NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Weeks, Brent - "Cień doskonały" (wyd. 2024)

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Piskorski, Krzysztof - "Cienioryt"
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: Październik 2013
ISBN: 978-83-08-05226-6
Oprawa: miękka ze skrzydłami
Format: 145 x 205 mm
Liczba stron: 452
Cena: 39,90 zł



Piskorski, Krzysztof - "Cienioryt"

Wierzenia Vastylijczyków były równie proste jak suche równiny ich kraju. Od zarania dziejów czcili największą siłę, jaką widzieli wokół siebie, czyli słońce, tę kulę tajemniczej energii, która rodziła cienie o niezwykłych właściwościach.
Ponieważ Ibrowie i Anatozyjczycy byli historycznymi wrogami Vastylii, religia w Serivie najsurowiej potępiała dwie rzeczy: zespolenie słonecznymi cieniami oraz nauki cieńmistrzów. Wszystko, co typowe dla Południa i Wschodu, trafiło tu w strefę tabu, a każde przeciwieństwo wyniesiono na ołtarze. Vastylijczycy uważali światło słońca za dobre — przenikając ludzkie ciała, wypierało z nich całe zło, wszystkie grzechy i złe myśli, które materializowały się pod postacią cienia.
Wszystko, co było ważne w życiu Vastylijczyków, czyniono w południe, w najjaśniejszym świetle. W środku jasnej pory odbywały się sądy, śluby i pogrzeby. Słodkie godziny grzechu i zdrożnych przyjemności nadchodziły wieczorem, gdy Wieczne Światło chowało się za horyzontem, a człowiek ponownie łączył się ze swą pierwotną naturą; zło, wyparte za dnia, teraz wracało do jego ciała.
Każdego ranka, kiedy straż znosiła do garnizonu trupy znajdowane w zaułkach i rynsztokach, zabobonni Vastylijczycy dostawali kolejny dowód na to, że ich kapłani mają rację.
Kiedy pojawił się eklezjarcha Andreos, twardą ręką obłupał vastylijskie wierzenia ze skorupy lokalnych zwyczajów i zabobonów. Wiarę podniósł do rangi potężnej instytucji, która zyskała zbrojne ramię w postaci inkwizycji. Jeszcze pięćdziesiąt lat wcześniej inkwizycja liczyła sobie ledwie dwunastu funkcjonariuszy. Dziś miała przeszło stu śledczych, wspieranych przez armię płatnych donosicieli. Długa wojna i zubożenie wielu rodów uczyniły z niej największą siłę Serivy.
Czarny Książę i ja szliśmy właśnie prosto w łapy inkwizytorów, środkiem rozległego Placu Wszechświatła, na którego końcu stała Bazylika Światłowstąpienia, trzykrotnie wyższa od otaczających ją kamienic. Na krwawym, wieczornym niebie odcinały się czarne figury świętych z jej attyki. Ich cienie na bruku przypominały kontury gigantów.
W pewnym sensie bawiło mnie to, że Czarny Książę prowadzi mnie przed oblicze eklezjarchy. Jako istota urodzona po drugiej stronie, w czarnym morzu za cieniami, byłem pewnie najgorszym koszmarem inkwizycji. Musiałem wymyślić jakiś plan awaryjny, na wypadek gdyby Andreos spostrzegł we mnie coś podejrzanego.
Rozmyślania przerwał mi harmider, który dochodził z rogu placu. Spojrzałem w tamtą stronę. W bezpiecznym cieniu jednego z budynków tłoczyło się kilkanaście osób. Ktoś krzyczał, ktoś się rozpychał, wszyscy dyskutowali podniesionymi głosami.
Złapałem Czarnego Księcia za ramię i bez słowa wskazałem na tłum.
— Nie mamy czasu. — Pokręcił głową, ale ja szedłem już w tamtą stronę. Przeczuwałem bowiem, że tylko coś niezwykłego mogło sprawić, iż Serivczycy zatrzymali się na ulicy w porze długich cieni.
Gdy się zbliżyłem, pomiędzy stopami zebranych zobaczyłem czerwony chałat inkwizytora.
