Ktoś powie, że marketingowa strategia Dmitrija Głuchowskiego i jego
Uniwersum Metro 2033 sprowadza się do odcinania kuponów od pierwszego sukcesu i ciągłego rozmieniania pierwotnego pomysłu na drobne. Tymczasem książka Tullio Avoledo, choć zastrzeżeń można mieć do niej niemało, dowodzi, że rosyjski projekt ma jeszcze mocne karty w rękawie.
Na wstępie należałoby przyznać, że - owszem -
„Korzenie niebios” są najlepszą powieścią w cyklu, a Avoledo to bodaj najsprawniejsze pióro w gronie twórców projektu. Niemała w tym pewnie rola doświadczenia - w przeciwieństwie do pisarzy, którzy w serii publikowali powieściowe debiuty, Włoch ma już na koncie kilka powieści i nowel, sprzedażowy sukces, literackie nagrody i pisarskie doświadczenia z science fiction i dystopią.
Inna sprawa, że - jeśli chodzi o walory czysto literackie - poprzednie utwory nie ustawiły poprzeczki szczególnie wysoko. U Dmitrija Głuchowskiego urzekał głównie pomysł i klimat (na kwestię realizacji należało raczej przymknąć oko), a Andriej Diakow kalkował stylistykę komputerowych strzelanek i warsztatowe słabości próbował nadrabiać efekciarstwem i kilogramami wystrzeliwanych naboi.
Na tym tle już sam zamysł Avoledo, żeby wziąć na warsztat problematykę religii w postnuklearnym świecie, wypada niezwykle ambitnie. Jaka jest przyszłość religii „po końcu świata”? Jak teologiczna nauka o złu i cierpieniu odnajdzie się w postapokaliptycznej rzeczywistości? Czy w świecie schyłku cywilizacji zostanie jakaś przestrzeń dla wiary i nadziei? Co stanie się z instytucją Kościoła, depozytem wiary, dwutysiącletnią sukcesją apostolską? I - szerzej - co z całą tradycją i dorobkiem pokoleń, kiedy kulturowa ciągłość zostaje zerwana, a ludzkość osuwa się w barbarzyństwo? Na ile sytuacje skrajne wzmacniają w człowieku potrzebę transcendencji, a na ile prowadzą do zwątpienia, rozpaczy i zezwierzęcenia?
To ciekawe i inspirujące tematy, których nie sposób uniknąć, gdy opowiada się historię człowieka wysłanego z Rzymu z misją odnalezienia kardynała, bez którego nie może odbyć się konklawe kończące okres długotrwałej sedewakancji. Cóż, jak się okazuje, głęboka tematyka nie wymusza wcale intelektualnego nurkowania - Avoledo prześlizguje się bowiem po powierzchni. Jeśli ktoś poszukuje refleksji i nastroju na miarę dzieł Jeana Raspaila, będzie srodze zawiedziony.
Zresztą porównanie historii papieskiego sygnetu na kartach „Korzeni niebios” i „Pierścienia Rybaka” - w obu przypadkach pisarze próbowali, zdaje się, wstrząsnąć czytelnikiem, ale robią to na sposób skrajnie różny. W tym jednym wątku jak na dłoni widać, z jak różnych światów są to powieści i jak różną wrażliwość reprezentują autorzy.
Avoledo potraktował temat bardzo pretekstowo i w zasadzie nie wyprodukował żadnych interesujących przemyśleń. Obawiam się, że to brak intelektualnych kompetencji, o czym świadczyć może pojawiająca się tu i ówdzie rozbrajająca sztampa w kreacji bohaterów - serdelkowate palce utuczonego kardynała, najemnik nonszalancko czyszczący paznokcie nożem bojowym w trakcie rozmowy, szaleniec inspirujący się Biblią i „Mein Kampf”.
Autor roztrząsa po wielokroć dylematy moralne epoki post-apo, ale w gruncie rzeczy są to refleksje dość płytkie, monotonne i mało odkrywcze. Sprowadzają się do konstatacji, że przetrwanie wymaga czasem moralnych kompromisów, cel uświęca środki, zombie nosi w sobie jakiś pierwiastek człowieczeństwa, a Bóg znów nie interweniuje widząc ludzkie cierpienie. Poza może wątkiem zombie, większość refleksji tego kalibru można - bez wybierania się w świat literatury - spokojnie podsłuchać w tramwaju.
Co więcej - im bardziej autor się stara, tym większa w czytelniku ochota, żeby go powstrzymać. Książka zawiera dłuższy, oniryczny w stylistyce fragment, który pasuje do całości jak pięść do oka i - jedno z dwojga - albo kryje głębie, których nie zdołał przeniknąć umysł niżej podpisanego, albo obnaża intelektualną miałkość tej prozy, maskowaną przez bufonadę i fabularne wygibasy.
Jak więc ocenić powieść Avoledo? Według wielu opinii miała być najlepszą w cyklu. I choć „Korzenie niebios” nie sięgają zbyt głęboko - powieść, faktycznie, wypada bardzo dobrze w kontekście całej serii. O satysfakcji z lektury zadecyduje podejście. Jeśli potraktujemy chrześcijańskie katakumby tylko i wyłącznie jako zmianę konwencji, czysto estetyczną odmianę od obrazków z moskiewskiego metra, dostaniemy całkiem zajmujące czytadło. Gdyby ktoś, nie daj Boże, nastawił się na pogłębioną refleksję, odpowie mu tylko głuchy pogłos intelektualnej pustki.
Sortuj: od najstarszego | od najnowszego
Mesjanista - 01:31 18-08-2013
Szczerze to po przeczytaniu kilku powieści Dukaja nie znalazłem jeszcze autora który w tak ciekawy sposób poruszał kwestie religijne. 95% autorów którzy są reklamowani jako pisarze-filozofowie tworzy tak naprawdę dzieła płytkie i wtóre.
Shadowmage - 09:05 18-08-2013
Chyba nie należy się spodziewać po książce z serii Metro dogłębnego i poważnego rozpatrywania kwestii religijnych.