z podkopu. Zamierzał złapać ją i przytrzymać do czasu, aż przyjdą Dallben i Coll. Nie docenił jednak ani jej szybkości, ani siły. Nagle tuż przy płocie eksplodowały grudki ziemi i drobne kamyki, a potężna świnia wyskoczyła z czarnej dziury, wyrzucając Tarana w powietrze. wylądował bez tchu.
Hen Wen pędziła przez pole w stronę lasu. Taran zerwał się i rzucił w pościg. Las przegrodził mu drogę czarną, groźną ścianą. Chłopiec nabrał powietrza w płuca i zanurkował w gęstwinę.


Dodano: 2013-10-10 13:09:00
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS