NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Kres, Feliks W. - "Szerń i Szerer. Zima przed burzą"

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Stephenson, Neal - "Reamde"
Wydawnictwo: Mag
Tytuł oryginału: Reamde
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Data wydania: Lipiec 2012
Wydanie: I
ISBN: 978-83-7480-257-4
Oprawa: twarda
Liczba stron: 1072
Cena: 89,00 zł
Rok wydania oryginału: 2011



Stephenson, Neal - "Reamde"

Dzień 0

Zamek Hundschüttler
Elphinstone, Kolumbia Brytyjska
Cztery miesiące później

– Wujku? Opowiedz mi o... – Zula zawahała się, spuściła wzrok, zacisnęła zęby i dzielnie pobrnęła dalej: – ... o tej apostrofo...
– Apostrokalipsie – dokończył Richard.
Trochę przy tym okaleczył słowo, które trudno było wypowiedzieć nawet na trzeźwo – a on przecież większość dnia przesiedział w zamkowej gospodzie. Na szczęście ogólny zgiełk maskował jego kłopoty z wymową. Był ostatni znośny tydzień sezonu narciarskiego. Wszystkie pokoje w zamku zostały zarezerwowane i opłacone z ponadrocznym wyprzedzeniem. Zula i Peter mogli tu przyjechać tylko dlatego, że Richard udostępnił im do spania rozkładaną sofę w swoim apartamencie. Wśród gości gospody przeważali ludzie bardzo z siebie zadowoleni, którzy robili stosowny do swojego zadowolenia hałas.
Schloss Hundschüttler był ośrodkiem narciarskim, w którym zamiast wyciągów pracowały ratraki – dieslowskie pojazdy gąsienicowe wywożące gości na trasy. Narciarstwo ratrakowe miało zupełnie inny charakter od popularnego w rejonie Aspen tradycyjnego narciarstwa opartego na nowoczesnych wyciągach i futurystycznych kolejkach linowych. Było również tańsze i mniej efektowne od narciarstwa wspomaganego śmigłowcami, ale prawdziwi narciarscy twardziele uważali je za bardziej satysfakcjonujące. Przy śmigłowcu warunki musiały być idealne, a cała eskapada zaplanowana z wyprzedzeniem; ratrak dopuszczał możliwość improwizacji. Nieco prymitywny, z lekka radziecki styl wypadów przesiąkniętym dieslowskimi oparami ratrakiem odrzucał grono hiperbogatych zwolenników przepychu i helikopterów, składające się w równych częściach z naprawdę rewelacyjnych narciarzy oraz zamożnych półgłówków, których zamarznięte zwłoki zaściełały potem zbocza Everestu.
Te zagadnienia stanowiły dla Richarda i Cheta odległą przeszłość: minęło piętnaście lat, odkąd postanowili zgłębić takie plemienne podziały wśród narciarskich zapaleńców, żeby stworzyć spójny biznesplan dla zamku Hundschüttler. Z ich analizy wziął się styl i wystrój Schlossu, który – gdyby celowali w inny segment rynku – musiałby być bardziej szpanerski i ociekać luksusem. Świadomie postawili na naśladownictwo małych, lokalnych, raczej niewyszukanych ośrodków narciarskich w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie nawet kolejki i wyciągi budowali miejscowi rzemieślnicy, którzy przy okazji byli fanatykami sportu. Hundschüttler celowo nie błyszczał i nie udawał korporacyjnych kurortów, jakich pełno było po południowej stronie granicy; ba, nie przypadłby do gustu nawet większości narciarzy – przez co ci, którzy decydowali się doń przyjechać, tym bardziej go doceniali, bo mieli wrażenie, że przez samą obecność w nim zaliczają się do elity.
W kącie siedziała grupka pięciu lub sześciu wprost absurdalnie wyśmienitych narciarzy – przedstawicieli producentów nart, teraz już pijanych w trupa, ponieważ przez cały dzień szusowali w śnieżnym puchu, rozsypując prochy przyjaciela, który przedawkował ten sam lek, który zabił Michaela Jacksona. Przy innym stoliku siedzieli Rosjanie: mężczyźni po pięćdziesiątce, jeszcze częściowo poubierani w narciarskie kombinezony, w towarzystwie młodych kobiet, które w ogóle nie jeździły na nartach. Młody aktor filmowy, nienależący może do pierwszej ligi, ale cieszący się w ostatnim okresie niezwykłą popularnością, wypoczywał z trojgiem nieco mniej atrakcyjnych znajomych. Przy barze tradycyjna zbieranina przewodników, tubylców i mechaników, zwrócona plecami do gości, oglądała mecz hokejowy z wyciszonym dźwiękiem.
– Apostrokalipsa tak się ma do obecnych zmian w T’Rainie, jak traktat wersalski do drugiej wojny światowej – odparł Richard, celowo przedrzeźniając styl Wikipedii i licząc na to, że Zula z Peterem załapią żart.
Zula okazała uprzejme zainteresowanie, dowcip natomiast całkowicie umknął Peterowi, który od chwili, gdy przed piętnastoma minutami wszedł do baru – ogorzały od wiatru, opalony i zachwycony całodniowym szaleństwem na snowboardzie – nie odrywał wzroku od swojego iPhone’a. Zula – podobnie jak Richard – nie przepadała za nartami, dlatego z wypadu do Elphinstone zrobiła sobie pracowity urlop i po kilka godzin dziennie spędzała w apartamencie podpięta do serwerów Korporacji 9592 bezpośrednim łączem światłowodowym, które Richard, nie bacząc na astronomiczne koszty, kazał przeciągnąć do zamku. Tymczasem Peter okazał się naprawdę ostrym snowboardzistą. Zula twierdziła, że po rozjeździe poświęcił masę czasu na poszukiwania w specjalistycznych sklepach desek przystosowanych do jazdy w głębokim puchu, aż w końcu przed dwoma tygodniami wybrał i kupił w Vancouver taką, którą teraz traktował jak stradivariusa; niewiele brakowało, żeby na noc zabierał ją do łóżka. Zula była nawet trochę zazdrosna.
Zaplanowali długi weekend. Wyjechali z Seattle zaraz po tym, gdy Zula wyszła z pracy, i w korkach wspięli się na przełęcz Snoqualmie, skąd większość narciarzy rozjechała się na boki, do ośrodków z wyciągami. W coraz bardziej elitarnym towarzystwie przecięli cały stan w poprzek aż do Spokane, gdzie skręcili na północ, ku granicy, którą przekroczyli godzinę przed północą w Metaline Falls. Przez kolejną przełęcz zjechali do Elphinstone i skręcili w biegnącą na południe wyboistą, kiepsko oznakowaną i krętą górską drogę wspinającą się do zamku. Ten plan podróży wcale nie wydał im się szalony, co kolejny raz uświadomiło Richardowi, że jest już starszym panem. Wiedząc, że do niego jadą, nie odchodził od komputera, nieustannie szacując, którą z niebezpiecznych dróg przemierzają w tym akurat momencie – tak jakby Zula była częścią jego ciała, która samowolnie się oddaliła i wymagała nadzoru. Chyba tak to jest być rodzicem, pomyślał. I choć było to niedorzeczne, wrócił myślami do rozjazdu. Gdyby Zuli i Peterowi faktycznie przytrafił się po drodze wypadek, to później, kiedy na rozjeździe po wielokroć opowiadano by jego historię, dokładając ją jak cegłę do muru wiedzy rodzinnej, rozmawiano by głównie o Richardzie – co zrobił, kiedy się dowiedział, czy zachował spokój, czy podjął właściwe decyzje, z jaką ulgą Zula powitała go w szpitalu. Morał był z góry wiadomy: rodzina dba o siebie nawet... nie, nie „nawet” – zwłaszcza w sytuacjach kryzysowych, i składa się z dobrych, mądrych, kompetentnych ludzi.
Liczył się z tym, że będzie musiał ich szukać w śnieżycy, na śliskich i krętych drogach, przymierzał się już nawet do wciągnięcia spodni narciarskich na piżamę, żeby wyjechać na poszukiwania, kiedy przyjechali dokładnie o zapowiedzianej godzinie, drażniąco modnym, kanciastym samochodem Petera – i nagle Richard, zamiast postrzegać ich jako szalone, zbłąkane dzieciaki, zobaczył w nich nadludzi z telefonami wyposażonymi w GPS i Google Maps.
Teraz znów szykowali się do drogi. Peter, który chciał do maksimum wykorzystać czas na stoku, przejeździł całe poniedziałkowe popołudnie i tego samego dnia wieczorem zamierzał wyruszyć z powrotem do Seattle.
Kiedy podszedł do stolika i usiadł obok Zuli, Richard w pierwszej chwili wybaczył mu zaaferowanie iPhone’em, myśląc, że sprawdza prognozy pogody i warunki drogowe. Do czasu, aż Peter zaczął wklepywać wiadomości.
Chłopak przyczepił się do Zuli jak rzep do psiego ogona. Richard cały czas sobie powtarzał, że Zula nie jest głupią dziewczyną i Peter z całą pewnością ma jakieś wyjątkowe cechy, które jednak ze względu na jego nieporadność towarzyską nie rzucają się w oczy.
Zula patrzyła na wuja zza dużych, niezgrabnych okularów, czekając na wyjaśnienie bardziej konkretne niż żart z traktatem wersalskim. Richard wyszczerzył zęby w uśmiechu i rozparł się w obszernym skórzanym fotelu. Gospoda idealnie nadawała się do opowiadania historii, zwłaszcza historii dotyczących T’Rainu. Richardowi tak bardzo spodobał się szkic sali biesiadnej na dworze Dwinnów narysowany przez jednego ze specjalizujących się w średniowieczu projektantów, że wynajął tego samego człowieka do zaprojektowania jej repliki na żywo, w Schloss Hundschüttler. Młody architekt, bez doświadczenia w projektowaniu prawdziwych konstrukcji, po skończonych studiach wylądował na rynku zmasakrowanym przez krach w nieruchomościach i bezskutecznie szukał pracy w świecie rzeczywistym, aż trafił do działu kreatywnego Korporacji 9592. Tam kazano mu zapomnieć wszystko, czego się uczył o Koolhaasie i Gehrym, i zgłębić tajniki średniowiecznej architektury drewnianej, jaką mogłyby stworzyć fikcyjne niby-krasnoludy. Zbudowanie tej sali w zamku sprawiło mu ogromną frajdę, ale użeranie się z wykonawcami, pilnowanie budżetów i zdobywanie pozwoleń w prawdziwym świecie przekonało go, że jednak dobrze zrobił, ograniczając się do praktykowania swojej sztuki w wyimaginowanych krainach.
– Napotykam jej ślady w starym kodzie Plutona – powiedziała Zula. – D’uinn – przeliterowała.
– Zaczęło się od tego, że zatrudniliśmy dona Donalda jako naszego pierwszego Kreatywa, ale okazało się, że nie ma czasu, żeby pracować przy naszym projekcie.
– Podobno wolał prowadzić dyskusje o charakterze bardziej ogólnym – wtrąciła Zula.
– To prawda. A ja musiałem do nich zakuwać. Czytałem Josepha Campbella, Junga...
– Dlaczego akurat Junga?
– Archetypy. Toczyliśmy wtedy poważną debatę o rasach istot zamieszkujących T’Rain. Wysuwano argumenty przeciwko wykorzystaniu elfów i krasnoludów, tak jak to robią wszyscy inni.
– Czy to były powody natury... twórczej? Czy raczej kwestia ochrony własności intelektualnej?
– Bardziej to drugie, chociaż odrzucenie standardów także z twórczego punktu widzenia miałoby swoje zalety. Fajnie byłoby stworzyć nowy, oryginalny zestaw ras bez powiązań z Tolkienem i europejską mitologią.
– Chińscy programiści...
– A nie, zdziwiłabyś się. To, o czym myślisz, to politycznie poprawne, uniwersyteckie podejście do sprawy...
– „Elfy i krasnoludy, litości! Jak można być takim eurocentrykiem?”.
– Otóż to. Jednakże w pewnym sensie co najmniej równie protekcjonalne wobec Chińczyków jest założenie, że ponieważ pochodzą z Chin, to na pewno nie będą się potrafili identyfikować z elfami i krasnoludami.
– Jasne, rozumiem.
– Don Donald, kiedy go już ściągnęliśmy, przedstawił jednak całkiem rozsądne argumenty na potwierdzenie tezy, że elfy i krasnoludy nie są jakimiś tam przypadkowymi rasami, które możemy sobie dowolnie wymienić na wymyślone przez nas, lecz najprawdziwszymi archetypami.
– Jak starymi?
– Jego zdaniem do rozszczepienia elfy/krasnoludy doszło w czasach, gdy człowiek z Cro-Magnon współistniał w Europie z neandertalczykiem.
– Coś takiego... Przecież to są dziesiątki tysięcy lat!
– No właśnie. Nie wiemy nawet, czy istniał już wtedy język.
– Aż się człowiek zastanawia, czego by się dogrzebał w afrykańskim folklorze.
Richard nie od razu zrozumiał, co czego pije Zula.
– Chodzi ci o to, że w Afryce mogła być jeszcze większa różnorodność... tych...
– Hominidów. Mogło ich być więcej i mogły być starsze.
– Być może. Tak czy inaczej, mniej więcej na tym zakończyły się wstępne pogadanki DeKwadrata i świat przekazaliśmy w ręce...
– Szkieletora.
– Tak jest. Tylko że wtedy go tak nie nazywaliśmy, bo był jeszcze grubasem.
Nagle Richard poczuł ukłucie niepokoju na myśl o tym, że Peter może na bieżąco relacjonować ich rozmowę na Twitterze. Albo wrzucać ją na żywo na wideoblog. Ale Peter myślami był zupełnie gdzie indziej: co rusz zerkał ku drzwiom wejściowym i spinał się nerwowo, gdy ktoś przez nie wchodził.
Richard przeniósł wzrok z powrotem na Zulę (zrobił to z pewną przyjemnością, chociaż była to przyjemność czysto wujowska, w żadnym razie nie obleśna) i mówił dalej:
– Devin dostał pierdolca. Oficjalnie zaczął pracę dwa tygodnie przed naszym pierwszym spotkaniem w firmie i kiedy się na nim zjawił, przyniósł tej grubości plik papierów zapisanych pomysłami na sagi historyczne, oparte na przedstawionych przez dona Donalda zgrubnych założeniach. Samo spotkanie nie miało właściwie sensu, było zwykłą formalnością: powiedziałem mu, żeby kontynuował pracę, i zatrudniłem stażystkę do katalogowania i indeksowania jego twórczości...
– Kanonu – wtrąciła Zula.
– Zgadza się: takie były początki Kanonu. To dlatego musieliśmy zatrudnić Geraldine. Tyle tylko, że na tym etapie wszystko jeszcze było płynne i na razie niczego nie udostępnialiśmy fanom. Tempo rozrostu całej tej dokumentacji trochę nas przerażało i w miarę upływu czasu wszyscy zaczęliśmy dostawać gęsiej skórki; wrażenie było takie, jakby Devin zagarnął nasz świat i próbował z nim uciec. Zmieniliśmy więc zasady współpracy, i to, mówię to bez cienia dumy, ze skutkiem wstecznym: ogłosiliśmy, że program pisarzy‑rezydentów funkcjonuje w cyklu rocznym i że kiedy rok Devina się skończy, nadal będzie cenionym współpracownikiem T’Rainu, ale autorstwem materiałów będzie się dzielił z następnym pisarzem-rezydentem.
– Którym okazał się DeKwadrat.
– Nieprzypadkowo. Devin całkowicie zdominował T’Rain, przeciętny pisarz utonąłby w zalewie wyprodukowanych przez niego papierów. Był tylko jeden autor, który miał (a) porównywalną z Devinem renomę w świecie literatury fantasy, oraz (b) prawo pierwszeństwa...
– Był z wami wcześniej.
– Otóż to. Wprawdzie krótko, w sam raz tyle, żeby obsikać wszystkie drzewa w okolicy, ale to i tak było bardzo dużo.
– Hej! – Peter ruchem głowy wskazał wejście do restauracji. – Właśnie przed chwilą zobaczyłem znajomego!
Mężczyzna w płaszczu wszedł z parkingu i rozglądał się po sali, szukając miejsca.
– Przyjaciel? – zainteresował się Richard.
– Znajomy – poprawił go Peter. – Pójdę się przywitać.
– Kto to? – zainteresowała się Zula, ale Peter już wstał i skierował się do stolika przy kominku, gdzie nowo przybyły właśnie usiadł.
Richard patrzył, jak intruz mierzy Petera wzrokiem. Po jego twarzy nie było znać ani zaskoczenia, ani oznak rozpoznania. Z pewnością nie odmalowało się też na niej zadowolenie. Przybysz spodziewał się, że zastanie tu Petera; umawiali się esemesami. Peter skłamał.
Richard postanowił siłą pchnąć rozmowę na dawny tor. Peter go niepokoił, a instynktowną reakcją na niepokojące go sprawy było odcięcie się od nich murem i wyczekanie, aż nabrzmiały problem zagrozi stabilności muru. Wtedy wystarczyło sięgnąć po młot.
– Ściągnęliśmy ich obu tutaj – powiedział.
– Do zamku?
– Tak. Wtedy jeszcze tak nie wyglądał, to było przed przebudową w stylu Dwinnów. Przyjechali w lecie, kiedy atmosfera jest tu zupełnie inna. Sprowadziliśmy kucharzy z Vancouver, żeby nam gotowali, i urządziliśmy tu abdykację Szkieletora, coś w rodzaju oficjalnego przekazania obowiązków DeKwadratowi. Wtedy właśnie wydarzyła się apostrokalipsa.

***

– Nie można nie zdumiewać się koncepcją ogłoszenia abdykacji w celu popchnięcia pracy naprzód – zauważył don Donald, kiedy przechadzali się po tarasie, sączyli piwo i oswajali się z panoramą Gór Selkirka. – Czy nie stosowniejsze byłoby w tym wypadku określenie „koronacja”?
Richard pogubił się w tych dwóch zdaniach już na samym początku, darował więc sobie próby ich analizowania i tylko obserwował twarz DeKwadrata. Donald Cameron miał wówczas pięćdziesiąt dwa lata, ale wyglądał starzej z zaczesanymi do tyłu srebrzącymi się siwizną włosami i imponującym kinolem, obrzmiałym od bogatej w płyny diety wiekowego college’u w Cambridge, w którym mieszkał przez mniej więcej pół roku. Miał jednak zdrową, różową cerę i mnóstwo werwy, zapewne dzięki żwawym spacerom wokół zamku na wyspie Man, gdzie spędzał drugą połowę roku. Parę godzin wcześniej wprowadził się do swojego apartamentu, chwilę odpoczął, odbył jeden z tych swoich żwawych spacerów i dosłownie przed trzydziestoma sekundami wyszedł na taras, gdzie natychmiast obskoczyło go chyba ze czterech czubów, którzy zajmowali wystarczająco wysoką pozycję w łańcuchu pokarmowym Korporacji 9592, żeby czuć, że mają prawo mu się naprzykrzać. Richard wiedział doskonale, że większość z nich trzyma w pokoju całe stosy książek Camerona w nadziei na zdobycie autografu autora i że będą mu się podlizywać do chwili, gdy odważą się go o to poprosić.
– Może trzeba wymyślić nowe słowo – zasugerował Richard, zanim któryś z wielbicieli Camerona zdążył się roześmiać, albo, co byłoby jeszcze gorsze, wdać się z nim w błyskotliwą wymianę zdań.
– Widzę, że zauważył pan moją słabość.
– Bardzo na nią liczymy.
DeKwadrat uniósł jedną brew.
– No proszę, już zaczynamy pracować? Można by pomyśleć, że to czysto towarzyskie spotkanie.
Żartował jednak, co dał do zrozumienia porozumiewawczym mrugnięciem i ruchem głowy wskazującym...
Richard odwrócił się i uskoczył przed puchnącą w błyskawicznym tempie gromadą fanów witających Devina Skraelina. Przyszło mu do głowy, że Devin mógł dyskretnie wyglądać zza firanek w swoim pokoju i czekać, aż don Donald wyjdzie na taras – żeby sam mógł się pojawić jako ostatni. Jak zwykle towarzyszyło mu dwoje „asystentów”, którzy wydawali się zbyt starzy i apodyktyczni, żeby zasługiwać na to miano. Richardowi udało się wcześniej ustalić, że „asystentka” jest w rzeczywistości prawniczką specjalizującą się w prawie autorskim, „asystent” zaś redaktorem, który stracił pracę w niedawnym kataklizmie na rynku wydawniczym, a obecnie pełnił u boku Devina rolę wziętego w jasyr skryby.
– Dziękuję – powiedział Richard. – Wrócimy jeszcze do tej rozmowy, jeśli pan pozwoli.
– Już nie mogę się doczekać!
Richard ruszył na spotkanie Devina, ale drogę zastąpił mu „Nolan” Xu – chyba najbardziej fanatyczny wielbiciel Devina na świecie. Do niedawna tkwił uwięziony za chińską granicą z powodu kłopotów z wizą i wymianą pieniędzy, ale mniej więcej od roku coraz częściej – i na coraz dłużej – zapuszczał się na Zachód. Można by się spodziewać, że człowiek zajmujący taką pozycję jak on uda się prosto do Vegas, on jednak, z powodów osobistych i biznesowych, które trudno byłoby od siebie rozdzielić, wolał jeździć po konwentach miłośników science-fiction i fantasy.
Richard stanął w miejscu i z daleka obserwował przebieg spotkania. Devin zrzucił dwieście jedenaście funtów (w każdym razie taką właśnie liczbę podawał na swojej stronie internetowej sześć godzin temu) i wprawdzie pozostał człowiekiem zwalistym, ale już nie tak otyłym, żeby przyciągać powszechną uwagę. Traktował Nolana z należytym szacunkiem, ale najdalej co pięć sekund zerkał ukradkiem w stronę dona Donalda. Gdyby Richard był przypadkowym obserwatorem, wysnułby wniosek, że jeden z pisarzy jest zabójcą, a drugi jego przyszłą ofiarą. Trudno jednak byłoby stwierdzić, który jest którym.
Profesor Cameron kontynuował uprzejme i kulturalne rozmowy do chwili, gdy uznał, że jest gotów zauważyć Devina. Wtedy bowiem wspiął się na palce w ręcznie szytych mokasynach, okręcił w miejscu i ­zamaszystym krokiem (inaczej nie dało się tego określić) przemierzył taras, wyciągając do rywala rękę na powitanie.
– Jakby miał go na własność... – mruknął Richard.
– Co, Schloss? – spytał Chet, który kręcił się po tarasie bez szczególnego celu. Cała jego wiedza o literaturze fantasy ograniczała się do faktu, że można z niej czerpać inspirację do malowania mikrobusów.
– Nie. T’Rain.

***

Kolację podano w sali bankietowej, standardowym wytworze bawarskiej architektury. Stoły zestawiono krótszymi bokami, tworząc z nich jeden bardzo długi blat. „Jak w pizzerii Shakey’s Pizza Parlour!”, skomentował ten widok Devin. „Jak stół profesorski w Trinity College”, powiedział DeKwadrat. Richard – jedyna osoba na sali, mająca okazję jadać w obu wzmiankowanych powyżej miejscach – docenił celność obu spostrzeżeń, więc – jak na uprzejmego gospodarza przystało – przytaknął obu ich autorom, starając się zarazem zamaskować narastający niepokój, co się stanie, kiedy usiądą naprzeciw siebie. Miejsca zostały bowiem odgórnie przydzielone. Richard miał zasiąść u szczytu stołu. Obok niego usiedli Devin z jednej strony i profesor Cameron z drugiej. Nolan zajął miejsce obok tego drugiego, by móc się z zachwytem wpatrywać w tego pierwszego. Obok Devina wylądował Pluton – zgodnie z teorią, że don Donald będzie się czuł swobodniej, mając w polu widzenia niedorzecznie inteligentnego maniaka komputerowego o wybitnie ograniczonych talentach towarzyskich. Pluton w dodatku siedział przodem do wychodzącego na taras okna, dzięki czemu w chwilach nudy mógł się do woli napawać widokiem gór wznoszących się po drugiej stronie doliny.
Tyle, jeśli chodzi o ludzi, którzy znajdą się w zasięgu głosu i słuchu Richarda; dalej rozkład gości układał się wzdłuż stołu wedle wydumanej przez kogoś hierarchii. Potrawy były wzorowane na środkowoeuropejskiej kuchni myśliwskiej, w autorskiej interpretacji zgromadzonego w zamku przez lata personelu kulinarnego. I tak, na przykład, pochodząca z hodowli sarnina miała certyfikat stwierdzający brak prionów, co dawało gwarancję, że Korporacja 9592 nie kopnie w kalendarz za dziesięć czy dwadzieścia lat, gdy całą wierchuszkę wykończy choroba szalonych krów. Lista win wykonywała dyplomatyczny ukłon lub dwa w stronę rodzącego się dopiero ­przemysłu winiarskiego Kolumbii Brytyjskiej, po czym jednym susem przeskakiwała na południe od granicy. DeKwadrat poczynił celne spostrzeżenie na temat sympatycznego wytrawnego rieslinga z Horse Heaven Hills; Devin zamówił dietetyczną colę. Wszyscy wyrażali zaciekawienie zamkiem i tym, jak to się stało, że Richard z Chetem go wybudowali. Richard wyjaśnił, że Schloss zbudowano z elementów trzech różnych zameczków z Alp Austriac­kich, wykupionych na własność przez najprawdziwszego austro-węgierskiego barona. Baron ów kazał je następnie spławić Dunajem do Morza Czarnego, skąd, opłynąwszy pół świata, trafiły do ujścia Columbii. Płynąc dalej w górę rzeki, dotarły do miejsca, gdzie przeładowano je na wagoniki wąskotorowej kolejki górniczej (obecnie już nieistniejącej – śladem jej torów biegła dziś ścieżka rowerowa i trasa narciarska) obsługującej kopalnię należącą do ich właściciela.
A potem Richard nacisnął szybkie przewijanie w przód – do momentu odkrycia zamku przez Cheta i Richarda i długiej rehabilitacji. Pominął wszystko, co miało związek z gangami motocyklowymi i pieniędzmi z narkotyków, ponieważ te tematy omówiono szczegółowo w haśle w Wikipedii, które wszyscy obecni czytali, a niektórzy zapewne nawet współtworzyli. Pod koniec lat osiemdziesiątych w przemyt marihuany wkradła się przemoc – albo może po prostu Richard dopiero po trzydziestce zaczął dostrzegać mroczne aspekty biznesu, które w rzeczywistości towarzyszyły mu od początku. Wycofał się z interesu, wrócił do Iowa i zaczął studiować turystykę i hotelarstwo na Iowa State University.
Od tego momentu dalsza historia zamku była już na tyle uczesana, że mógł ją śmiało przedstawić w cywilizowanym towarzystwie. Po paru miesiącach poszedł po rozum do głowy i dał sobie spokój ze studiami: przecież można po prostu zatrudnić odpowiednich ludzi. Wrócił do Kolumbii Brytyjskiej i razem z Chetem na serio wzięli się za remont zamku.
Gawędzili sobie w ten sposób sympatycznie, sącząc lekkie aperitify, pogryzając kolorowe przystawki i jedząc zupę, w miarę jednak jak kolacja się przeciągała i na stół wjechały potrawy bardziej przypominające główne dania (w towarzystwie czerwonego wina), Richard coraz bardziej miał ochotę jednym szarpnięciem zerwać plaster i przejść do rzeczy. Oficjalnym celem spotkania (i kolacji) było uroczyste zakończenie rocznego kontraktu Devina w roli pisarza-rezydenta i przekazanie pałeczki donowi Donaldowi, który ukończył wreszcie trylogię-która-stała-się-tetrakaidekalogią i był gotowy przeznaczyć trochę czasu historii i „biblii” T’Rainu.
W ostatnich trzech miesiącach wydajność Devina osiągnęła tak zatrważająco wysoki pułap, że w Korporacji 9592 powstał wydzielony wątek e-mailowy (temat: „Devin Skraelin jest postacią z prozy Edgara Allana Poe”) obfitujący w linki do stron internetowych opisujących zaburzenie psychiczne zwane „grafomanią”. Doprowadziło to do sytuacji, którą w żargonie nazwano „opóźnieniem Kanonu”: pracownicy odpowiedzialni za weryfikację twórczości Devina i włączanie jej do Kanonu nie nadążali za nim. Wedle jednej (wyjątkowo paranoicznej) koncepcji, było to ze strony Devina celowe działanie. Z całą pewnością był jedynym człowiekiem przy stole, który miał w głowie pełny obraz świata, ponieważ tego samego dnia o dziewiątej rano dostarczył najnowszą, liczącą tysiąc stron porcję materiałów – przysłał ją e-mailem ze swojego pokoju w północnej wieży. Nikt nie miał dość czasu, żeby zrobić z nią coś więcej niż pobieżnie przejrzeć. Devin miał więc pewną przewagę nad resztą biesiadników.
Dyskusja o zamku Richarda w naturalny sposób doprowadziła do rozmowy o znajdującym się na wyspie Man zamku dona Donalda, który również poddano gruntownej renowacji. Widząc tu dla siebie szansę, Richard zaryzykował gambit:
– Ma pan tam gabinet? – zapytał. – Dobre miejsce do pisania?
– Czy dobre? Wręcz doskonałe! – odparł profesor, po czym przystąpił do opisania pokoiku w wieży, z którego „w pogodny dzień roztacza się widok na zachód aż po Donaghadee i na północ do Cairngaan”. Obie te nazwy wymówił w sposób tak autentyczny, że wzdłuż stołu rozszedł się wyraźnie widoczny dreszczyk zmysłowej przyjemności.
Profesor dodał jeszcze, że zamek po remoncie jest miejscem „zarazem autentycznym i zdatnym do zamieszkania, którą to równowagę niełatwo jest uzyskać” i tylko czeka na jego powrót.
– Devin dostarczył panu mnóstwo pracy – wtrąciła Geraldine Levy, siedząca obok Plutona królowa Kanonu. – Zastanawiam się, czy jest jakiś szczególny aspekt T’Rainu, któremu chciałby pan poświęcić uwagę z pierwszego rzędu.
– W pierwszym rzędzie – poprawił ją Cameron po krótkich zmaganiach z sensem pytania. – To bardzo dobre pytanie, na które jednak nie mogę odpowiedzieć wprost. Jak zapewne pani wiadomo, pracuję w ten sposób, że pierwszy szkic tekstu tworzę w języku, którym mówią bohaterowie, i dopiero po jego zakończeniu przekładam go na angielski. – Niczym czołg obracający wieżyczkę okręcił się na krześle i wziął na cel Devina. – Mój współpracownik, co zrozumiałe, preferuje metodę bardziej... bezpośrednią. I wydajniejszą.
– Podziwiam pańskie wyczyny z językami i w ogóle – odparł Devin. – Ale ma pan rację: ja po prostu... idę na żywioł.
– Dlatego wasz świat – DeKwadrat kontynuował obrót, aż zwrócił się bezpośrednio do Richarda – na razie jest w ogóle pozbawiony języka. Zafascynowała was geologia... – Skinął na Plutona. – Uznaliście ją za fundament. Ja bym zaczął od słów i języka, i na nich budował całą resztę.
– W tej chwili ma pan wolną rękę, doktorze Cameron – przypomniał Richard.
– Prawie wolną. Wprowadzono już bowiem pewne... – Cameron znów spojrzał na Devina. – Pewne neologizmy. Widuję w dziełach pana Skraelina słowa, których nie w ma w słownikach języka angielskiego. Oczywiście nazwa świata, T’Rain, sama się w tym miejscu narzuca. Ale także nazwy ras: K’Shetriae, D’uinn. Mogę z nimi pracować; muszę je tylko wkomponować w fikcyjne języki, których gramatykę i leksykę z przyjemnością opracuję i udostępnię... pannie Levy.
Moment zawahania przed „panną” pozwolił mu zerknąć na palec serdeczny lewej ręki i stwierdzić, że jest pusty.
Panna Levy była panną wyłącznie dlatego, że w stanie Waszyngton lesbijki nie mogą zawierać małżeństw, ale postanowiła nie wnikać w szczegóły.
– To by było coś kapitalnego – przyznała. – W tej chwili część językowa Kanonu to wielka czarna pustka.
– Z przyjemnością pomogę. Mam jednak kilka pytań.
– Słucham.
– K’Shetriae, nazwa rasy elfów. Jest dziwnie podobna do słowa „kszatrija”, nieprawdaż?
Wszyscy w pobliżu zrobili wielkie oczy – wszyscy poza Nolanem. Siedzący w połowie długości stołu Premjith Lal, szef jednego z Działów Dziwactw, zastrzygł uchem.
– Rzeczywiście! – Nolan z uśmiechem pokiwał głową. – Teraz, jak pan o tym wspomniał... Łudząco podobna!
– Zechciałbyś to wyjaśnić? – poprosił Richard.
– Premjith! – zawołał Nolan. – Jesteś kszatriją?
Premjith pokiwał głową; siedział za daleko, żeby wziąć udział w rozmowie, ale złapał się oburącz za uszy i naciągnął je, nadając im wydłużony, szpiczasty kształt.
– To hinduska kasta – wyjaśnił Nolan. – Kasta wojowników.
– Człowiek zaczyna się zastanawiać, czy ten, kto wymyślił taką nazwę rasy, nie słyszał przypadkiem wcześniej słowa „kszatrija” w innym kontekście, a potem, szukając na chybił trafił egzotycznej zbitki fonemów, zaczerpnął je z pamięci, wyobrażając sobie przy tym, że wpadł na oryginalny pomysł.
Richard bardzo starał się nie patrzeć na Devina, który sprawiał wrażenie, jakby ktoś wcisnął mu łom do ucha i kopnął weń z całej siły. Po chwili wszystkie oczy spoczęły na pąsowiejącym Devinie. Dla zyskania na czasie napił się coli, poprawił serwetkę, po czym podniósł wzrok i z przekonaniem odparł:
– Istnieje skończona liczba fonemów i ich połączeń, które można wykorzystać do tworzenia słów w obcych językach. Jakąkolwiek nazwę wymyś­limy, zawsze będzie przypominała nazwę kasty, imię boga albo określenie projektu irygacyjnego w jakimś zakątku świata. Nie lepiej się z tym pogodzić i robić swoje?
Premjith z trudem, ale jednak usłyszał słowa Devina.
– Na świecie jest około stu milionów kszatrijów, którzy poczują się tym zdeprymowani – wytknął.
Nie był wcale zły, był... zdeprymowany. Richard zanotował sobie w pamięci, żeby wyciągnąć go gdzieś na sushi i wypytać, czy dostrzega inne poważne wady T’Rainu, o których nie przyszło mu do głowy nikomu powiedzieć.
– Sto milionów... – powtórzył Devin na tyle cicho, że Premjith go nie usłyszał. – Założę się, że pięć lat po uruchomieniu T’Rainu będziemy mieli więcej K’Shetriae niż jest kszatrijów na świecie.
– Skoro o tym mowa... – wtrącił don Donald. – Jeśli mnie pamięć nie myli, słowo to jest pisane z apostrofem pomiędzy wielką literą K i wielką literą S. mam rację?
– Tak, zgadza się – przytaknął Devin. Zerknął na Geraldine, która pokiwała głową.
– Apostrofu używa się na oznaczenie elizji.
– Pominiętej litery – wyjaśnił Pluton. – Jak „o” w słowie „couldn’t”. – Prychnął. – To drugie „o”, ma się rozumieć!
– Otóż to – mówił dalej Donald. – Zastanawiam się, dlaczego S w K’Shetriae jest wielką literą. Czy należy z tego wnioskować, że Shetriae to osobny wyraz? Odrębna nazwa własna? A jeśli tak, to czym jest to K z apostrofem? Jakimś... przedimkiem?
– Czemu nie? – powiedział Devin.
Widząc, że zdobycz chwyciła przynętę, DeKwadrat zadowolił się chwilą dyskretnej ciszy, ale Pluton nie wytrzymał:
– No czemu nie? Czemu nie?!
Richard mógł tylko patrzeć, tak jakby oglądał lawinę, która na przeciwległym zboczu doliny zaraz zagarnie narciarza.
– Jeżeli to przedimek, to co oznacza T z apostrofem w „T’Rain”? D z apostrofem w słowie „D’uinn”? Ile jest przedimków w tym języku?
Cisza.
– Może te K, T i D to nie przedimki, lecz jakieś inne części mowy?
Cisza.
– A może apostrof nie oznacza wcale elizji?
Cisza.
– Jeśli tak, to co oznacza?
Richard miał dość.
– Fajnie wygląda – powiedział. – Po prostu.
Don Donald spojrzał na niego z błyskiem fascynacji w oku. Richard widział, jak za jego plecami z ludzi schodzi napięcie. Co za ulga.
– Słucham, Richardzie?
– Posłuchaj, Donaldzie. Jesteś jedynym człowiekiem w tej branży, który ma te wszystkie dawne języki w małym palcu. Wszyscy poza tym zwyczajnie zmyślają; dlatego kiedy komuś zamarzy się jakieś egzotyczne słowo, to wrzuca do niego apostrof albo dwa, skleja litery, które zwykle nie chodzą w parze, tak jak Q i Z... I z czymś takim właśnie mamy tu do czynienia.
Cisza, ale innego rodzaju.
– Mam świadomość, że niespecjalnie pasuje to do twojego M.O. – dodał Richard.
– M.O.?
Modus operandi.
– Mhm – mruknął don Donald.
– Jeżeli chcesz wymyślać języki, to sobie nie żałuj – dodał Devin.
– Mhm.
Richard zerknął na Geraldine, która myślała tak intensywnie, że znad jej praktycznej fryzurki unosiły się smużki dymu.
– Panie Olszewski? – odezwał się w końcu Cameron. – Mogę tu postawić wulkan?
– Tutaj?!
– Tak. W miejscu tej posiadłości.
– Ma pan na myśli jakiś konkretny typ wulkanu?
– Powiedzmy... Etna. Zawsze mi się podobała.
– Mowy nie ma – odparł Pluton. – To młody, bardzo aktywny stratowulkan. Góry Selkirka nie są aż tak aktywne sejsmicznie. Występujące tu podłoże skalne...
– Nie miałoby to sensu – don Donald uciął i podsumował coś, co zapowiadało się jako długa i nużąco szczegółowa wycieczka po świecie wulkanologii. – Wystąpiłaby niespójność.
– I to jaka!
– Obawiam się, że w kwestii tych wszystkich apostrofów mamy do czynienia z bardzo podobną sytuacją. Prawdą jest, że mój kolega po fachu powstrzymał się od mnożenia neologizmów, konieczne jednak było wymyś­lenie nazw samego świata i jego mieszkańców. W niektórych sytuacjach, takich jak K’Shetriae, po apostrofie następuje wielka litera; w innych, takich jak D’uinn, mamy po apostrofie małą literę. Ta sytuacja wymaga jakiegoś spójnego wytłumaczenia, jeżeli mam prowadzić swoje prace w sposób, do jakiego jestem przyzwyczajony.
Niewypowiedziana na głos groźba nie uszła uwagi Richarda.

***

– Dziękuję, że przyjechał pan aż z Vancouver – powiedział Peter.
Nie przedstawili się, nie podali sobie rąk – po prostu zmierzyli się nawzajem wzrokiem i skinieniami głowy potwierdzili swoją tożsamość.
– Niesamowite miejsce... – powiedział Wallace. Nie wyglądał na człowieka, którego łatwo oszołomić (a już z pewnością nie na takiego, który się do tego przyzna), ale przez dobre pół minuty wpatrywał się w zazębiające się dźwigary, które udawały, że podtrzymują sufit. – Skąd ja to znam?
Spuścił wzrok na Petera, który przyglądał mu się trochę nieufnie, a potem powiódł spojrzeniem po wnętrzu gospody: rustykalne meble, witrażowe okna, podłoga z desek zbitych drewnianymi kołkami... Przeważyła srebrna zastawa. Wallace wziął do ręki widelec i ze zdumieniem obejrzał odciśnięty na uchwycie motyw: surowy geometryczny wzór, zainspirowany nordyckimi runami.
– Ja pierdolę... – mruknął. – Dwinnowie!
– Słucham? – spytał Peter, przerażony rozwojem wypadków.
Wallace wybuchnął śmiechem (co chyba też rzadko mu się zdarzało) i spojrzał na torbę z laptopem, którą odłożył na sąsiednie krzesło.
– Mógłbym ci pokazać – odparł. – Mogę w każdej chwili wejść do tej knajpy w T’Rainie.
– Gra pan w T’Rain? – zapytał Peter, dostrzegając szansę nawiązania przynajmniej niezobowiązującej rozmowy.
– Wszyscy mamy swoje słabości i z każdą wiążą się innego rodzaju kłopoty; znam wiele groźniejszych niż wynikające z uzależnienia od T’Rainu. Ale skoro o nałogach mowa: co tu trzeba zrobić, żeby się doprosić o wodę sodową?
Wallace mówił z silnym szkockim akcentem, który nie tylko zaskoczył Petera, ale też powodował jednosekundowe opóźnienie jego reakcji, bo chwilę trwało, zanim zrozumiał, co Wallace mówi. Gdy tylko rozpoznał „wodę sodową”, na wpół uniósł się z krzesła i przywołał kelnera.
Nie podobał mu się dotychczasowy przebieg rozmowy. Nie dość, że Wallace kompletnie zbił go z pantałyku, schodząc na sprawy T’Rainu, to jeszcze wrobił go w rolę dostawcy drinków. Na szczęście w tym momencie Wallace postanowił trochę zmienić swoje zachowanie i co nieco wyjaśnić Peterowi, jakby chciał go dokształcić:
– To jest sala biesiadna na dworze Oglo, króla Czerwonych Dwinnów z Północy. Byłem tam z dziesięć, piętnaście razy.
– Chciał pan powiedzieć, że pańska postać tam była.
– Tak, to właśnie chciałem powiedzieć – przytaknął Wallace i wcale nie musiał dodawać „ty debilu z ptasim móżdżkiem”.
Wszedł do gospody ubrany w długi płaszcz, jakie Peter widywał wyłącznie na filmach. Był to pewnie jedyny taki płaszcz w promieniu dwustu kilometrów. Ubranie dżentelmena. Zresztą Wallace w ogóle miał w sobie sporo z eleganta. Siwiejące rude włosy sczesywał do tyłu, odsłaniając obsypane piegami czoło z zagłębieniem nad lewą skronią, skąd usunięto raka skóry. Na szyi nosił zawieszone na złotym łańcuszku okulary do czytania. Rozpięta pod szyją cienka koszula wyglądałaby doskonale pod szykownym garniturem, ale nie ochroniłaby Wallace’a przed zimnem, gdyby przyszło mu zatrzymać się po drodze i zmienić koło. Jego prawa dłoń była poważnie dociążona grubym złotym sygnetem.
– Ja nie gram w T’Rain – powiedział Peter, chociaż w tym momencie musiało to już być oczywiste.
– A w co?
– Lubię snowboard. I strzelanie. Czasem...
– Nie o to pytam. – Wallace zastukał sygnetem w stół. – Interesuje mnie, jaką masz słabość i jakiego rodzaju kłopoty się z nią wiążą.
Peter umilkł.
– Tylko mi nie mów, że żadnej – uprzedził Wallace. – Obaj wiemy, co nas tu sprowadza.
Stuk, stuk, stuk.
– To prawda, ale to jeszcze nie znaczy, że mam jakąś słabość.
Wallace się roześmiał, ale nie był to śmiech pełen zachwytu, jak wtedy, gdy rozpoznał salę biesiadną króla Oglo.
– Dotarłeś do mnie za pośrednictwem pewnych Ukraińców, którzy nie są bynajmniej wzorowymi obywatelami swojego kraju. Poza tym sprawdziłem cię. Przeczytałem wszystkie twoje posty pisane zgodnie z tą waszą popieprzoną ortografią, które wrzucasz na różne hakerskie czaty, odkąd skończyłeś dwanaście lat. Trzy lata temu wystąpiłeś pod własnym nazwiskiem jako hakerski szary kapelusz, co w praktyce oznacza, że wcześniej byłeś czarnym kapeluszem. A przed rokiem zatrudniłeś się jako konsultant do spraw bezpieczeństwa w firmie, której połowa założycieli ma za sobą odsiadkę!
– Co mam panu powiedzieć? Umówiliśmy się, teraz jesteśmy tutaj, obaj wiemy po co. Nie okłamałem pana.
– Mnie nie, ale wygląda na to, że okłamałeś wszystkich poza mną, w tym, jak sądzę, tę swoją czekoladkę, która siedzi przy tamtym stoliku. Wolałbym wiedzieć, jakie masz słabe punkty, że musisz tak kłamać.
– Ale dlaczego? Mam to, po co pan przyjechał.
– To właśnie usiłuję ustalić.
Z obszernej wewnętrznej kieszeni kurtki Peter wyjął pudełko, w którym znajdowała się nieopisana płyta DVD, biała z wierzchu, fioletowo opalizująca od spodu.
– Proszę.
Wallace skrzywił się z niesmakiem.
– Naprawdę tak chcesz mi to dostarczyć?
– Jakiś problem?
– Mój notebook nie ma napędu DVD. Spodziewałem się raczej pen­drive’a.
Peter się zastanowił.
– To się da załatwić. Proszę chwilę zaczekać.

***

– Facet właśnie zadaniował twojego chłopaka – zauważył Richard niedługo po tym, jak Peter usiadł przy kominku naprzeciw nieznajomego.
– Zadaniował?
– Zlecił mu robotę: zawołaj kelnera, zamów mi drinka... Coś w ten deseń.
– Nie rozumiem...
– To taka taktyka, kiedy dopiero co kogoś poznałaś i próbujesz go wysondować: wyznaczasz mu jakieś zadanie i patrzysz, jak zareaguje. Jeśli je przyjmie i wykona, później będziesz mu mogła wyznaczyć inne, poważniejsze.
– Ty też ją stosujesz?
– Nie, bo to manipulacja. Albo ktoś dla mnie pracuje, albo nie. Jeśli tak, to mogę mu wyznaczać zadania, jakie chcę, i wszystko jest w porządku. A jeżeli nie, to nie mam po co wyznaczać mu zadań.
– Chcesz powiedzieć, że przyjaciel Petera nim manipuluje, tak?
– Znajomy.
– Robią jakieś interesy – domyśliła się Zula.
– To czemu nam tego nie powiedział?
– Dobre pytanie. Pewnie się boi, że się na niego wścieknę, że psuje nam urlop spotkaniem biznesowym.
Czyli cię okłamał? – pomyślał Richard, ale miał dość rozumu, żeby nie powiedzieć tego na głos. Jeżeli będzie za mocno naciskał, może uzyskać efekt przeciwny do zamierzonego.
Poza tym Peter właśnie wracał do ich stolika.
– Macie może pendrive’a do pożyczenia?
Pytanie zawisło w powietrzu, niewidzialne jak pierdnięcie.
– Chcę przenieść zdjęcia z komputera na komputer.
Kręcąc się po zamku, cała trójka od czasu do czasu sprawdzała pocztę albo bawiła się zdjęciami z urlopu, więc Richard miał ze sobą laptop; postawił torbę na podłodze i przytrzymywał między stopami. Teraz wciągnął ją na kolana i sięgnął do zewnętrznej kieszeni.
– Proszę – powiedział.
– Zaraz ci go oddam – zapewnił Peter.
– Nie ma potrzeby – odparł Richard, wkurzony (zupełnie jak nauczycielka z podstawówki), że Peter nie użył magicznego słowa. – I tak jest za mały. Jutro sobie kupię nowy. A ten po prostu weź i wykasuj, dobrze?

***

Peter wrócił do swojego stolika, wyjął laptop i wsunął pendrive’a. Jego komputer, z zainstalowanym Linuksem, rozpoznał pendrive’a jako sformatowany pod Windows – co bardzo odpowiadało Peterowi, bo maszyna Wallace’a też chodziła pod Windowsem. Skasował znalezione na nim pliki, wyjął płytę DVD z pudełka i wsunął do napędu.
– Czemu nie skopiujesz po prostu z komputera? – zainteresował się Wallace.
– Dobre pytanie! Podchwytliwe. Ale przecież już panu mówiłem: jest tylko jedna kopia i znajduje się na tym DVD. Jestem uczciwy.
DVD pojawiło się na pulpicie jako nowa ikona.
Peter w nią kliknął: na płycie znajdował się tylko jeden plik. Przeciągnął go na ikonę pendrive’a, odczekał kilka sekund. Plik został skopiowany.
– A teraz są dwie kopie – powiedział, odłączył pendrive’a i wyjął go z portu. – Voila. Towar zgodny z umową.
– Muszę sprawdzić, czy jest tam to, co obiecałeś.
– Śmiało.
– Oglądałem próbkę, którą mi przysłałeś; wszystko się zgadzało: ważne numery kart kredytowych, nazwiska, daty i tak dalej.
– No to o co chodzi?
– Proweniencja.
– Provenance? To takie miasto w Rhode Island, prawda?
– Ponieważ jesteś samoukiem, Peter, a ja mam słabość do samouków, wybaczę ci nieznajomość tego słowa. Oznacza ono „pochodzenie”. Skąd pochodzą te dane?
– A jakie to ma znaczenie? To dobre dane.
Wallace westchnął, napił się wody i rozejrzał po sali, jakby szukał w niej siły woli niezbędnej do kontynuowania tej durnej rozmowy.
– Nie rozumiemy się, młody człowieku. Usiłuję ci pomóc.
– Nie wiedziałem, że potrzebuję pomocy.
– To pomoc proaktywna, rozumiesz? Pomoc retroaktywna, czyli taka, o jakiej myślisz, polega na rzuceniu pijaczkowi koła ratunkowego po tym, jak spadł z pomostu. Pomoc proaktywna polegałaby na złapaniu go za pasek i niedopuszczeniu, żeby w ogóle wpadł do wody.
– Dlaczego w ogóle pan się tym interesuje?
– Dlatego, mój chłopcze, że jeśli okaże się, że będziesz potrzebował pomocy z powodu proweniencji tych numerów kart, mnie również pomoc będzie potrzebna.
Peter potrzebował chwili na przetrawienie tych słów.
– Pracuje pan dla kogoś trzeciego – domyślił się.
Wallace pokiwał głową. Udało mu się przy tym zrobić minę zachęcającą i skwaszoną jednocześnie.
– Jest pan tylko posłańcem, pośrednikiem czy jak tam go zwał, w służbie prawdziwego nabywcy.
Wallace zaczął zamaszyście gestykulować, niczym dyrygent przed orkiestrą. Omal nie przewrócił sobie przy tym szklanki.
– Jeśli coś pójdzie nie tak, pańscy zleceniodawcy się wkurzą, a pan się boi tego, co mogliby wtedy zrobić – ciągnął tymczasem Peter.
Wallace umilkł i znieruchomiał, co chyba miało Peterowi zasygnalizować, że w końcu wyciągnął właściwe wnioski.
– Co to za ludzie?
– Chyba nie sądzisz, że podam ci nazwiska?
– Oczywiście, że nie.
– To po co w ogóle pytasz?
– Pan zaczął.
– Rosjanie.
– To znaczy... rosyjska mafia? – Na razie Peter był za bardzo zafascynowany, żeby się przestraszyć.
– „Rosyjska mafia” to kretyńskie określenie. Oksymoron. Medialny bzdet. Sprawa jest o wiele bardziej złożona.
– No dobrze, ale przecież...
– Zgadzam się: skoro kupują od hakerów kradzione numery kart kredytowych, to z definicji łapią się pod „przestępczość zorganizowaną”.
Przez minutę obaj milczeli. Peter się zastanawiał.
– Historia tego, jak ci ludzie zaangażowali się w zorganizowaną działalność przestępczą, sama w sobie jest nadzwyczaj interesująca i skomplikowana; rozmowa z nimi z pewnością byłaby fascynująca, gdyby z jakiegoś powodu przyszło im do głowy się z tobą spotkać. Zapewniam cię, że nie mają nic wspólnego z mafią sycylijską.
– Wystarczy tych pogróżek. To brzmi jak...
– Opowieści o okrucieństwie i oportunizmie Rosjan są ogromnie przesadzone, ale jednak jest w nich ziarno prawdy. Postanowiłeś podziałać na rynku nielegalnych towarów, Peter. Podejmując tę decyzję, dobrowolnie wyłamujesz się z oficjalnych struktur handlowych; tu nie ma pracowników obsługi klienta, mediatorów, forum wymiany opinii. Jeżeli transakcja okaże się niesatysfakcjonująca, twoi klienci nie będą mieli możliwości reklamacji. I tylko to chciałem powiedzieć. Dlatego nawet jeśli masz gówno zamiast mózgu i nie przejmujesz się bezpieczeństwem swoim ani swojej dziewczyny, ja i tak zapytam cię o proweniencję danych, ponieważ nadal mam wybór, czy pakować się w tę transakcję, czy nie. A nie zamierzam handlować z kimś, kto ma gówno zamiast mózgu.
– Rozumiem. Jestem konsultantem do spraw bezpieczeństwa w firmie internetowej, o czym już pan wie. Pewna odzieżowa sieć handlowa zatrudniła nas do zrobienia penpróby.
– To coś z penklubem? Czy z penisem?
– Próba penetracji. Mieliśmy włamać się do ich sieci firmowej. Okazało się, że jeden z elementów ich strony internetowej jest podatny na zastrzyki SQL. Weszliśmy w tę lukę, zainstalowaliśmy na jednym z serwerów rootkit i wykorzystaliśmy go jako przyczółek do włamu do sieci wewnętrznej, gdzie... W skrócie: weszliśmy jako root na serwery, na których przechowywali dane klientów, i w ten sposób udowodniliśmy, że można stamtąd wykraść dane kart kredytowych.
– Skomplikowane.
– Piętnaście minut roboty.
– Ale to znaczy, że dane, które chcesz mi sprzedać, są już spalone!
– Nie.
– Przecież sam mi powiedziałeś, że klient wie, że można je wykraść?
– Ten klient wie; tamte dane rzeczywiście są spalone. Ale te dane to nie są tamte dane.
– To co ja tu właściwie mam?
– Tę stronę internetową, o której mówiłem, robił facet, który później wypadł z branży.
– No ja myślę!
– Przejrzałem archiwum stron internetowych, pogrzebałem w jawnych informacjach na temat udziałowców i zdobyłem namiary na innych klientów, którzy zatrudnili tego samego fachowca w tym samym okresie do zrobienia podobnych sklepów online.
Wallace przetrawił słowa Petera i skinął głową.
– Spodziewałeś się, że wszystkie zrobił tak samo, od sztancy – powiedział.
– I miałem rację. Strony są dosłownie identyczne, a od czasu, gdy ich twórca splajtował, nikt nie aktualizuje procedur zabezpieczających.
– Pewnie właśnie dlatego zostaliście wynajęci do zrobienia penpróby.
– Otóż to. A ja znalazłem całą masę szablonowych sklepów online, które mają takie same słabe punkty. W tym jedną naprawdę dużą sieć handlową, o której na pewno pan słyszał.
– I przeprowadziłeś ten sam atak.
– Zgadza się.
– Zostawiając ślady, po których można teraz dojść do tej twojej firmy.
– O nie, nie, nie. Mam znajomych w Europie Wschodniej, współpracowałem z nimi. Przeprowadziliśmy akcję przez zupełnie obce hosty, pełna anonimizacja, nie ma mowy, żeby ktoś mnie wytropił.
– Ci twoi znajomi... Pracują charytatywnie?
– Oczywiście, że nie. Odpalam im działkę.
– Ufasz im?
– Całkowicie.
– To przynajmniej tłumaczy, dlaczego pierwszy kontakt był przez Ukrainę.
– No właśnie.
– Cieszę się, że tę sprawę wyjaśniliśmy – powiedział oschle Wallace. – Ale nadal nie wyjaśniliśmy tej najważniejszej.
– To znaczy?
– Dlaczego to robisz?
Peter zaniemówił.
– Powiedz, że jesteś uzależniony od kokainy. Albo że twoja domina cię szantażuje. Mnie to nie przeszkadza.
– Nie wyrabiam się z kredytem hipotecznym.
– Na tę hakerską norę, w której mieszkasz?
– To budynek komercyjny w Seattle, w przemysłowej dzielnicy Georgetown...
Wallace pokiwał głową i z pamięci podał adres.
Peter poczerwieniał.
– No dobrze, sprawdził mnie pan. W porządku. Kupiłem go przed krachem na rynku; mieszkam tam i pracuję, a zbędne pomieszczenia wynająłem. Kiedy gospodarka padła na ryj, pustostany mi się rozmnożyły. Nie dość, że budynek stracił na wartości, to jeszcze przestał przynosić dochód z najmu. Ta transakcja pomoże mi się odbić od dna. Bank nie zabierze mi nieruchomości, trochę ją wyszykuję, sprzedam i będę mógł kupić...
– Prawdziwy dom, w którym mogłaby chcieć zamieszkać jakaś kobieta? – spytał Wallace, kiedy Peter wbrew sobie zbłądził wzrokiem w stronę Zuli.
– Musi mnie pan zrozumieć...
– Nie, Peter, ja wcale nie chcę cię rozumieć.
– W Seattle jest cała masa ludzi, którzy ani nie są ode mnie mądrzejsi, ani ciężej nie pracują...
– Ale są miliarderami, bo się im pofarciło. Skup się, Peter. Powiedziałem ci, dla kogo pracuję. Jak myślisz, jak ja się czuję?
To pytanie zamknęło Peterowi usta na dłuższą chwilę, więc Wallace dodał:
– Czy wyraziłem się wystarczająco jasno, że gówno mnie obchodzą twoje problemy?
– Sam chciał pan „powyjaśniać sprawy”.
– A rzeczywiście, dziękuję, że mi przypomniałeś. – Wallace spojrzał na zegarek. – Przyszedłem tu pół godziny temu. Gdybyś obserwował przez ten czas parking, zobaczyłbyś, że w ostatnim czasie pojawiły się na nim dwa nowe samochody. Jeden jest mój: ładniutki kabriolet, może nie najlepszy na tutejsze drogi, ale jakoś dowiózł mnie na miejsce. Drugi to czarny chevrolet suburban, którym przyjechało dwóch Rosjan. Zaparkowaliśmy po dwóch stronach twojego pomarańczowego sciona xB, rocznik 2008. Jeden z Rosjan, łebski chłopak, niewiele mniej utalentowany od ciebie, włączył laptop i połączył się z Internetem przez hotelową sieć wi‑fi. Czeka na mnie. Jeżeli się dogadamy, trzydzieści sekund później usiądę na tylnym siedzeniu tego suburbana i oddam pendrive’a. Ten chłopak ma takie specjalne, jak wy to nazywacie, „skrypty”, które potrafią naprawdę szybko przeskanować dane. Jeżeli coś mu się nie spodoba, to cóż... Zemsta, przed którą parę minut temu cię ostrzegałem, nastąpi tak szybko, że twoja wątroba nie zdąży zmetabolizować tej odrobiny mountain dew, którą właśnie przełknąłeś.
Peter pociągnął kolejny łyk mountain dew.
– Mam te same skrypty – odparł. – Parę godzin temu zweryfikowałem nimi te dane. Moi przyjaciele z Europy Wschodniej też trzymają rękę na pulsie i daliby mi znać, gdyby pojawiły się problemy. Przerażają mnie ludzie, dla których pan pracuje, panie Wallace, i żałuję, że się w to wpakowałem, ale jest jedna rzecz, która absolutnie mnie nie martwi: wartość danych, które panu sprzedaję.
– Świetnie.
Peter przesunął pendrive’a po blacie w stronę Wallace’a, który wyjął i włączył laptop. Wsunął pendrive’a do portu. Na ekranie wyświetliła się symbolizująca go ikona. Dwukrotne kliknięcie odsłoniło arkusz Excela o nazwie „data”. Wallace przeciągnął go do swoich „Documents” i śledził animację potwierdzającą przeniesienie pliku.
– Jest jeszcze jedno niebezpieczeństwo – powiedział. – Już o nim wspomniałem.
– Mianowicie?
– Może to nie jest jedyna kopia? Może zechcesz podwoić albo potroić zysk, sprzedając ten sam plik kolejnym nabywcom?
Peter wzruszył ramionami.
– Nie mam jak udowodnić panu, że to jedyna kopia.
– Rozumiem. A twoi ukraińscy koledzy...
– Na oczy jej nie widzieli. Podczas całej akcji pliki szły prosto na mój laptop.
– Gdzie na wszelki wypadek zachowałeś sobie kopię.
– Nie. – Peter się zawahał. – Ale mam płytę. – Wyjął DVD z napędu. – Chce ją pan?
– Chciałbym mieć pewność, że została zniszczona.
– Nic prostszego.
Pater wygiął płytę w kształt litery U i ścisnął mocno, usiłując przełamać ją na dwoje. Wymagało to zaskakująco dużego wysiłku, ale w końcu płyta z głośnym trzaskiem pękła na dwie połówki; odłamki pokruszyły się na stół i podłogę.
– Kurwa mać... – zaklął Peter.
Odrzucił dwa postrzępione półkola na blat i podniósł prawą rękę, pokazując półcalowe rozcięcie u nasady kciuka, w którym już wzbierała krew.
– Bardziej się rzucać w oczy już się nie dało? – zadrwił Wallace.
Otworzył plik „data”, przejrzał go, przewinął do końca i upewnił się, że zawiera kilkaset tysięcy nazwisk, adresów, numerów kart kredytowych i dat ich ważności. Wyjął pendrive’a i pstryknął nim prosto w płonący zaledwie parę stóp od stolika ogień na kominku. Peter, zajęty wysysaniem krwi z rany, odruchowo spojrzał w stronę Richarda i Zuli.
Wallace stopą przesunął leżącą na podłodze niedużą torbę, aż oparła się o kostkę nogi Petera.
– Wystarczy na plaster i zostanie jeszcze na odkupienie pendrive’a wujkowi Dickowi. Nie pojmuję tylko, jak zamierzasz spłacić kredyt gotówką.
Peter oderwał dłoń od ust i przyłożył do zimnej butelki mountain dew.
– Wujek Dick zna się na rzeczy.
– Wiesz to z pierwszej ręki, czy z Wikipedii?
– Powiem panu, że wujek nie jest zachwycony swoim hasłem w Wikipedii.
– Też bym nie był. Odpowiedz na moje pytanie.
– Richard nie opowiada o swojej przeszłości. W każdym razie nie mnie.
– Czyżby uważał, że nie jesteś godny jego bratanicy? – spytał Wallace z udawanym zaskoczeniem. – Richard Forthrast dawno już wrócił na ścieżkę prawa. Nie pomoże ci z kłopotliwym ładunkiem studolarówek.
– On znalazł sposób, to i ja mogę.
– Posłuchaj, Peter. Zanim się rozstaniemy, oby na zawsze, chciałbym ci jeszcze coś wyjaśnić.
– Słucham.
– Wiem, że byłeś ze mną szczery, dlatego chcę ci odpłacić w ten sam sposób. Wszystko, co mówiłem o Rosjanach, to bzdura. Straszak, po prostu.
– Domyśliłem się.
– Tak? W jaki sposób?
– Najpierw powiedział pan, że zamierza oddać pendrive’a rosyjskiemu hakerowi z suburbana, a potem wrzucił go do kominka.
– Spryciarz z ciebie. Przynajmniej nie muszę ci mówić, że na parkingu nie ma żadnego suburbana. Możesz sprawdzić.
Peter nie wyjrzał na dwór. Z ulgą uwierzył Wallace’owi.
– Pracuję sam – ciągnął Wallace. – Jestem drobnym przedsiębiorcą, nie stać mnie na mięśniaków, więc czasem muszę pogrywać w takie gierki, żeby zorientować się w szczerości zamiarów innych ludzi. W twoim wypadku mi się udało, nie próbowałeś mnie kiwać. Poznałbym po oczach.
– W porządku. Oglądaliśmy kiedyś ten kretyński program „Scared Straight”, w którym stare wygi zastraszały młodocianych bandziorków, żeby zawrócić ich ze złej drogi. Mnie pan skutecznie naprostował.
– No proszę... Otwierasz nowy rozdział w życiu! To był twój ostatni przewał! Kończysz z tym i wkraczasz na prostą, choć wąską ścieżkę, jak Richard Forthrast!
– Jemu się udało...
– Tak, tak, tobie też się uda. Na mój gust to bzdura, ale ja już sobie pójdę. Powodzenia.

***

– Czy Peter bierze narkotyki? – spytał Richard.
– Nie, jest absolutnie „Straight edge” – odparła Zula, przewracając oczami i rysując palcami cudzysłowy w powietrzu. – Czemu pytasz?
– Dla mnie to wyglądało jak transakcja z dilerem.
Zula obejrzała się przez ramię.
– Naprawdę? Dlaczego?
– Było coś takiego w psychodynamice tej rozmowy...
Zula posłała Richardowi badawcze spojrzenie zza okularów.
– Oczywiście nie tłumaczy to ani wygłupów z pendrivem, ani próby samobójstwa z użyciem płyty DVD – zgodził się Richard.
Zula odwróciła wzrok i wzruszyła ramionami.
– Nieważne – dodał Richard.
– Skończyłeś na tym, że DeKwadrat naskoczył na Szkieletora za apostrofy.
– Zgadza się. Przemyślany atak, moim zdaniem. Doprowadził między innymi do tego, że D’uinnowie stali się Dwinnami.
– Rany, jak się poczyta, co ludzie wypisują na ten temat w Internecie...
– To można by pomyśleć, że to była jakaś wielka chryja? Wcale nie. Przynajmniej nie wtedy. Ale w ten sposób tworzy się dziś historię: ludzie czekają, aż historia będzie im potrzebna, a potem przykrawają ją do swoich potrzeb. A jak było rok temu? Tylko najbardziej zagorzali fani T’Rainu słyszeli o apostrokalipsie i traktowali ją co najwyżej jako przypis. Zabawny przypis.
– Ale odkąd Siły Jasności napadły na Koalicję Szarości jak Japonia na Stany w Pearl Harbor...
– Z perspektywy czasu problem istotnie wydaje się poważniejszy, zwłaszcza że został niesamowicie rozdęty, ale tak naprawdę... Mieliśmy po prostu koszmarnie niezręczną kolację, D’uinnowie zmienili się w Dwinnów, ponoć z przyczyn lingwistycznych... Powstał jednak istotny precedens: don Donald pokazał, że ma władzę wprowadzania zmian w świecie opisanym przez Devina.
– Której to władzy zaczął następnie nadużywać?
– Tak twierdzą Siły Jasności. Fakty zaś są takie, że DeKwadrat zachował daleko posuniętą dyskrecję i wstrzemięźliwość, a zmiany ograniczał tylko do tych dziedzin, w których Devin naprawdę dał plamę; do spraw, które Devin sam by zmienił, gdyby wziął na wstrzymanie, przeczytał jeszcze raz to, co sam napisał, i chwilę się zastanowił. Sama widzisz, że to nic poważnego.
– Może dla ciebie. Co na to Devin?
– Z początku zachowywał się tak, jakby mu to było obojętne – odparł Richard po chwili namysłu.
– A może wcale nie było i od początku knuł zemstę? Ukrywał różne fakty w Kanonie, szczegóły, których Geraldine i jej ludzie nie wychwycili albo nie złożyli w całość. Za to jego fani... Na nich to działa jak gwizdek na psa.
Richard wzruszył ramionami i skinął głową. Zauważył, że Zula przygląda mu się pytająco. Czeka na ciąg dalszy.
– Ciebie też to nie obchodzi! – wykrzyknęła triumfalnie. Uśmiechnęła się.
– Na początku się przejmowałem. Byłem wstrząśnięty. Jeden z moich bohaterów został bez uprzedzenia zaatakowany przez innych członków grupy; zamordowali go, kiedy ich bronił. Nie dziwisz mi się chyba, że mnie to ruszyło. W dodatku to poruszenie, ta złość nagromadzona w ostatnich miesiącach... To się musiało na mnie odbić. Ale staram się normalnie prowadzić firmę.
– Wojna reorientacyjna przynosi zyski?
– Krociowe.
– Co przynosi krociowe zyski? – zainteresował się Peter.
Zrzucił z ramienia czarną syntetyczną torbę, usiadł i położył ją sobie na kolanach. Zdrową ręką przyciskał do skaleczenia zwinięty w rulon pęk serwetek.
– Zadałeś ciekawe pytanie... – zauważył Richard, patrząc mu w oczy.
Peter natychmiast zerwał kontakt wzrokowy.
– Tylko żartowałem.
– No dobrze... – Zula puknęła w ekran iPhone’a, żeby wyświetlił godzinę. – Zrobisz mi zdjęcie z wujkiem, zanim zaczniemy się zbierać?

***

Google Maps wydały zniechęcająco jednoznaczną opinię: z tej części Kolumbii Brytyjskiej nie dało się sensownie dojechać do Seattle (nigdzie indziej również, nawiasem mówiąc), ponieważ wszystkie pasma górskie biegły w poprzek ewentualnych wektorów podróży. Prowadząca z zamku droga dojazdowa przeprowadziła ich przez tamę i dołączyła do prowincjonalnej dwupasmówki biegnącej lewym brzegiem rzeki do południowego skraju dużego jeziora Kootenay – głębokiego, choć wąskiego skrawka wody wciśniętego między Góry Selkirka i Purcella. Dwupasmówka z kolei tworzyła skrzyżowanie w kształcie litery T z większą drogą w Elphinstone, ślicznie odrestaurowanym miasteczku z około dziesięcioma tysiącami mieszkańców, z których chyba dziewięć tysięcy znalazło zatrudnienie w restauracjach.
Postój na stacji benzynowej przeobraził się w półgodzinną przerwę na tajskie żarcie. Peter prawie się nie odzywał. Zula przyzwyczaiła się, że bywa milkliwy i zwykle jej to nie przeszkadzało – mając do towarzystwa iPhone’a, Kindle’a i laptop, rzadko czuła się samotna, nawet podczas długich podróży przez góry. Zazwyczaj jednak kiedy Peter milczał, pochłaniały go jakieś twórcze rozmyślania i zachowywał wesołe usposobienie. Milczenie, w którym pogrążył się w drodze powrotnej z zamku Hundschüttler, miało zupełnie inny charakter.
Z Elphinstone mieli jechać na zachód przez przełęcz Kootenay, a dalej wybrać mniejsze zło z dwóch dostępnych. Droga na południe prowadziła do Metaline Falls, gdzie na górskiej przełęczy, przez którą akurat przechodził czterdziesty dziewiąty równoleżnik, znajdował się tyci posterunek graniczny. Wylądowaliby w ten sposób w północno-wschodnim zakamarku stanu Waszyngton, skąd w dwie godziny dotarliby do Spokane, gdzie po wjechaniu na autostradę I-90 jak burza przecięliby cały stan w poprzek. Tą właśnie drogą przyjechali w piątek. Albo...
– Pomyślałem sobie – odezwał się Peter po tym, jak przez kwadrans ścigał po talerzu swój pad thai, poszturchując makaron widelcem i próbując wzrokiem wypalić dziurę w stole – że powinniśmy pojechać przez Kanadę.
Miał na myśli alternatywną drogę prowadzącą obrzeżami Kolumbii, przez pasmo Okanogan do Vancouver, skąd przeskoczyliby przez granicę i wjechali na I-5 od północy.
– Dlaczego? – zainteresowała się Zula.
Peter spojrzał na nią pierwszy raz, odkąd usiedli przy stoliku. Robił wrażenie do głębi zranionego tym pytaniem i gotowego do przejścia na pozycję obronną, ale w końcu tylko wzruszył ramionami i spuścił wzrok.
Później, kiedy jechali na zachód (Peter prowadził), Zula odłożyła bezużyteczne elektroniczne zabawki (za połączenie z siecią przez iPhone’a w Kanadzie słono się płaciło, a z Kindle’a nie dało się czytać po ciemku) i, gapiąc się na drogę, odtwarzała pamięci tę ostatnią rozmowę. Kluczowe było w niej słowo „powinniśmy”. Gdyby Peter powiedział „Fajnie będzie przejechać się nową drogą” albo „Pojechałbym przez Kanadę, bo jestem ciekaw, jak wygląda”, nie zapytałaby „Dlaczego?”, bo sama też wpadła na taki pomysł. Ale „powinniśmy pojechać przez Kanadę” to było zupełnie co innego, a sposób, w jaki później uniknął odpowiedzi na jej pytanie, przypomniał jej nieznajomego, z którym spotkał się w gospodzie. Wtedy wujek zirytował ją pytaniem o narkotyki; wygląd Petera, jego ubranie i styl bycia często prowokowały ludzi do wyciągania pochopnych – i błędnych – wniosków na jego temat. Ona zaś doskonale wiedziała, że w rzeczywistości jest kochanym i przyzwoitym facetem, który nigdy nie potraktowałby się specyfikiem mocniejszym niż mountain dew.
„Powinniśmy”. Właściwie jaka to różnica? Przejście graniczne w Metaline Falls było prymitywne, bez dwóch zdań, ale dzięki temu panował na nim niewielki ruch i kolejki należały do rzadkości. Strażnikom tak się ckniło do ludzi, że prawie wybiegali podróżnym na spotkanie, żeby ich wyściskać. A przejście pod Vancouver było jednym z największych i najbardziej obleganych.
Peter chciał czegoś uniknąć.
Taki właśnie był: jeśli coś mu się nie podobało, próbował to ominąć, i był w tym niezły. Często pewnie nawet nie wiedział, że to robi; po prostu w taki właśnie instynktowny sposób radził sobie w życiu. Nie był przy tym mistrzem techniki, lecz raczej niewinnym i nieświadomym naturszczykiem. W dzieciństwie Zula widywała podobne zachowania w Erytrei, gdzie otwarte stawianie czoła problemom nie zawsze było rozsądnym rozwiązaniem. Patriarcha przewodzący grupie uchodźców, do której należała, wymyślił ciekawą strategię odgryzania się Etiopczykom: należało przejść boso przez pustynię do Sudanu, zameldować się w obozie dla uchodźców, przesiedzieć w nim dostatecznie długo, żeby udało się emigrować do Ameryki, a potem wzbogacić się (przynajmniej wedle standardów obowiązujących w Rogu Afryki) i zacząć wysyłać Erytrejczykom pieniądze, za które będą mogli kontynuować wojnę z wrogiem.
Forthrastowie wywodzili się z innej tradycji, wedle której bez względu na naturę i skalę problemu zawsze musiało istnieć spokojne i logiczne jego rozwiązanie. Zapytaj pastora. Zapytaj drużynowego. Zapytaj pedagoga.
Peter bardzo się denerwował, kiedy wzdłuż jeziora zmierzali do Elphinstone, i z wielką ulgą przyjął wiadomość, że skręcają na zachód. Wybór drogi zachodniej był z jego strony kolejnym unikiem.
Zamiast mierzyć się z przerażającymi serpentynami gór Okanogan (co o tej porze nocy i roku mogłoby nie być najlepszym pomysłem), pomknęli prosto na północ i w Kelowna wjechali na lepszą drogę, szerszą i mniej krętą. Zaraz też zatrzymali się na stacji benzynowej ze sklepikiem, w którym Peter znienacka kupił kawę. Zula bez wiary w sukces zaproponowała, że może poprowadzić, ale Peter przewidział już dla niej inną rolę:
– Będziesz ze mną rozmawiać, żebym nie zasnął.
Roześmiała mu się w twarz, bo przecież nie odzywał się do niej ani słowem – ale od Kelowna zaczęła go zagadywać. Rozmowa zeszła w końcu na komputery, ponieważ była to jedyna dziedzina, w której – kiedy Peter się rozpędził – słowa potrafiły godzinami same płynąć mu z ust. Szczególnie interesowały go (jak zawsze) stosowane w T’Rainie zabezpieczenia, ich słabe punkty oraz możliwość wprowadzenia ulepszeń, za co właściciele T’Rainu musieliby mu zapłacić, a on zapunktowałby u swojego nowego pracodawcy. Zula zaś (jak zawsze) nie bardzo chciała o tym rozmawiać, ponieważ podpisała makabrycznie długą i przeraźliwie szczegółową klauzulę tajności, przy której żaden pastor, drużynowy ani pedagog nic by jej nie pomógł. Mogła mówić tylko o tym co było powszechnie wiadome – czyli o tym, że Pluton (jej szef) jest Klucznikiem, jedynym na Ziemi ­posiadaczem klucza ­szyfrującego, który – zmieniany co miesiąc – jest używany do cyfrowego podpisywania wszystkich fantastyczno-geologicznych wytworów jego algorytmu generacji świata. Można by go porównać ze Skarbnikiem USA, którego podpis widnieje na każdym amerykańskim banknocie jako potwierdzenie jego autentyczności – a to dlatego, że to kod Plutona decydował między innymi o tym, ile złota znajduje się w każdej porcji rudy wydobytej i wywiezionej na taczkach przez Dwinnów-górników. Zula nie udzielała się przy metalach szlachetnych (zajmowała się modelowaniem przepływu magmy na podstawie obliczeniowej dynamiki płynów), ale na co dzień stykała się z zabezpieczeniami systemu, przez co Peter nieustannie zadawał jej pytania o możliwość ich pokonania – nie przez niego, ale przez hipotetyczne czarne kapelusze, które on, za stosowną opłatą, mógłby przechytrzyć.
W ten sposób przytomni i żywi dojechali do Abbotsford, które – położone godzinę od Vancouver, ale za to dosłownie o włos od granicy – lepiej od samego Vancouver nadawało się do jej przekroczenia. Zatrzymali się (nie brakowało im benzyny, ale Peter miał pełny pęcherz). Postój się przeciągnął, gdy Peter zaczął sprawdzać na swoim palmtopie czasy oczekiwania na przejściach granicznych.
Zula poszła kupić coś do jedzenia, a kiedy wróciła, stał przy otwartej tylnej klapie samochodu i przy czymś majstrował. Usłyszała zgrzyt suwaka, szelest plastiku.
– Poprowadzisz? – zapytał.
– Od sześciu godzin ci powtarzam, że chętnie poprowadzę – wytknęła mu delikatnie.
– Pomyślałem, że mogłaś zmienić zdanie czy coś... Ja muszę na trochę zamknąć oczy, może nawet się prześpię.
Zula nie uwierzyła mu, bo jej zdaniem był ewidentnie nakręcony. Coś jej podpowiadało, że to kolejny unik w jego wykonaniu. Przekraczanie granicy uruchamiało jego instynkt unikowy. Zaobserwowała to, kiedy zbliżali się do rozwidlenia dróg w Elphinstone, i teraz się to powtórzyło. Zgodziła się prowadzić.
– Peace Arch – powiedział Peter. – Tam przekroczymy granicę. W ­Peace Arch.
– Dwie mile stąd jest przejście graniczne...
– W Peace Arch jest mniejszy ruch.
– Jak chcesz.
Zula usiadła więc za kierownicą, żeby przewieźć ich przez ostatnie kilkadziesiąt kilometrów na zachód do przejścia w Peace Arch położonego dosłownie na brzegu oceanu – dłużej nie mogli odwlekać przekroczenia granicy. Po paru minutach Peter rozłożył sobie fotel, zamknął oczy i znieruchomiał. Zula, która spędziła z nim niejedną noc, wiedziała doskonale, że wcale tak nie wygląda, kiedy zasypia.
Elektroniczne tablice informacyjne na autostradzie podawały, że na Truck Highway, parę mil na wschód od Peace Arch, ruch jest jeszcze mniejszy, podjechała więc właśnie w to miejsce. W kolejce przed nimi stały dwa samochody, nie powinni czekać dłużej niż minutę.
– Peter?
– Tak?
– Gdzie masz paszport?
– W kieszeni. Zaraz, gdzie my jesteśmy?
– Na granicy.
– Na Truck Highway.
– Zgadza się. Mniejsza kolejka.
– Myślałem o Peace Arch...
– A co to za różnica? – Jeden samochód przed nimi. – Wyjmij paszport, proszę.
– Masz. – Peter podał paszport Zuli i znów ułożył się w pozycji półleżącej. – Sama możesz go dać strażnikowi. Powiedz mu, że śpię, dobrze?
– Przecież nie śpisz.
– Będzie mniejsze zamieszanie, jeśli pomyślą, że śpię.
– Jakie zamieszanie? Widziałeś kiedyś jakieś zamieszanie na tej granicy? To jak przejazd z Dakoty Północnej do Południowej.
– Zgódź się.
– To zamknij oczy i się nie ruszaj. Strażnik sam zobaczy, że śpisz albo udajesz, ale jeśli zacznę mu tłumaczyć rzecz oczywistą „On śpi, proszę pana”, to będzie wyglądało dziwnie. A w ogóle czemu się tak upierasz?
Peter udał, że śpi. Nie odpowiedział.
Samochód przed nimi wjechał na terytorium Stanów Zjednoczonych. Zula podjechała bliżej.
– Ile osób? – zapytał strażnik. – Obywatelstwo? – Poświecił latarką na Petera. – Pani przyjaciel będzie musiał się obudzić.
– Dwoje. Amerykanie.
– Długo byliście państwo w Kanadzie?
– Trzy dni.
– Przywozicie coś?
– Nie.
– Paczkę kawy – wtrącił Peter. – I jakieś resztki jedzenia.
– Witajcie w domu.
Strażnik zapalił im zielone światło.
Zula dodała gazu i ruszyli na południe. Peter postawił fotel do pionu. Przetarł twarz dłonią.
– Chcesz paszport z powrotem?
– Chętnie, dzięki.
– Do Seattle mamy ze dwie godziny. Wystarczy ci, żeby mi powiedzieć, dlaczego od rana rżniesz głupa?
Peter trochę się przestraszył, że Zula się zorientowała, że rżnie głupa, ale nie próbował jej wmawiać, że jest niewinny.
– Zrobiłem coś hipergłupiego – powiedział po kilku minutach, kiedy wyjechali na I-5. – Nie wiem, może nawet związkokończąco głupiego.
– Kim był ten gość w gospodzie? Bo rozumiem, że ma z tym coś wspólnego.
– To Wallace. Mieszka w Vancouver. Sadząc po śladach, które zostawia w Internecie, jest księgowym. Studiował w Szkocji, w latach osiemdziesiątych przeprowadził się do Kanady.
– Zrobiłeś coś dla niego? Jakiś przewał związany z bezpieczeństwem sieci?
Peter nie odpowiedział.
– Zrozum, ja się chcę tylko dowiedzieć, co takiego wieziemy w samochodzie, że bałeś się z tym przekroczyć granicę.
– Pieniądze. Sumę powyżej dziesięciu tysięcy dolarów. Powinienem to zgłosić. Nie zrobiłem tego. – Peter odchylił się na oparcie i westchnął ciężko. – Ale teraz już jesteśmy bezpieczni. Przekroczyliśmy granicę i...
– My? To znaczy kto, w tym wypadku? Zostałam twoją wspólniczką?
– W sensie prawnym nie, bo o niczym nie wiedziałaś, ale...
– Czyli nie byłam w niebezpieczeństwie? Bo nie bardzo rozumiem, skąd się wzięło to „jesteśmy bezpieczni”.
Zula rzadko się wściekała, ale kiedy już się jej zdarzyło, gniew narastał w niej powoli i nieubłaganie.
– Wallace jest trochę dziwny. Mówił różne rzeczy... Sam nie wiem. Szybko zrozumiałem, że to błąd; byłem przerażony tym, co robię, ale potem było już po wszystkim, dostałem pieniądze, wsiedliśmy do samochodu, ruszyliśmy do granicy... A ja zacząłem myśleć o implikacjach.
– I chciałeś znaleźć przejście, na którym będzie największy ruch.
– Tak. Żeby strażnikom się śpieszyło, bo wtedy była mniejsza szansa, że będą chcieli przeszukać wóz.
– Więc kiedy sprawdzałeś czasy odpraw w Abbotsford...?
– Szukałem przejść z najdłuższymi kolejkami.
– Coś podobnego...
Przez jakiś czas Zula jechała w milczeniu, odtwarzając dzień w pamięci.
– Dlaczego zrobiłeś to w zamku?
– To był pomysł Wallace’a. Próbowaliśmy zgrać nasze plany wyjazdowe i wspomniałem, że się tam wybieramy. Strasznie się podjarał, jakby zupełnie mu nie przeszkadzało, że w zimie będzie musiał jechać taki kawał z Vancouver. Teraz rozumiem, że nie chciał przekraczać granicy z taką kasą. Wolał to zwalić na mnie.
– Co to za księgowy, który za konsultacje w sprawach bezpieczeństwa płaci gotówką?
Peter nic nie powiedział.
Zula rachowała w myślach. Studolarówki. Dziesięć tysięcy dolców to sto banknotów. Jaki to plik? Mniej więcej... tej grubości. Niezbyt imponujący. Łatwy do ukrycia w samochodzie. Czyli Peter musiał przewozić więcej. Dużo więcej.
Widziała, jak dziwnie obchodził się z bagażem. I jak coś w nim poprawiał w Abbotsford.
– Jedną chwileczkę... – odezwała się. – Bierzesz dwie stówy za godzinę. Musiałbyś pracować pięćdziesiąt godzin, żeby zarobić dziesięć tysięcy. Mam jednak wrażenie, że przewozisz dużo, dużo więcej, a to oznacza dużo, dużo więcej niż pięćdziesiąt godzin pracy. A ty przecież ostatnio wcale się jakoś specjalnie nie zaharowywałeś. Remontujesz ten swój dom; cały ­tydzień zajęło ci wieszanie gipsokartonów. Gdzieś ty wcisnął taką masę roboczogodzin?
I tak oto wszystko się wydało.

***

Zula miała rację. Faktycznie mieli o czym rozmawiać w drodze do ­Seattle.
Peter też miał rację: to wydarzenie zadecydowało o zakończeniu ich związku. I nie chodziło wcale o to, co zrobił wcześniej, chociaż i to było bardzo głupie, ale o to, jak zachował się tego dnia; o całą tę niedorzeczną szopkę z przekraczaniem granicy.
Prawdziwym pocałunkiem śmierci było jednak powołanie się na wuja Richarda.
Znajdowali się akurat gdzieś w okolicach Everest, na skraju północnych przedmieść Seattle. Peter zdał sobie sprawę, że zostało mu dziesięć, może piętnaście mil na przedstawienie swojej sprawy – i w tym celu przypomniał Zuli przeróżne głupstwa, których Richard Forthrast dopuścił się był w przeszłości lub które mu przypisywano. Zula rozumiała się przecież z Richardem doskonale, więc – taką linię obrony przyjął Peter – dlaczego teraz nie może zrozumieć także jego?
Wtedy właśnie przerwała mu w pół zdania i oznajmiła, że to koniec. Przy tych słowach jej twarz i głos emanowały takim przekonaniem, taką determinacją, że oniemiały i zafascynowany Peter rozdziawił usta. Facetom (przynajmniej w jego wieku) brakowało bowiem pewności siebie, żeby ot tak, instynktownie podejmować takie poważne decyzje; potrzebowali do tego jakiejś racjonalnej podbudowy. Zula była inna. Nie musiała podejmować żadnej decyzji – po prostu przekazała mu informację.




Dodano: 2012-07-24 13:29:49
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS