„Zobaczyć Lankmar i umrzeć” jest pierwszym tomem przygód Fafryda i Szarego Kocura wydanego przez Solaris, choć de facto połączono w nim dwa zbiorki opowiadań z oryginalnej edycji: „Swords and Deviltry” oraz „Swords Aginst Death”. Pomysł sam w sobie bardzo dobry, oszczędzono w ten sposób czytelnikowi oczekiwania jak i pieniędzy. Rzecz dziwna, bo ostatnio coraz modniejsze jest rozbijanie powieści, a nie łączenie kolejnych tomów w jedną całość. No, ale odbiegam od tematu...
Opowiadania poprzedzają dwie przedmowy. Pierwsza jest autorstwa naszego eksperta od wszelkiej maści fantastyki, czyli Andrzeja Sapkowkiego(który z resztą promuje cykl własnym nazwiskiem). Wiedzy nie można mu odmówić, ale sposób jej przedstawienia nieodparcie narzuca wrażenie, że ma o sobie dosyć wysokie mniemanie, co może czytelnika trochę denerwować. Gdy przyzwyczaimy się do popisów erudycyjnych AS’a dowiemy się wielu ciekawych rzeczy o Leiberze i jego twórczości, czasach, w których tworzył, oraz dlaczego Fafryd i Szary Kocur są uznawani za jedne z najważniejszych postaci w historii gatunku. Pouczające i warte uwagi. Druga przedmowa jest autorstwa samego autora. Ma charakter osobisty, odsłania kulisy tworzenia bohaterów, pokazuje czynniki i ludzi, które wpłynęły na ich osobowość. Jeśli dodamy do tego kilka anegdot, otrzymujemy niemal kompletny obraz klimatu, w jakim powstawały opowiadania.
Po przeczytaniu obu przedmów jesteśmy ekspertami od Lankmaru i możemy zabrać się wreszcie za opowiadania.
Pierwsze dwa utwory prezentują nam obu bohaterów oddzielnie, dzięki czemu poznajemy środowisko kształtujące ich osobowość i wydarzenia, które skłoniły ich to opuszczenia rodzinnych stron i wyruszenia w szeroki świat w poszukiwaniu przygód. Spotykają się w trzecim, tytułowym utworze. Od tego momentu tworzą nierozerwalny duet, zdolny przeciwstawić się każdemu. Fafryd to wielki barbarzyńca, choć bynajmniej nie jest to przygłupi osiłek. Szary Kocur to postać niewielka posturą, ale nadrabia to nieprzeciętnym sprytem, a także umiejętnościami złodziejskimi i magicznymi. Razem działają jak doskonała maszyna, świetnie się uzupełniając. Więcej w nich z rzezimieszków niż prawych rycerzy. Mają w sobie coś ze współczesnych im postaci literackich - Conana i Kane'a, ale tylko tyle by pasowali do prostych schematów opowiadań. W przeważającej mierze są oryginalni, czego nie można powiedzieć o wielu późniejszych postaciach na nich wzorowanych. Podobnie jest z resztą z samą treścią opowiadań, przynajmniej połowę wzorców fabularnych widziałem już wcześniej, a przecież ten zbiorek powstał na długo przed nimi.
Nie ma sensu opisywać każde z opowiadań z osobna, skupię się tylko na, dwóch, które wywarły na mnie największe wrażenie. Mowa o "Jądrze ciemności" oraz "Zobaczyć Lankmar i umrzeć". Są mroczne, ujawniają niezbyt czyste intencje i motywacje bohaterów. Dużym plusem jest brak szczęśliwego zakończenia(to z resztą cecha większości opowiadań, zwykle nagrodą za trudy jest przeżycie), a wręcz nawet pozostaje wrażenie przygnębienia. Po prostu palce lizać, choć zdaję sobie sprawę, że nie wszystkim może się podobać.
Styl opowiadań jest typowy dla czasów ich powstania. Przeważa zwięzłość wypowiedzi, skąpe opisy, koncentracja na akcji, walce. Bohaterowie nie prowadzą umoralniających dysput, nie poznamy też ich rozważań filozoficznych. Dialogi są krótkie, ale przesycone czarnym humorem, nieraz zaśmiewałem się z komentarzy postaci. Niestety lakoniczna narracja nie zawsze jest zaletą, niektóre z utworów wręcz proszą się o kilka zdań podsumowania, a nie pozostawienie Fafryda i Szarego Kocura na placu bitwy tuż po pokonaniu ostatniego przeciwnika.
Na koniec dwie uwagi krytyczne, nie odnoszące się do samej treści książki, a raczej jej wydania. Pierwsza rzecz to okładka. Sam pomysł graficzny niezły, przy innym wykonaniu mógłby być nawet bardzo dobry. Niestety grafika jest zrobiona komputerowo i przypomina raczej screena z jakiejś gry sprzed kilku lat niż pojedynczą pracę grafika. W dodatku nie mam pojęcia, dlaczego Szary Kocur jest ubrany na fioletowo, skoro na kartach książki kilkukrotnie jest napisane, ze nosi się tylko na szaro.
Druga sprawa to tłumaczenie. Samo w sobie nie jest złe, oprócz jednego małego, ale dla mnie bardzo istotnego szczegółu. Chodzi mianowicie o spolszczanie nazw własnych. Nie są to, co prawda takie cuda jak w wykonaniu pana Łozińskiego, ale też denerwują. Tak, więc, zamiast Fafhrda mamy Fafryda, a Slewiasza zamiast Sleviasa. I nie są to zmiany odosobnione. Tłumacz twierdzi, że taka ingerencja miała na celu wprowadzenie czytelnika w klimat, ale na mnie zadziałało to dokładnie odwrotnie. Polskie zbitki literowe kłują w oczy, cały czas zastanawiałem się, jak dana postać nazywała się w oryginale. Nie rozumiem, dlaczego na siłę wprowadza się zmiany, skoro w większości książek zachowywana jest pisownia i polski czytelnik jest do niej przyzwyczajony.
Książka jest warta uwagi z kilku powodów. Po pierwsze bez wątpienia jest to klasyka i pozycja obowiązkowa dla każdego, kto chce poznać początki fantastyki, dowiedzieć się, że nie tylko Tolkien jest ojcem gatunku. Literacko też jest bez zarzutu, ale nic dziwnego. W tamtych czasach by wydać książkę trzeba było umieć coś więcej niż tylko umiejętność pisania na poziomie podstawowym. Polecam szczególnie osobom lubiącym mroczne oblicze fantastyki, bez herosów i bohaterskich czynów.