Jeziora zabiorą nam wszystko
„Tracę ciepło”, zapewne najważniejsza jak do tej pory powieść Łukasza Orbitowskiego, ukazała się po raz pierwszy sześć lat temu. W tym roku Wydawnictwo Literackie zdecydowało się na jej wznowienie, dając mi tym samym pierwszą okazję do spotkania się z tym tekstem. Spotkania, które okazało się wyjątkowo trafne.
Narratorem opowieści, podzielonej na trzy części toczące się odpowiednio w 1990, 1997 i 2005 roku jest krakowianin Kuba. Poznajemy go jako zastraszonego przez popularniejszych i silniejszych kolegów ósmoklasistę, by później towarzyszyć mu w wakacyjnym wyjeździe podczas studiów do świętokrzyskiej wsi, Kalborni, i w kolejnej wyprawie do Kalborni mającej miejsce osiem lat później.
Nastoletni Kuba nie ma łatwego życia. Desperackie miotanie się między niekomunikatywnym ojcem muzykiem, nieodgrywającą szczególnej roli w życiu syna matką, bezwzględnymi rówieśnikami i niedostępnymi rówieśniczkami, zdaje się być pozbawione sensu i przyszłości (jak zresztą do pewnego stopnia każde dorastanie). Zmianę wprowadza w nie dopiero pozornie nieistotna awaria rury w szkole, prowadząca do zaobserwowanego przez Kubę sporu między jedną z nauczycielek a szkolnym woźnym Hadałą, a zwłaszcza wydarzenia kolejnego dnia, kiedy to chłopak odkrywa w zalanej po kostki wodą szatni zwłoki Hadały. Oficjalne śledztwo dotyczące przyczyn zgonu prowadzone przez policję szybko znajduje swój odpowiednik w poszukiwaniach podjętych przez Kubę pod namową nieoczekiwanego sojusznika, Konrada, jeszcze kilka dni wcześniej jednego z prowodyrów szkolnych prześladowań. Zagadka kryminalna, choć interesująca, schodzi na dalszy plan względem tajemnicy łączącej obydwu chłopców: obydwaj doświadczają obecności jezior, niezwykłych, upiornych zjawisk otwierających drogę między światem żywych i umarłych.
Tu czeka jednak czytelnika kolejne zaskoczenie. Od typowych motywów czy wątków literackiego horroru ważniejsza okazuje się melancholijna opowieść o utracie krainy dzieciństwa, o nieodwracalnie odchodzącym czasie dorastania w scenerii postpereelowskiego Krakowa (być może melancholia opowiadanej przez Orbitowskiego historii była w moim przypadku szczególnie odczuwalna – Kuba i Konrad kończą ósmą klasę dokładnie w tym samym roku, kiedy przydarzyło się to i mnie). To w pierwszej części, w pewnym sensie najprostszej i może dlatego najmocniejszej emocjonalnie, pojawia się poruszająca metafora traconego przez całe życie ciepła. Banalna zasada entropijna podniesiona do rangi metafizyki. Też w pewnym sensie banalnej, ale nadal uderzającej.
Pierwsza i druga historia są w pewnym sensie całkowicie od siebie niezależne, dopiero trzecia łączy wszystkie wątki i podejmuje się próby zamknięcia ich w spójną, choć wciąż tajemniczą całość. Doświadczenie jezior łączy Kubę i Konrada na lata, plącząc ich w kolejne zbrodnie, prowadząc do siedziby zaskakująco zwyczajnej na pierwszy rzut oka podkrakowskiej sekty, zaznajamiając z inspirowaną starą angielską legendą skomplikowaną historią miłości niemieckiego weterana II wojny światowej żołnierza i młodszej od niego o ponad dwadzieścia lat Polki, a wreszcie wciągając w szalony wir zdarzeń, w którym anioły i anioły upadłe okazują się być jednym i tym samym, podobnie zresztą jak i codzienność i wieczność.
Na sukces „Tracę ciepło” w dużej części składa się świetnie obserwowana polska rzeczywistość, dosłowność zamieniana w ulotność i horror bardziej Lynchowski niż Mastertonowy, wyróżniający się tym samym na korzyść w porównaniu z innymi tekstami Orbitowskiego. Opisywany świat przy całej swej niezwykłości jest uderzająco autentyczny. Wiele w nim śmieszności, wyrażającej się choćby w obłędnym języku Boga (którego nie znamy), paradoksalnie dodającej wiarygodności, a przez to i grozy opisywanym sytuacjom.
Najstraszniejsze jest to, o czym dobrze wiemy, a czego często po prostu nie chcemy pamiętać. Jeziora zabiorą nam wszystko. W najlepszym razie tylko zabiorą nas gdzie indziej.
Inna sprawa, że gdzie indziej może jest już i tu. Ciepła wszak coraz mniej.
Autor:
Adam Skalski
Dodano: 2013-07-09 08:47:49