— Kara Boża, tako rzekę. Żro tylko, spółkujo i złoto kradno. To się Wieczne Światło zeźliło — perorował nad ciałem gruby mieszczanin.
— Przecie widzisz, chłopie, że otruty. Pianę z pyska jako wściekły pies toczy. A ty jak będziesz trajkotał, potrajkoczesz w Wieży Głodowej — odparła kobieta w stroju szacownej matrony.
Perspektywa ta widocznie przestraszyła grubasa, bo zamknął się i wcisnął z powrotem w tłum. W pobliże ciała przepchnął się chuderlawy chłopczyna w dziurawym kabacie.
— Jestem żakiem i znam się na medycynie — rzekł. — Znam się, powiadam. Dopuśćcie mnie, ludzie.
Przyklęknął przy trupie. Teraz widziałem dokładnie: inkwizytor miał pianę na ustach, a jego oczy były wybałuszone. Musiał upaść ledwie kilka chwil temu. Żak chwycił jego dłoń i schował w swojej, rzekomo badając puls.
— Zaiste, otruty. Nie dycha! — odparł.
Gdy wstał, spostrzegłem, że cała biżuteria zniknęła z palców zmarłego.
W tym momencie stanął koło mnie Czarny Książę i z niedowierzaniem spojrzał na trupa.
— Lepiej się pospieszmy — powiedziałem.
— Nie myślisz chyba, że…?
Uciszyłem go gestem, bo w naszą stronę już odwróciły się jakieś podejrzliwe twarze.
Poszliśmy prędko dalej. Czarny poprowadził mnie obok bazyliki i budynku konwentu w głąb ulicy, przy której stał otoczony ogrodem klasztor sióstr światła. W końcu dotarliśmy do wysokiego płotu z kutego żelaza. Budynek, który widziałem za ogrodzeniem, już z daleka wyglądał na siedzibę jednego z królewskich urzędów. Z tą różnicą, że przy furcie nie było ani tablicy, ani warty.
Weszliśmy na żwirową ścieżkę prowadzącą przez zadbany park. Ostatnie promienie słońca prześlizgiwały się ponad koronami drzew, a nasze cienie były długie, wyciągnięte. Na końcu ścieżki znajdował się podjazd dla karet. Wysokie drzwi strzegły wejścia do budynku.
Uderzyła mnie nienaturalna cisza. Nie słyszałem wiatru ani ptaków. Żaden odgłos nie dochodził z wnętrza. Położyłem dłoń na rękojeści rapiera.
Książę widocznie nie miał tak dobrego słuchu. Jak gdyby nigdy nic zmierzał do drzwi.
— Współlokatorzy mają obsesję na punkcie łamania kołem, ale poza tym powinno ci się podobać — rzekł, po czym pchnął wrota, które otworzyły się ze skrzypnięciem.
Przed sobą zobaczyłem mały hol, z którego odchodził wysoki korytarz o łukowym sklepieniu. Przy ścianach stały regały pełne zwojów i ksiąg. Różowe światło wieczoru padało przez okna na karmazynowy dywan, na którym leżały trupy, porozrzucane jak szmaciane lalki. W tym morzu krwistego blasku dopiero po chwili spostrzegliśmy prawdziwą krew, sączącą się spod ciał na posadzkę.
— To niemożliwe — wymamrotał Książę.
Podzielałem jego zdumienie. Inkwizycja istniała nieprzerwanie od niemal dwustu lat. Nigdy żaden władca ani ród nie podniósł na nią ręki. Trafiały się naturalnie tajemnicze zniknięcia lub zgony poszczególnych inkwizytorów, ale coś takiego?
Na naszych oczach porządek Serivy został przewrócony.
Uklęknąłem przy jednym z trupów. Jego szyja przebita była czystym, wyprowadzonym z boku pchnięciem. Taka rana nie mogła zostać zadana w zwykłym pojedynku. Niepokoiło mnie również to, że nie widziałem innych ciał: wokół leżeli tylko inkwizytorzy oraz ich straż w czarnych wamsach.
Przeszedłem się po dywanie w nadziei, że znajdę ślady napastników. Być może towarzysze zabrali ich po walce — w takim wypadku tu i ówdzie powinny zostać plamy krwi.
Nic takiego jednak nie znalazłem. Zaczęło we mnie kiełkować niepokojące podejrzenie.
Książę tymczasem sprawdzał klingi poległych.
— Nie mieli szans — rzekł w końcu.
— Hm?
— Żaden nie ma krwi na ostrzu. Jak to możliwe?
— Atakowano ich z cienia.
Czarny kiwnął głową.
— Spójrz na tego. Leży na twarzy, postrzelony w plecy, a za sobą ma ciemny kąt. Nie mógł go zabić żaden normalny strzelec. A ci tutaj? Strzały padły wyraźnie z góry. Trafienia w barki oraz obojczyk, idące ku dołowi. Kula wychodzi pod żebrem.
Czarny z niepokojem rozejrzał się po zacienionych kątach pomieszczenia. Wyciągnął zza pasa pistolet.
— Ktokolwiek tu był, pewnie już zniknął — uspokoiłem go. — Ciała leżą zdążyły ostygnąć. Wiesz, o co może chodzić?
Skinął głową i poprowadził mnie na koniec głównego korytarza, skąd skręciliśmy w kolejny. Po drodze mijaliśmy otwarte drzwi do pomieszczeń pełnych regałów z księgami, pulpitów, stojaków na zwoje. Wszędzie widziałem boazerie i forniry z egzotycznego drewna, pozłacane świeczniki, anatozyjskie dywany.
Inkwizycja nie należała do biednych organizacji, a ten budynek miał dla niej wielkie znaczenie.
Po drodze naliczyłem osiemnaście ciał. Pięć należało do osób, które nie nosiły na piersiach znaku Wiecznego Światła — byli to dwaj skrybowie, odźwierny i dwie służące; wszystkich zamordowano, by nie rozpoznali napastników.
Dotarliśmy do końca korytarza. Przed nami znajdowały się wysokie, uchylone nieco drzwi. Książę pchnął jedno skrzydło. Przed nami pojawił się gabinet z kominkiem, obrazami holbranvskich mistrzów na ścianach oraz wielkim globusem zawieszonym wewnątrz drewnianych pierścieni. Zachodzące słońce wdzierało się przez szpary między zasłonami. W jego promieniach porozrzucane wszędzie papiery wyglądały jak śnięte ryby, błyszczące białymi brzuchami na karmazynowym morzu dywanu.
Pomiędzy nimi leżał wysoki mężczyzna o siwiejących włosach, rozciągnięty twarzą do ziemi, z szeroko rozpostartymi ramionami.
— Piekło i demony! — krzyknął Czarny, a potem podbiegł i odwrócił go na plecy. — To nie może być prawda…
Stałem nad eklezjarchą Andreosem.
Trudno mi było się smucić, widząc tego człowieka rozciągniętego pod sekretarzykiem, za którym podpisał tyle wyroków śmierci. Jedno wszelako nie dawało mi spokoju.
Jego twarz zastygła w wyrazie zwierzęcego strachu.
Książę przeszukał szybko ciało. Ściągnął z szyi eklezjarchy jakiś kluczyk, schował go do kieszeni, a potem wymacał śmiertelną ranę. Sztylet przebił serce.
— Bywał tu raz na dwa albo trzy dni — rzekł. — Przychodził sprawdzić raporty, porozmawiać z ludźmi z wywiadu. Ktokolwiek to zrobił, musiał dobrze znać jego rozkład zajęć.
Klęknąłem obok, badając ślady odciśnięte wokół ciała.
— Gdyby chcieli zabić tylko eklezjarchę, mogli to zrobić w jego prywatnych komnatach. Nie, ktoś chciał wyeliminować całe kierownictwo inkwizycji…
Rozejrzałem się jeszcze raz po pokoju, a potem wskazałem skrzyneczkę. Leżała otwarta w cieniu regału, pod masywnym sejfem, spoglądając na nas trzema rzędami czarnych oczek. Każde z nich było cieńskrótem, prowadzącym do pierścieni wysokich inkwizytorów. Obok skrzyneczki spoczywał kolec z drewnianą rączką i pusta fiolka po truciźnie.
Czarny chwycił za sygnet. Dopiero po chwili zrozumiał i spojrzał mi w oczy.
— Wygląda na to, że zawdzięczam ci życie — powiedział wolno. — Po tym jak Andreos nadał sygnał, zniszczyłeś połączenie, prawda?
— Powiedzmy, że wolałem uwolnić cię spod władzy eklezjarchy.
Książę westchnął, ściągnął swój pierścień z cieńskrótem i rzucił go obok trupa.
— Jedno mnie dziwi. Skoro chcieli zniszczyć inkwizycję, powinni też podpalić archiwum — rzekł. — To przecież najlepszy sposób. Unicestwić wszystko, nad czym pracowali śledczy. Zatrzeć ślady.
Tknęło mnie niemiłe przeczucie.
— Chyba że… — zacząłem.
Przerwało mi falowanie cieńprzestrzeni. Skoczyłem w stronę Księcia, chwyciłem go wpół i obaliłem na podłogę. Z cienia pod nawisem kominka wyskoczyła sylwetka błyszcząca jak mosiężny żuk. Puginał dźgnął w pustkę.
Zerwałem się na równe nogi, kierując rapier w stronę przeciwnika. On też zwrócił się w moją stronę. Na twarzy miał gogle o czarnych szybkach. Widziałem już takie — blokowały światło antysłońca na dużych cieńbokościach. To oraz metalowy kirys i pokryte dziwnymi mechanizmami rękawice nie pozostawiały wątpliwości.
— Ty… — wysyczał łowca, bo również mnie poznał.
Był to mężczyzna, który zabił Hasima w podwodnej pracowni.
Nie wiedziałem, jakim cudem uszedł z życiem. Trudno zbudować dobry cieńskrót w całkowitym mroku, gdy zalewa cię lodowata woda.
Jemu najwyraźniej się udało.
Sądząc po nienawiści, z jaką na mnie patrzył — jego towarzyszce już nie.
— Jak ci się podobała kąpiel w morzu? — spytałem, przyjmując ulubioną pozycję szermierczą Arahona.
— Zginiesz, psie — odparł krótko, po czym wyciągnął w moją stronę prawicę.
Dałem nura w cieńprzestrzeń, pozostawiając po jasnej stronie ciało, z którym łączyła mnie teraz tylko cienka, rozciągnięta nić.
Świat natychmiast zwolnił, a ja poczułem się jak ryba wrzucona z powrotem do wody. Tuż obok zobaczyłem skrót wylotowy broni przeciwnika. Szybkim ruchem go zakłóciłem.
Niemal w tym samym momencie po jasnej stronie zabójca przycisnął spust, ukryty we wnętrzu dłoni.
Szczęknęły sprężynki, kula runęła w cieńprzestrzeń. I przepadła.
Zabójca nie miał czasu się zdziwić, bo Czarny wyrwał zza pasa prochowy pistolet i wypalił. Napastnik uskoczył i rozpłynął się w cieniu regału.
Zamarliśmy w bezruchu, a ja wsłuchiwałem się w drżenie cieni, próbując odkryć, w którym miejscu wytuneluje się łowca.
Wyskoczył spod sekretarzyka — prosto na moją szpadę.
Błyskawicznym zwrotem uniknął ostrza. Był bardzo szybki. Wiedział już, że wyskakiwanie z cienia może go przy nas drogo kosztować, podjął więc zwykłą walkę, trzymając rapier nad głową jak kolec skorpiona. Był dobrze wyszkolony, miał nienaganną postawę i pracę nóg. Wyprowadzał ciosy szybko, sprawnie, w stylu, który mógłbym określić jako mieszankę szpady florenteńskiej z zimno skalkulowanymi manewrami anatozyjskich zabójców.
W pewnym sensie było to imponujące. Cieńmistrzowie musieli wprawiać się w manipulowaniu cieniem przez całe życie, dlatego niewielu potrafiło cokolwiek innego. Mój przeciwnik był równie niezwykły jak stary alchemik będący jednocześnie wirtuozem gry na pianoli albo genialny malarz wygrywający wszystkie konkursy strzeleckie.
Zrozumiałem, dlaczego Legion tak się go obawiała. Nawet ona nie poradziłaby sobie jednocześnie z dwojgiem takich wrogów.
Ale teraz mężczyzna był sam. Ja natomiast miałem w głowie wspomnienia dwóch genialnych szermierzy. Arahon ćwiczył od ósmego roku życia, kiedy ojciec podarował mu pierwszy treningowy floret. Kalhira złączyła się z kilkoma największymi zabijakami znad Morza Sargassowego. Dodatkowo u mojego boku stał Czarny Książę, Jacobo D’Erzahn, legenda szpady i jeden z mistrzów stylu florentyńskiego.
Wymieniając wściekle ciosy, przełamaliśmy w końcu inicjatywę łowcy i zmusiliśmy go do odwrotu, uderzając na przemian tak szybko, że żaden zwyczajny człowiek nie zdołałby sparować tej nawałnicy ciosów.
Po szczególnie groźnym pchnięciu przeciwnik odskoczył i pobiegł w stronę ściany. W duchu gwizdnąłem ze zdumienia, widząc, jak w biegu, na przestrzeni ledwie kilku kroków, stworzył przed sobą skrót.
Skoczył w niego niczym cyrkowiec przez płonącą obręcz i zniknął nam z oczu.
— Szybko, na środek! — krzyknąłem do Księcia.
Stanęliśmy pośrodku dywanu, z dala od wszystkich cieni.
— Kto to? Spotkałeś go wcześniej?
— Chyba utopiłem mu przyjaciółkę — odparłem, wodząc naokoło rapierem.
Tym razem łowca dał nura na taką cieńbokość, że nie zdradzały go już żadne zmarszczki. Mógł uderzyć dosłownie z każdej strony — wiedziałem, że będę miał tylko chwilę, by się na to przygotować.
Spadł z góry, z ciemnego kasetonu. Nie zapowiedział go żaden dźwięk. Poczułem tylko nagłe uderzenie w plecy, które posłało mnie na podłogę. Gdy przeturlałem się twarzą do góry, zobaczyłem ostrze zmierzające prosto ku moim oczom.
Przetoczyłem się ponownie, unikając pchnięcia. Kątem oka zauważyłem, że Książę także został powalony na ziemię i teraz niezdarnie się z niej gramoli.
Skoczyłem na równe nogi. Zwarłem się z zabójcą, nasze rapiery skrzyżowały się w górze. Łowca jednak rąbnął mnie czołem w nos. Zamroczony bólem, na ślepo sparowałem następny atak. Znów sczepiliśmy ostrza, przepychając się nawzajem jak wściekłe byki.
Wtedy mój nadgarstek przypomniał sobie manewr, który Arahon ćwiczył często ze swoimi uczniami. Przesunąłem klingę pod ostrze wroga, a potem szarpnąłem w górę gwałtownym ruchem, wykręcając jednocześnie dłoń.
Udało mi się rozbroić przeciwnika. Jego szpada poleciała w kąt, ale w tym samym momencie mężczyzna kopnął mnie w brzuch i posłał na ścianę.
Nim doszedłem do siebie, zabójca był już przy Jacobo D’Erzahnie. Chwycił go za poły koszuli i pchnął na regał. Uniosłem się na kolana. Moje ciało było jak marionetka, która nagle zaczęła ważyć tyle, ile posąg z ołowiu.
Łowca wyciągnął sztylet, Czarny próbował się wyrwać. Bezskutecznie.
Byłem za daleko, żeby dobiec na czas.
Odwróciłem się do ściany.
Miałem tylko jedną szansę.
Łowca przyłożył ofierze ostrze do gardła. Uśmiechnął się, pokazując garnitur zębów, sinych od jakichś alchemicznych mieszanek.
Dźgnąłem ścianę całą siłą ramienia.
Ostrze rapiera weszło w skrót, który na niej otworzyłem. A potem wystrzeliło z czarnej plamy po drugiej stronie pokoju, spomiędzy książek stojących na regale, tuż powyżej ramienia Czarnego.
Rapier wbił się pod obojczykiem zabójcy i zatrzymał na łopatce, wyginając się nieco, zgrzytnąwszy na kości. Przez skrót dostrzegłem, jak łowca wytrzeszcza oczy z bólu.
Książę skorzystał z okazji. Rąbnął wroga pięścią w nos, poprawił w splot słoneczny i odepchnął gp barkiem.
Wycofałem ostrze. Dymiło, bo skrót, który otworzyłem w pośpiechu, musiał prowadzić przez wielką cieńbokość.
Książę tymczasem wyszarpnął zza pasa własny sztylet.
— Nie! — krzyknąłem i zerwałem się do biegu.
Nim wróg się pozbierał, wpadłem na niego, wykręciłem mu do tyłu ramię, a potem nadziałem go na rapier.
I zrobiłem coś, co zaskoczyło nawet mnie, nie mówiąc o Księciu, który aż krzyknął.
Trzymając przed sobą nawleczonego na ostrze zabójcę, rzuciłem się w stronę okna i jedną dłonią zerwałem zasłonę.
Pomarańczowe światło zalało wnętrze.
Na czerwonym dywanie nasze cienie się połączyły.
***
Najpierw poczułem przeszywający ból w barku i brzuchu, jakby ktoś przebił mnie ostrzem z lodowymi haczykami, a teraz piłował nim w jedną i drugą stronę. Jakby wrząca smoła rozlała mi się po wnętrznościach.
Potem, przez tętniącą zasłonę bólu, zaczęły się sączyć myśli, słowa, obrazy.
Nienawiść do szermierza, który wyskoczył ze skrótu w pracowni Hasima. Do mnie. Poczucie znaczenia misji. Radość z udanych łowów; z tego, że najpotężniejszy człowiek Serivy zginął z mojej ręki. Rana zawiedzionej miłości. Kobieca twarz, na którą nałożyła się twarz Iorandy.
Spadałem coraz głębiej.
Imię: Gert. Zlizane ogniem pola Brunszwii. Dłoń ojca, który przyjmuje złoto od anatozyjskiego handlarza ludźmi. Krzyczące brodate oblicza, kije, rozrywający ból i ślina na karku. Lata ciężkich ćwiczeń, które zlały się w jedno z ćwiczeniami Arahona. Złote kopuły pałacu kalifa. Przerażone oczy kolejnych właścicieli, które rozcinam powoli czubkiem noża, patrząc, jak wypływa z nich przejrzysta galareta.
To wszystko trwało za długo. Wiedziałem, że nie mogę pozwolić, by mój umysł do końca stopił się z umysłem łowcy.
Wciąż w złączeniu, ledwie czując własne kończyny, puściłem rękojeść rapiera i wyciągnąłem lewak zza mojego-jego pasa. Przyłożyłem go do moich-jego pleców — miałem je przed sobą, ale poczułem jednocześnie ukłucie z tyłu.
Coś w myślach próbowało mnie powstrzymać, zacisnąłem tylko jednak moje-jego zęby. A potem wbiłem lewak w plecy wroga-swoje, ku górze, ku jego-mojemu sercu.
Ciało rozdęły mi lodowate prądy. Połączenie z umysłem, który w chwili śmierci zatrzepotał jak przyszpilony motyl, było ponad moje siły.
Pociemniało.
Straciłem przytomność.
Następne, co pamiętam, to jak tkwię na czworakach pośrodku dywanu i wymiotuję, wciąż czując rozdzierający ból.
Gdy torsje się skończyły, spojrzałem w bok, pod okno, gdzie moja ofiara leżała powyginana jak lalka.
Zabiłem siebie. Nienawidziłem się.
Potrząsnąłem głową, przepędziłem to uczucie i podniosłem wzrok tylko po to, by zobaczyć lufę pistoletu celującego mi w czoło.
— Jak się nazywasz? — spytał Czarny.
— Daj spokój, przecież…
— Jak się nazywasz?! Liczę do dziesięciu, a potem strzelam ci w łeb.
— Nazywałem się… Arahon… Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora.
— Gdzie się urodziłeś?
— Sarancha.
— Co robiłeś w roku sześćset dwudziestym szóstym, w miesiącu deszczy?
— Walczyłem na froncie. W Brunszwii.
— Bitwa pod Riazano. Gdzie byłeś?
— Dekowałem na tyłach, grając w karty z królem jegomością. — Skrzywiłem się, ale pistolet dalej mierzył we mnie, dodałem więc szybko: — Lewe skrzydło, chorągiew diuka Montenaro.
— Jaki masz cel? Co pragniesz zrobić?
— Dorwać skurwysyna, który zabił D’Larno i porwał Iorandę.
Książę odetchnął. Schował broń, a potem podał mi rękę.
— Jesteś szalony — rzekł. — Stracić część duszy, wpuścić do siebie takiego drania, takiego mordercę! I po co?
— Bo sam nic by nie powiedział, nawet na torturach. A ja mam dość tego, że wróg jest zawsze o krok przed nami, że za każdym razem nas wyprzedza. Musimy przyspieszyć.
— Nie bałeś się? Jak się czujesz? Dużo go… zostało?
Wzruszyłem ramionami, jakby to nie było nic wielkiego. Ale w rzeczywistości wiedziałem dobrze, że się przeliczyłem. Miałem nadzieję, że osłabiony bólem, konający umysł nie stawi oporu. Zamierzałem wydrzeć jego tajemnice bez wysiłku. Jednak pamięć zabójcy, która mnie zalała, była żywa, wyraźna jak miasto w słoneczny dzień. Zachowałem jednak własny cel i wspomnienia o ostatnich wypadkach. Wydawało się, że nie skaził mnie głęboko.
Przynajmniej taką miałem nadzieję.
— Masz chociaż to, po co się z nim łączyłeś? — spytał Książę, chowając szpadę.
To było dobre pytanie, ale nie byłem pewny odpowiedzi.
Gdy próbowałem przypomnieć sobie, co robiłem na przykład trzy dni temu, stawały mi przed oczyma wspomnienia moje, tak sądzę, podszyte tylko zamazanymi, niewyraźnymi przebiciami wspomnień łowcy. Gdy starałem się myśleć tylko o nim i jego życiu, wizje robiły się wyraźniejsze, ale jednocześnie pozbawione sensu, chronologii — jak obrazy przelatujące pod powiekami konającego.
Wiedziałem, że zabójca nazywał się Gert Schuschnigg i że szkolony był od dziecka w Anatozji. Gdy odzyskał wolność, mieszkał i pracował w Koppendamie razem ze swoją partnerką, która ukończyła tę samą szkołę zabójców. Tylko ich dwoje z niemal trzydzieściorga dzieci dożyło do końca treningu. Kobieta miała na imię Hense. Nigdy mu się nie oddała, na co skrycie liczył.
Z Koppendamu ściągnął go tajemniczy list z zaliczką i obietnicą dużo większych pieniędzy, stanowisk, tytułów.
Potem robiło się mętnie.
Jedyne, co pamiętałem wyraźniej, to uczucie potwornej frustracji, które pojawiało się, gdy patrzyłem na Serivę z tarasów Zamkowego Wzgórza, wiedząc, że gdzieś tam jest mój cel. W zasięgu wzroku, a jednak ukryty.
Było też potwornie jasne światło i uczucie strachu. Jakaś dziwna twarz, gorejąca jak słońce. I druga, tym razem znajoma. Detrano. Jego rozkazy, podpisywane zdecydowanym ruchem ręki. Pouczenia. Grube pakiety z informacjami, które zdobywał od swoich donosicieli i przekazywał Gertowi-mnie.
Opowiedziałem o tym wszystkim Czarnemu.
Nie wyjawiłem mu jednak drugiego powodu, który pchnął mnie do połączenia się z Gertem. Chciałem wiedzieć, jak manipulował cieńprzestrzenią tak prędko i tak lekko. W jaki sposób przemieszczał się pomiędzy jasnym a ciemnym światem niczym ryba między nurtami tej samej rzeki.
Już to wiedziałem. I zamierzałem tę wiedzę wykorzystać.



Dodano: 2013-10-07 00:39:10
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS