NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Abercrombie, Joe - "Ostateczny argument królów"
Wydawnictwo: Mag
Cykl: Pierwsze Prawo
Kolekcja: Świat Pierwszego Prawa
Tytuł oryginału: Last Argument Of Kings
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Data wydania: Maj 2013
ISBN: 978-83-7480-296-3
Oprawa: miękka
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 840
Cena: 49,00 zł
Rok wydania oryginału: 2008
Tom cyklu: 3



Abercrombie, Joe - "Ostateczny argument królów" #2

LOS WODZA

– Zimna noc! – zawołał Wilczarz. – A podobno mamy lato!
Cała trójka podniosła wzrok. Najbliżej znajdował się starszy, siwowłosy człowiek, o twarzy, na której niejeden szkwał odcisnął swoje piętno. Tuż obok niego stał drugi mężczyzna, młodszy, z lewą ręką uciętą na wysokości łokcia. Trzeci był zaledwie chłopcem: stał przy końcu nabrzeża i z marsem na czole wpatrywał się w ciemne morze.
Udając, że boleśnie utyka, Wilczarz podszedł bliżej: powłóczył jedną nogą i krzywił się, jakby cierpiał. Stanął przy latarni, zawieszonej na wysokiej tyczce wraz z dzwonkiem alarmowym, i podniósł dzban do światła, żeby wszyscy mogli go zobaczyć.
Staruszek uśmiechnął się szeroko i oparł włócznię o mur.
– Nad wodą zawsze jest zimno. – Podszedł do Wilczarza, zacierając ręce. – Tym lepiej, że pomożesz nam się rozgrzać, co?
– A pewnie. Na zdrowie wam wszystkim.
Wilczarz wyjął korek, który zadyndał na rzemyku, wziął do ręki jeden z kubków i go napełnił.
– Nie bądź nieśmiały, smyku! – zawołał staruszek do chłopca.
– Chyba nie w tym rzecz – mruknął Wilczarz.
Nalał następną porcję. Jednoręki też odstawił włócznię, żeby wziąć kubek. Chłopiec zbliżył się ostatni i czujnie otaksował Wilczarza wzrokiem.
Staruszek dał mu kuksańca pod żebro.
– Matka nie byłaby chyba zachwycona, że pijesz, co, smyku?
– A kogo to obchodzi, co ona powie? – burknął dzieciak, siląc się na szorstki ton.
Wilczarz wręczył mu kubek.
– Tak sobie myślę, że skoro jesteś wystarczająco dorosły, żeby nosić włócznię, to i kufelek ci nie zaszkodzi.
– Jestem dorosły!
Chłopak wyszarpnął kubek z dłoni Wilczarza, ale wzdrygnął się, pijąc. Wilczarz przypomniał sobie swój pierwszy mocniejszy napitek: zrobiło mu się potwornie niedobrze i nijak nie mógł zrozumieć, co to za frajda. Uśmiechnął się w duchu.
Chłopak pewnie pomyślał, że z niego drwią, to wszystko.
– A kim ty w ogóle jesteś? – zapytał dzieciak.
Staruszek zacmokał z dezaprobatą.
– Nie zwracaj na niego uwagi – poradził Wilczarzowi. – Jest młody, ciągle mu się jeszcze wydaje, że pyskowaniem zapracuje sobie na szacunek.
– Nic się nie stało – uspokoił go Wilczarz. Nalał sobie, postawił kubek na kamieniach i zastanowił się, co dokładnie chce powiedzieć. Nie chciałby popełnić błędu. – Nazywam się Cregg.
Kiedyś znał człowieka o tym imieniu, tamten zginął w potyczce na wzgórzach. Nie przepadał za nim i nie miał pojęcia, dlaczego jego imię przyszło mu do głowy, ale doszedł do wniosku, że jest równie dobre, jak każde inne.
Poklepał się po udzie.
– Dźgnęli mnie w nogę pod Dunbrekiem i rana źle się zagoiła. Nie mogę już maszerować. Dla mnie to koniec z walką w pierwszym szeregu, więc dowódca odesłał mnie tutaj, żebym razem z wami pilnował wody. – Spojrzał na morze, które w blasku księżyca skrzyło się i trzepotało jak żywa istota. – Nie powiem, żebym miał się zapłakać z tego powodu. Prawdę mówiąc, mam tej wojaczki już po dziurki w nosie.
No, przynajmniej to ostatnie zdanie nie było kłamstwem.
– Wiem, co czujesz – odezwał się Jednoręki, unosząc kikut. – Co słychać na froncie?
– Po staremu. Ci z Unii siedzą pod swoimi murami i próbują na wszelkie sposoby dostać się do środka, a my czekamy na nich za rzeką. I tak to się ciągnie od tygodni.
– Podobno niektórzy przeszli na stronę Unii. Tak słyszałem. Podobno był z nimi stary Trójdrzewiec. Poległ w bitwie.
– To był wielki człowiek, Rudd Trójdrzewiec – wtrącił starszy mężczyzna. – Wielki człowiek.
– W rzeczy samej. – Wilczarz pokiwał głową. – W rzeczy samej...
– Mówią, że Wilczarz zajął jego miejsce – dodał Jednoręki.
– Serio?
– Tak ludzie gadają. Niezły skurczybyk, prawdziwy olbrzym. Nazywają go Wilczarzem, bo kiedyś jednej kobicie odgryzł cyce.
Wilczarza zamurowało.
– Naprawdę? – wykrztusił. – Ja tam nie wiem, nigdy go nie widziałem...
– Podobno był tam też Krwawy-dziewięć – wyszeptał chłopiec. Oczy miał szeroko otwarte, jakby mówił o duchu.
Jego dwaj kompani prychnęli lekceważąco.
– Krwawy-dziewięć nie żyje, smyku. I dobrze mu tak, skurwielowi. – Jednoręki się wzdrygnął. – Ależ ty masz durne pomysły, niech cię szlag!
– Powtarzam tylko, co słyszałem!
Staruszek dopił grog i otarł usta.
– Nieważne, kto gdzie jest – mruknął. – Jak tylko ci z Unii odbiją twierdzę, to im się znudzi wojowanie; wrócą do domu, za morze, i wszystko będzie po staremu. A już na pewno nikt się nie wybierze tutaj, do Uffrithu.
– To prawda – przytaknął z zadowoleniem Jednoręki. – Tu się nikt nie zapuści.
– To po co ich tak wypatrujemy? – jęknął chłopiec.
Staruszek przewrócił oczami, jakby słyszał tę gadkę po raz setny i zawsze udzielał tej samej odpowiedzi:
– Bo takie nam wyznaczyli zadanie, chłopcze.
– A jak się ma jakieś zadanie, to trzeba je wykonać jak należy. – Wilczarz przypomniał sobie, jak Logen dał mu tę samą radę. Trójdrzewiec potem też. Obaj odeszli, wrócili do ziemi, ale ich nauki nigdy nie brzmiały bardziej prawdziwie. – Nawet jeśli jest nudne, niebezpieczne albo mroczne. Nawet jeśli wolałbyś go nie wykonywać.
Szlag by to, ależ mu się chciało lać! Jak zwykle w takich chwilach.
– Co prawda, to prawda – zawtórował mu staruszek, uśmiechając się w głąb kubka. – Trzeba robić swoje.
– Ano trzeba. Chociaż trochę żal. Wyglądacie mi na miłych chłopaków.
Wilczarz sięgnął za plecy, jakby zamierzał się podrapać po tyłku.
– Żal? – Dzieciak zrobił zdziwioną minę. – Ale dlaczego...
W tej właśnie chwili Dow podkradł się do niego od tyłu i poderżnął mu gardło.
Niemal w tym samym momencie brudna dłoń Ponuraka zacisnęła się na ustach Jednorękiego i zakrwawiony czubek ostrza wyłonił się z przodu spomiędzy rozchylonych pół płaszcza. Wilczarz skoczył naprzód i trzy razy szybko dźgnął starca między żebra. Mężczyzna zarzęził, zatoczył się, wybałuszył oczy; nadal trzymał w dłoni kubek, zaprawiona grogiem ślina ciekła mu z ust. W końcu upadł na ziemię.
Chłopiec przeczołgał się jeszcze kawałek. Jedną ręką trzymał się za szyję, usiłując powstrzymać krwotok, drugą wyciągał do tyczki z dzwonkiem alarmowym. Żeby z poderżniętym gardłem myśleć jeszcze o dzwonku... Chłopak ma jaja, pomyślał Wilczarz.
Dzieciak zdążył jednak przepełznąć zaledwie pół kroku, zanim Dow nastąpił mu na kark i przydepnął z całej siły.
Wilczarz się wzdrygnął, słysząc trzask pękających kręgów. Chłopak pewnie nie zasłużył na taką śmierć, ale taka już jest ­wojna. Ginie na niej mnóstwo ludzi, którzy sobie na to nie zasłużyli. Trzeba było wykonać robotę, więc ją wykonali. I przeżyli, wszyscy trzej. Po takim zadaniu niczego więcej nie należało się spodziewać, a mimo to, odczuwał dziwny niesmak. Nigdy nie było mu łatwo, ale odkąd został wodzem było trudniej niż kiedykolwiek. To dziwne, o ile łatwiej zabija się ludzi, kiedy ktoś inny każe nam to robić. Ciężki kawałek chleba, zabijanie. Cięższy niżby się wydawało.
Chyba że nazywasz się Czarny Dow, rzecz jasna. Dowowi zabijanie przychodziło z taką samą łatwością jak sikanie. Dlatego był w tym taki dobry.
Wilczarz patrzył, jak Dow pochyla się nad bezwładnym ciałem Jednorękiego i odziera je z płaszcza, który następnie narzucił sobie na ramiona. Zwłoki strącił kopniakiem do wody, jakby pozbywał się worka śmieci.
– Masz dwie ręce – zauważył Ponurak, już ubrany w płaszcz starszego mężczyzny.
Dow spojrzał po sobie.
– O co ci chodzi? Przecież nie obetnę sobie ręki, żeby mieć lepsze przebranie, durniu!
– Chodzi mu o to, żebyś tej drugiej nie pokazywał. – Wilczarz patrzył, jak Dow brudnym palcem wyciera kubek, nalewa sobie grogu i wypija go jednym haustem. – Jak ty w ogóle możesz pić w takiej chwili? – dodał, ściągając płaszcz z trupa chłopca.
Dow wzruszył ramionami i zrobił sobie dolewkę.
– Szkoda, żeby się zmarnowało. Poza tym, sam powiedziałeś: zimna noc. – Wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu. – Kurczę, ależ ty masz gadane, Wilczarz. Nazywam się Cregg. – Zrobił kilka kroków, udając, że utyka. – Pod Dunbrekiem dziabnęli mnie w dupę! Jakżeś ty na to wpadł? – Wierzchem dłoni grzmotnął Ponuraka w plecy. – To było coś pięknego, kurwa, coś pięknego... Jest nawet na to specjalne słowo, nie? Co to za słowo?
– Wiarygodny – podpowiedział Ponurak.
– Wiarygodny! – Oczy Dowa zabłysły. – Taki właśnie jesteś, Wilczarz. Wiarygodny z ciebie drań. Słowo daję, mógłbyś im wmówić, że jesteś Skarling Bez Kaptura we własnej osobie, i też by ci uwierzyli! Nie rozumiem, jak ty się możesz w takiej chwili nie roześmiać!
Wilczarzowi zupełnie nie było do śmiechu. Nie miał też wcale ochoty oglądać leżących na kamieniach dwóch ciał. Martwił się, że chłopiec bez płaszcza zmarznie – diabelna głupota, biorąc pod uwagę, że dzieciak leżał w szerokiej na parę stóp kałuży własnej krwi.
– Mniejsza z tym. – Odchrząknął. – Pozbądźcie się tych dwóch i spotkajmy się przy bramie. Nie wiadomo, kiedy przyjdą nowe rozkazy.
– Jasna sprawa, wodzu. Się robi.
Dow zepchnął trupy do wody, a potem na wszelki wypadek wymontował z dzwonka serce i wyrzucił je do morza.
– Szkoda – mruknął Ponurak.
– Czego?
– Dobrego dzwonka.
Dow aż rozdziawił usta.
– Szkoda dzwonka, ja nie mogę! Aleś ty się nagle zrobił gadatliwy! I wiesz, co ci powiem? Kiedyś bardziej cię lubiłem. Szkoda dzwonka! Czyś ty rozum postradał, chłopie?
Ponurak wzruszył ramionami.
– Południowcom mógłby się przydać, kiedy tu przypłyną.
– To niech sobie po niego zanurkują, kurwa! – Dow chwycił odstawioną przez Jednorękiego włócznię i podszedł do otwartej bramy, kryjąc wolną rękę pod kradzionym płaszczem. – Szkoda dzwonka... – pomrukiwał. – No, ja pierdolę, na pamięć zmarłych...
Wilczarz wspiął się na palce i zdjął latarnię z tyczki. Podniósł ją, zwróciwszy się w stronę morza, i zasłonił rąbkiem płaszcza. Odsłonił. Zasłonił, odsłonił. I jeszcze raz.
Odwiesił migoczącą latarnię na miejsce. Nagle jej płomyk wydał mu się żałośnie mały – za mały, żeby ogrzać wszystkie ich nadzieje. Mały, smętny płomyczek, który miał zostać wypatrzony z daleka od brzegu, ale innego nie mieli.
Cały czas spodziewał się, że coś pójdzie nie po ich myśli, ktoś w mieście podniesie rwetes i pięć tuzinów carlów wleje się przez tę otwartą bramę, niosąc ich trójce śmierć, na jaką zasłużyli. Na myśl o tym rozsadzało mu pęcherz. Nikt się jednak nie pojawił, a jedynymi dźwiękami było poskrzypywanie pustego dzwonka na tyczce i chlupotanie zimnych fal o drewno i kamień. Dokładnie tak, jak zaplanowali.
Pierwsza łódź wyśliznęła się z ciemności. Dreszcz siedział na dziobie i szczerzył zęby, a za jego plecami dwudziestu stłoczonych carlów bardzo ostrożnie pracowało wiosłami – spięte blade twarze, zęby zaciśnięte z wysiłku i koncentracji, żeby nie hałasować, a i tak niewiele brakowało, żeby Wilczarz wyskoczył ze skóry przy każdym metalicznym szczęknięciu i głuchym stukocie drewna o drewno.
Podchodząc do brzegu, Dreszcz i jego ludzie przerzucili przez burty worki wypchane słomą, żeby deski nie zgrzytały na kamieniach; wszystko to obmyślili z tygodniowym wyprzedzeniem. Rzucili liny Wilczarzowi i Ponurakowi, a ci przyciągnęli łódź i zacumowali ją do nabrzeża. Wilczarz obejrzał się na Dowa, który stał swobodnie oparty o mur przy bramie, a teraz pokręcił lekko głową na znak, że w mieście panuje spokój. Dreszcz wyskoczył na schody – zwinnie, bezszelestnie – i przykucnął w ciemnościach.
– Świetna robota, wodzu – wyszeptał, uśmiechnięty od ucha do ucha. – Szybko, sprawnie...
– Później będziemy sobie gratulować. Przycumujcie resztę łodzi.
– Tak jest.
Do brzegu zbliżały się kolejne dwie łodzie, nowi carlowie, nowe worki słomy. Podwładni Dreszcza unieruchomili je i zaczęli wyprowadzać carlów na brzeg. Była to zbieranina najróżniejszych ludzi z ostatnich paru tygodni; łączyło ich to, że nie podobały im się zaprowadzone przez Bethoda nowe porządki. Wkrótce nad wodą zgromadził się spory tłum ludzi. Było ich tak dużo, że Wilczarz nie mógł uwierzyć, że pozostali niezauważeni.
Zgodnie z planem podzielili się na grupy, z których każda miała swojego dowódcę i swoje zadanie do wykonania. Podczas przygotowań, dwóch chłopaków, którzy znali Uffrith, wyrysowało na ziemi plan miasta, tak jak to robił Trójdrzewiec. Wilczarz kazał się wszystkim nauczyć go na pamięć. Uśmiechał się na wspomnienie Czarnego Dowa, który złorzeczył mu okrutnie przy tej okazji, ale teraz było widać, że się opłaciło.
Przykucnął przy bramie i patrzył, jak przez nią przechodzą, grupa za grupą.
Tul szedł pierwszy, prowadząc tuzin carlów.
– W porządku, Grzmot – powiedział Wilczarz. – Wy obstawiacie główną bramę.
– Tak jest. – Tul pokiwał głową.
– To najważniejsze zadanie, więc postarajcie się być naprawdę cicho.
– Będzie cicho.
– Życzę szczęścia, Tul.
– Nie będzie nam potrzebne – odparł olbrzym i zniknął wśród ciemnych ulic, prowadząc swoją ekipę.
– Czerwonogłowy? Bierzecie wieżę przy studni i mur w pobliżu.
– Tak jest.
– Dreszcz, ty i twoje chłopaki przypilnujecie rynku.
– Czujni jak sowy, wodzu.
I tak to szło, kolejne oddziały przechodziły przez bramę i przepadały w mroku, robiąc nie więcej hałasu niż wiatr znad morza i fale na przystani. Wilczarz rozdzielał zadania i klepnięciem w plecy wysyłał ludzi do akcji. Ostatni był Czarny Dow na czele grupy zawziętych wojowników.
– Dow, wy idziecie do siedziby ich wodza. Obłóżcie ją drewnem, tak jak się umawialiśmy, ale nie podpalajcie od razu, słyszysz? I nie zabijajcie nikogo bez potrzeby. Na razie.
– Na razie. W porządeczku.
– Jeszcze jedno, Dow... – Wilczarz odwrócił się plecami. – Kobiety zostawcie w spokoju.
– Za kogo ty mnie masz? – Dow błysnął zębami w ciemności. – Za jakieś zwierzę?
I to był koniec, zostali tylko Wilczarz, Ponurak i paru strażników do pilnowania przystani.
– Ha... – mruknął Ponurak i w zadumie pokiwał głową.
W jego ustach był to naprawdę wyraz najwyższej pochwały.
Wilczarz wskazał mu tyczkę z latarnią.
– Zdejmij ten dzwonek, dobrze? Może jednak jeszcze się nam przyda.

***

Na pamięć zmarłych, co za dźwięk. Wilczarz musiał przymknąć oczy, gdy uderzony trzonkiem noża dzwonek wprawił w drżenie rękę, w której go trzymał. Nie czuł się zbyt swobodnie wśród tylu budynków, przytłoczony murami i płotami. W całym swoim życiu niewiele czasu spędzał w miastach, a jeśli już mu się zdarzało, to nie wspominał tych okresów najlepiej: albo po jakimś oblężeniu palił domy i krzywdził ludzi, albo leżał w którymś z więzień Bethoda i czekał, aż go zabiją.
Nieustannie wodził wzrokiem po kaskadach dachówek i murach ze starego szarego kamienia, czarnego drewna i brudnoszarej zaprawy, jakby tłustych od warstwy deszczówki. To musiało być dziwne życie – spać w zamkniętym pudle, dzień w dzień budzić się w tym samym miejscu... Na samą myśl o tym niepokoił się jeszcze bardziej, jakby ten przeklęty dzwonek nie dość podziałał mu na nerwy. Odchrząknął, odstawił go na bruk i czekał z dłonią opartą – groźnie, jak mniemał – na rękojeści miecza.
W głębi uliczki rozległo się klapanie bosych stóp i na rynek wybiegła mała dziewczynka. Na ich widok – tuzina brodatych, uzbrojonych facetów z Tulem Duru na czele – rozdziawiła szeroko buzię. Pewnie nigdy przedtem nie widziała mężczyzny nawet w połowie tak ogromnego. Okręciła się na pięcie, niemal przewróciła na śliskim bruku... i nagle dostrzegła Dowa, który siedział na stercie drewna tuż za nią, oparty swobodnie plecami o ścianę, z obnażonym mieczem na kolanach. Dziewczynka zamarła.
– Spokojnie, mała – mruknął Dow. – Nie ruszaj się.
Ludzi przybywało z każdą chwilą, schodzili się na rynek ze wszystkich stron i na widok Wilczarza i jego chłopaków wszyscy stawali jak wryci, z tą samą wstrząśniętą miną. Kobiety i młodzi chłopcy, choć trafiło się też paru starców, wyciągnięci z łóżek dźwiękiem dzwonka, rozespani, z zaczerwienionymi oczami i twarzami obrzmiałymi od snu, w rozchełstanych koszulach, uzbrojeni w to, co akurat wpadło im w ręce. Chłopiec z rzeźnickim tasakiem. Stary mężczyzna zgarbiony pod ciężarem miecza, który był chyba starszy od niego. Mina stojącej z przodu dziewczyny z widłami i splątaną grzywą ciemnych włosów przypominała Wilczarzowi Shari: z takim samym nieprzejednaniem i zadumą patrzyła na niego, nim zaczęli ze sobą sypiać. Z marsem na czole spojrzał na jej bose stopy. Miał nadzieję, że nie będzie musiał jej zabić.
Najlepiej byłoby ich solidnie nastraszyć, wtedy sprawa zostałaby załatwiona łatwo i szybko. Dlatego Wilczarz spróbuje przemawiać jak człowiek, którego należy się bać, a nie jak ktoś, kto ze strachu za chwilę sfajda się w gacie. Tak jak mógłby przemawiać Logen. Chociaż nie, to by mogło wypaść zbyt przerażająco. Może zatem bardziej jak Trójdrzewiec: ostro, ale uczciwie. Gość, który dla wszystkich chce jak najlepiej.
– Wasz przywódca? – warknął.
– To ja – wychrypiał staruszek z mieczem. Jego twarz na widok gromady uzbrojonych po zęby intruzów stojących na rynku miasteczka straciła wszelki wyraz. – Jestem Brass. A wy coście za jedni, u licha?
– Ja jestem Wilczarz. Ten tutaj to Harding Ponurak, a ten olbrzym to Tul Duru Grzmot. – Niektórzy wybałuszyli oczy, inni zaczęli szeptać między sobą. Najwyraźniej te imiona i przydomki nie były im obce. – Mamy pięć setek carlów. Dziś w nocy zajęliśmy wasze miasto. – Carlów było bliżej dwóch setek niż pięciu, ale nie było sensu o tym wspominać; mieszkańcy mogliby pomyśleć, że jest o co powalczyć, a on naprawdę nie chciałby zadźgać którejś z kobiet. Ani, tym bardziej, dać się zadźgać. – W okolicy jest jeszcze więcej naszych. Waszych strażników związaliśmy, przynajmniej tych, których nie musieliśmy zabić. Niektórzy z moich chłopców, konkretnie mam na myśli Czarnego Dowa...
– To ja. – Dow posłał gapiom swój paskudny uśmiech.
Cofnęli się przed nim z lękiem, jakby ktoś im powiedział, że w tym miejscu usadowiło się piekło we własnej osobie.
– ...zamierzali od razu podłożyć ogień pod wasze domy i zacząć mordować. Czyli wrócić do nawyków, jakich nabraliśmy pod dowództwem Krwawego-dziewięć. Na pewno wiecie, o czym mówię.
Jakieś dziecko zaczęło pochlipywać i głośno pociągać nosem. Chłopiec z tasakiem rozejrzał się dookoła, broń zadrżała mu w dłoni. Ciemnowłosa dziewczyna mocniej ścisnęła widły. To dobrze; najważniejsze do nich dotarło.
– Pomyślałem jednak, że dam wam uczciwą szansę się poddać, biorąc pod uwagę, że w mieście zostały kobiety z dziećmi. Wadzę się z Bethodem, nie z wami. Unia chce wykorzystać tutejszy port do sprowadzania ludzi i zaopatrzenia. Ich statki dotrą tu za godzinę. Dużo statków. I nikt nie będzie was pytał o zdanie. Zmierzam z grubsza do tego, że może się jeszcze polać krew, jeśli tego właśnie chcecie; zabici najlepiej wiedzą, jaką mamy w tym wprawę. Albo możecie złożyć broń, jeśli jakąś macie, grzecznie, jak ludzie... Jak to się mówi?
– Cywilizowani – podsunął Ponurak.
– Otóż to: cywilizowani. Co wy na to?
Starzec przesunął dłonią po rękojeści miecza z taką miną, jakby wolał się nim podeprzeć niż zamachnąć. Przeniósł wzrok na mury, skąd obserwowało go paru carlów. Zgarbił się.
– Wygląda na to, że daliśmy się podejść. Wilczarz, tak? Słyszałem, że sprytny z ciebie łajdak. Zresztą, i tak nie bardzo miałby tu kto z wami walczyć: Bethod zabrał wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia włóczni i tarczy. – Obejrzał się na zgromadzony za jego plecami smętny tłum. – Zostawicie kobiety w spokoju?
– Zostawimy.
– Te, które będą tego chciały – dodał Dow, uśmiechając się lubieżnie do dziewczyny z widłami.
Wilczarz spiorunował go wzrokiem.
– Zostawimy kobiety w spokoju – powiedział. – Osobiście tego dopilnuję.
– Dobrze – zachrypiał Brass. Podszedł bliżej, szurając nogami, skrzywił się z bólu, przyklęknął i rzucił zardzewiały miecz pod nogi Wilczarza. – Na mój gust jesteś lepszym człowiekiem niż Bethod. Powinienem chyba być ci wdzięczny za okazaną litość, jeśli tylko dotrzymasz słowa.
– Hmm.
Wilczarz nie był w szczególnie litościwym nastroju. Wątpił, żeby staruszek, którego zabił na przystani, był mu za coś wdzięczny. Albo pchnięty w plecy jednoręki mężczyzna. Albo chłopak, któremu poderżnęli gardło i ukradli całe życie.
Ludzie z tłumu podchodzili pojedynczo i rzucali na stos kolejne sztuki broni, o ile w ogóle można je tak nazwać: rosła sterta zardzewiałych narzędzi i złomu. Chłopiec z tasakiem był ostatni. Dorzucił tasak do reszty, zerknął z lękiem na Czarnego Dowa, a potem pośpiesznie cofnął się do swoich i uczepił ręki ciemnowłosej dziewczyny.
Kiedy tak stali stłoczeni, z szeroko otwartymi oczami, Wilczarz prawie czuł bijący od nich odór strachu. Czekali, aż Dow i jego carlowie rzucą się na nich i wyrżną ich w pień, tu i teraz, tak jak stoją. Wilczarz nie pierwszy raz widział coś takiego, dlatego nie dziwił im się, że zbijają się w kupę jak owce chroniące się w zimie przed zimnem. Na ich miejscu zachowałby się tak samo.
– W porządku! – zawołał. – To wszystko. Wracajcie do domów, czy dokąd tam chcecie. Unia dotrze tu przed południem. Lepiej, żeby ulice były wtedy puste.
Przenosili wzrok z Wilczarza na Tula, z Tula na Czarnego Dowa, spoglądali po sobie; trzęśli się, przełykali ślinę, półgłosem dziękowali umarłym, aż w końcu zaczęli się rozchodzić, powoli rozpraszać, odchodzić każde w swoją stronę. Z wielką ulgą, bo przecież przeżyli.
– Dobra robota, wodzu – mruknął Tul do ucha Wilczarzowi. – Sam Trójdrzewiec lepiej by tego nie załatwił.
Dow przysunął się do niego z drugiej strony.
– Wracając jeszcze do kobiet, to jeśli chcesz znać moje zdanie...
– Nie chcę – uciął Wilczarz.
– Nie widzieliście mojego syna?
Jedna z kobiet została na rynku i teraz chodziła od jednego mężczyzny do drugiego i wypytywała ich ze łzami w oczach i twarzą otępiałą z troski. Wilczarz spuścił głowę i odwrócił wzrok.
– Mój syn! Stał na warcie na przystani. Nie widzieliście go? – Pociągnęła Wilczarza za rękaw. – Gdzie jest mój syn? Powiedzcie, proszę...
– A co ty sobie myślisz, że ja za wszystkimi chodzę? – odburknął prosto w jej zapłakaną twarz.
Odszedł takim krokiem, jakby miał mnóstwo ważnych spraw na głowie. W głowie kołatała mu jedna myśl: jesteś tchórzem, Wilczarz, cholernym, przeklętym tchórzem. Ależ z ciebie bohater: właśnie wykręciłeś piękny numer bandzie kobiet, dzieci i starców.
Ciężki jest los wodza.



Dodano: 2013-04-15 10:34:01
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS