NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)

Gong, Chloe - "Nieśmiertelne pragnienia" (zielona)

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki


Nawet Bogu nie powiem

Michał Krzywicki
Nawet Bogu nie powiem

O autorze: Urodzony w 1975 r. Gdańszczanin. Debiutował w 2008 roku powieścią "Plagi tej ziemi" (wyd. Runa), dwa lata później wydał "Psalmodię" (wyd. Runa). W 2012 roku jego opowiadanie "Głosy" znalazło się w antologii "Księga Wojny" (wyd. Runa).


Opowiadanie można pobrać w formatach: PDF, epub i mobi.

Gdy moja córka pytała mnie, na czym polega moja praca, odpowiadałam, że oprawiam książki. Gdy dorosła, przyznałam, że segreguję śmierć. Matka natomiast nigdy nie pytała o moją pracę. Nie tak jak mój mąż. Ale on już nie żyje. Zmarł bohaterską śmiercią kiedyś i gdzieś. Ojciec zawsze przeklinał dzień, w którym zaczęłam tam pracować. Niekiedy przyznaję mu rację, szczególnie wtedy, gdy wychodzę do pracy w zimny deszczowy poranek. Chociaż nie wiem, czy słońce zmieniło by cokolwiek. Bo czy idąc na cmentarz, nawet gdy Bóg zsyła nam czyste niebo i letni ciepły wietrzyk, czy myślimy wtedy o tym, jakie piękne jest życie, czy też o tym, że za cmentarną bramą czeka na nas śmierć? A ja – tak mawiał mój ojciec – pracowałam właśnie na cmentarzu.
Pomachałam strażnikowi przepustką; wpuścił mnie, kiwając głową na przywitanie, a ja przemknęłam między barakami, by po kilkudziesięciu krokach dopaść klamki baraku numer 1. Podczas wojny mieszkali w nim zarządcy obozu. Dziś mieści się tu archiwum. Dwupiętrowy długi domek. Cztery okna na prawo, cztery okna na lewo – wszystkie takie same i przyciemnione – pośrodku drzwi. Zawsze, gdy wchodzę do środka, wita mnie światło jarzeniówek. Podłoga z linoleum wygłusza moje kroki, gdy dreptam codziennie wzdłuż korytarza, przerzucając sterty papieru, dokumentów, zdjęć, teczek, butów, walizek, listów - wszystko z jednego pokoju do drugiego.
Dziś skierowałam się do pokoju numer 6. Trzecie drzwi w lewym skrzydle korytarza po prawej stronie. Najmilszy pokój w baraku. Stół, krzesło, szafka na ubrania, kuchenka. Świeżo odmalowane żółte ściany. To tutaj zawsze przyjmuję gości.
Zdjęłam kurtkę, przewiesiłam przez oparcie krzesła i nie zapalając światła, zaparzyłam herbatę. Czasami człowiekowi wystarczy do szczęścia zwykłe ciepło. Takie, które spływa przez gardło i rozpływa się w przełyku, by dojść tam, gdzie ponoć tkwi w ciemnościach trzewi nasza dusza.
Drzwi na zewnątrz - o dziwo - zaskrzypiały. Pomimo wczesnej pory ktoś, prócz mnie, wszedł do baraku. Nie był to strażnik, on nigdy nie ruszał się z miejsca. Inni pracownicy mieli dzisiaj wolne.
W końcu były święta. Czas przebaczenia. Ponoć narodził się dziś Bóg, kiedyś tam, gdzieś. Ale tu, w miejscu w którym pracowałam, dla niektórych właśnie tutaj umarł.
W jednej chwili przyszło mi do głowy, że pracuję w prosektorium Boga. Listy są tego dowodem, kiedy dokonuję autopsji. Boże spraw bym przeżyła... Módlcie się za mnie..., Miej mnie w opiece... – wystarczy przejrzeć tylko ich nagłówki albo podpisy. Wszystko mam przed oczyma.
Pismo chwiejne. Literki stawiane w pośpiechu. Czarny atrament. Niebieski atrament. Tłusta plama.
To dowody na istnienie Boga.
Kiedyś.
Tutaj.
Usłyszałam kroki na korytarzu.
Tym bardziej upewniłam się, że mam do czynienia z gościem. Jeszcze nigdy nie słyszałam kroków żadnego z pracowników. Dziwne, ale strażnicy, kustosze, archiwiści, wszyscy oni potrafili chodzić po cichu; zdawali sobie sprawę, że ich ciężkie kroki w korytarzu, odbijają się echem od ścian – brzmią zbyt władczo. A szuranie… Szuranie przypominało ofiary. Lepiej było więc chodzić bezgłośnie.
Natomiast obcy wdzierali się w nasz świat - jak to mówią - z butami.
Głuchy stukot obcasów zbliżał się powoli, by ucichnąć tuż przy moich drzwiach. Zanim usłyszałam pukanie niechętnie mruknęłam, może nazbyt głośno i nieuprzejmie:
– Wejść.
W takiej ciszy wystarczyłby nawet szept, ale nie mogłam się powstrzymać, by w jakiś sposób wyrazić niechęć wobec intruza.
Herbata pozostała przecież niedopita.
Ton mojego głosu faktycznie musiał być niemiły, bo kobieta, która weszła przywitała mnie pojednawczym uśmiechem.
Zadbana starsza pani. Siedemdziesiątka. Okrągła nalana buźka, rumiane policzki, ciekawe oczka.
Wskazałam jej krzesło naprzeciw mojego. Gdy usiadła na samiuteńkim brzegu, niepewnie, zaproponowałam herbaty. Odmówiła.
Zastanawiałam się do jakiego gatunku gości należy. To taki nawyk zawodowy. Ale przecież od wielu lat segregowałam przyjezdnych. Starsza Pani nie pasowała do pierwszego typu - wzoru A. Taki wzór był nachalny, wymagał szybkiej obsługi, a do sprawy śmierci swoich przodków podchodził bez emocji:
- Ma pani jakąś pamiątkę po moim dziadku? - mówił z reguły wzór A. - Cokolwiek. Może jakiś list, grzebień? Czy możemy to załatwić szybko, bo śpieszę się na egzamin, na przystanek…
Bo czekają na mnie żywi – dodawałam wtedy w myślach.
Starsza Pani nie pasowała także do wzoru B. Gość przychodził, siadał i płakał. Ci należeli do wytrwałych poszukiwaczy śladów swoich przodków. Można było ich skierować na drugi koniec świata, bo ponoć gdzieś tam, kiedyś, mieszkał ktoś, kto znał ich ojca, nawet dziadka. Jechali tam, a potem dzwonili. Płacz, wzruszenie, koniec wędrówki. Podziękowania. Z mojej strony słowa otuchy. Czasami.
Nic więcej.
Trzask słuchawki.
Pustka.
Był jeszcze typ C. Ale takiego typu jeszcze nikt nie zdefiniował. Starsza pani, jak się miało okazać, należała właśnie do tej kategorii ludzi.
Spytałam, w czym mogę pomóc, czy dobrze się czuje – bo w jednej chwili zrobiła się blada. Odpowiedziała kręceniem głowy. Dopiero po chwili zobaczyłem, że przytaszczyła ze sobą niewielki pakunek. Długo zwlekała zanim położyła go na stole.
- Szukam wiadomości o moim ojcu – przełknęła ślinę.
Grdykę miała jak u kury.
Skinęłam głową. Po to tu byłam.
Zaczęłam powoli rozpakowywać paczuszkę. Wiedziałam, czego się spodziewać – koszuli, skrawka listu, grzebienia – czegoś co pozwoli zidentyfikować kogoś gdzieś.
Jak zawsze przeżywałam to od nowa.
Kiedy gość przychodził do nas z paczką, oznaczało to nie pierwszą jego wizytę w prosektorium Boga. Gdzieś kiedyś, w innym obozie, zidentyfikowano prywatne rzeczy ojca, żony, może dziadka, na prośbę gościa wydano to, co zostało po krewnym, i opakowano w zimny papier. Wskazano kilka miejsc na mapie, gdzie paczkę można uzupełnić. Gdzie można dostać coś jeszcze do kolekcji.
Ręce mi drżały ze strachu, czułam się, jak chirurg podczas pierwszej operacji. To tak jakbym ratowała komuś życie. Dokonywała przeszczepu jego ostatnich dni życia, jego myśli i tego co czuł, do serca i duszy jego najbliższych.
Położyłam dłonie na zimnej paczce.
Gładki papier. Taki jaki sprzedają na poczcie. Standard.
Po niektórych pokoleniach zostanie zdjęcie oprawione w ramkę, po innych czasami grzebień, szczoteczka do zębów, może pukiel włosów, a wszystko oprawione w chłodny papier.
Ze zdenerwowania rozerwałam paczkę.
- Co to jest?
Gdy wyjęłam na zewnątrz mundur odrzuciłam go ze wstrętem.
- Mundur mojego ojca.
- Proszę panią. – Patrzałam na wyblakły kolor felgrau, pagony ober Schulze. - My tu pomagamy rodzinom ofiar, a nie oprawców.
I wtedy starsza pani rozpłakała się. Tak zwyczajnie. Jak kategoria B. Z tą różnicą, że nie mogła liczyć na moje współczucie.
Kiedy się uspokoiła, wyjęła po dłuższej szamotaninie z torbą, z czeluści jej wnętrza, papierowe chusteczki. Wytarła oczy, nos, usta. Przetarła policzki. Każdą część twarzy inną chusteczką.
- Mój syn był ofiarą jak oni. Ci, po których pozostały walizki, buty i listy.
Już nie płakała. Oczy jej bardzo szybko stały się suche, jakby od dawna nie zeszklone żadną łzą. Twarda sztuka, pomyślałam. Tym bardziej nie mogłabym się nad nią ulitować, jak nad zwykła kategorią B.
Spojrzałam na mundur. Feldgrau. W sumie coś tu nie pasowało. Bardziej przerażający byłby czarny. Te piszczele i czaszki wyszyte na nim. I w jednej chwili poczułam ciekawość. Nie zawodową. Ludzką.
- Czego pani ode mnie oczekuje? – szepnęłam, próbując wyrzucić ze swojego głosu napięcie.
- Chciałabym, żeby wysłuchała pani mojego syna.
Znowu zaczęła grzebać w torebce. Tym razem bardziej pewnie. Po chwili wyciągnęła przed siebie na dłoni dwie małe pigułki.
- Jedna dla pani, druga dla mnie.
- To zakazane – przeraziłam się.
- I bardzo drogie. – Podsunęła mi bliżej swoją dłoń. – Zachowałam specjalnie na tę okazję. Proszę nie udawać, że pani nie chce. Każdy chce.
- To uzależnia – potrząsnęłam głową.
Musiałam wyglądać jak dobrze wychowana dziewczynka, która tylko czeka, aż coś z zewnątrz przyzwoli na jej zachowanie, doda otuchy, pozwoli złamać zakaz.
- Owszem, uzależnia. Ale bogatych. Pani wybaczy, ale domyślam się, ile wam tu płacą. Może pani ewentualnie sprzedać dom rodziców i będzie panią stać na rok życia z pigułką. Ale wątpię, czy pani się to uda. Zawsze można też pójść, sprzedać się na ulicę. Odradzam. Tak samo marnie płacą jak tu – uśmiechnęła się.
Przez chwilę myślałam, że szydzi, lecz wyraz jej twarzy pozostał bez zmian. Starsza, zadbana pani kategorii C. Po prostu bardzo chciała mnie przekonać do swojego pomysłu.
- Proszę mi uwierzyć, wiem coś o tym – uśmiechała się dalej. – To wszystko, co mi zostało z mojego majątku – wskazała na pigułki. – No i ta kiecka. Ale wiem, że będzie warto.
Wyciągnęłam drżącą dłoń po skarb i grzech jednocześnie.
- Niech się pani nie martwi. Długo czekałam na tę chwilę, proszę.
- Jestem w pracy – jęknęłam jeszcze, ale sama już sobie nie wierzyłam.
Zaufałam tej kobiecie.
- Tym bardziej powinna pani mi pomóc. Oczywiście, pójdziemy razem. Sama bym się nie odważyła.
- Pani syn tu był? Tego chce pani być pewna.
- Nie, skądże. Ja wiem, że jego tu nie było, ale w jakiś sposób jest związany z tym miejscem.
Popatrzyłam niechętnie na mundur.
- Proszę mi pomóc - powiedziała z naciskiem i pierwsza wetknęła sobie do ust tabletkę. Nie pytając o pozwolenie przełknęła moją niedopitą herbatą.
Po chwili poszłam w jej ślady.

***

Bliźni. Bóg kazał nam ich kochać. Bezwzględnie. On kazał nam wybaczać. Wszystko. Mogłem się tylko śmiać na widok walającego się w błocie Copina. Stary Żyd wyglądał jak tłusta świnia, która uciekła z chlewa. Szmuel Goldschmidt własnoręcznie dobrał mu się do tyłka. Kazał mu się rozebrać i walił jego tłuste dupsko metalowym prętem. Krew mieszała się z błotem. Zastanawiałem się czy Copin wybaczył już Szmuelowi, czy wybaczy dopiero, jak przeżyje, czy może właśnie wybacza, żrąc ziemię.
Wszyscy na rozkaz Goldschmidta wyszli przed baraki, by przyglądać się tej bajecznej scenie. Wydawało się, że byli już przyzwyczajeni do metod wychowawczych żydowskiego zarządcy getta, ale po ich smutnych minach, domyślałem się, że widowisko jest im co najmniej nie w smak. Najbardziej przerażone wydawały się jednak dwie tulące się do siebie kobiety. Stara, aż dziw jak wymuskana, i dużo od niej młodsza szara myszka. Przez chwilę pomyślałem, że można by tak wieczorem odszukać ją i dać jej szansę, żeby poznała mnie bliżej, ale…
Tylko ja się bawiłem.
Ja i mój mały Joshua, który trzymał mnie za nogę i próbował gryźć swoimi trzema ząbkami.
Gdy Szmuel skończył, skinął na kilku żydków by zebrali nieprzytomnego Copina, a niemej widowni kazał się rozejść.
Skierował się w stronę swej rezydencji, jak kazał nazywać parterowy ceglany domek, gdzie kiedyś mieściła się stacja kolejowa. Ale w królestwie Goldschmidta nie było już torów. Na placu, o wielkości połowy boiska, który okalały wysokie mury, stało kilka podupadających baraków i niewielka manufaktura. Od 1944 roku kilkadziesiąt żydowskich rodzin szyło w niej od świtu do zmierzchu mundury dla niemieckich chłopców z Wehrmachtu, udających się front wschodni, Bałkany, nawet do Polski. Wszystkim zarządzał Goldschmidt. Właścicielem był Albert Grun, porucznik SS, były zarządca niewiadomego obozu koncentracyjnego. Gdzieś. Tam. Po informacjach o przełamaniu frontu nad Wisłą, Niemcy zaczęli zwijać interes. Na obszarze Ostu, Pomorza, Generalnej Guberni likwidowano przypisane do obozów fabryki, fabryczki, manufaktury. Te ważniejsze przenoszono do Niemiec, te mniej ważne wysadzano w powietrze.
A o naszej ktoś, kurwa, zapomniał.
Były zbiórki na placu, odliczanie, ale nie takie jak zawsze dokładne, tylko pobieżne. Nasz komendant, nie pamiętam nazwiska, wpatrywał się tylko usilnie w bramę obozu albo nerwowo spoglądał na niebo wyczekując sowieckich samolotów.
A potem przyjechały ciężarówki.
Raz, dwa, trzy razy.
Ci z więźniów, którzy jeszcze wierzyli, że przeżyją obóz i wojnę, darli pasiaki. Nie zamierzali jechać drogą donikąd. Tych rozstrzeliwano na miejscu.
Gdy obóz prawie opustoszał, przyszli ci, co mieli posprzątać. Wszystko zależało od tego, kto nimi zarządzał. Oficerowie SS byli różnego autoramentu. Wielu z nich pamiętam. Pojawiali się w deszczu albo we mgle, rano albo wieczorem. Wydawali rozkazy w pośpiechu, choć zawsze stanowczo. Potem odchodzili, równie pośpiesznie.
I kiedy w obozie pozostała nas garstka, wydawało się, że zapomniana, wtedy pojawił się porucznik Grun.
Pewnej nocy, w Gdańsku i okolicach zrobił łapankę na Żydów, napakował nimi ciężarówki i umieścił w obozie. Zależało mu tylko na manufakturze, która bez względu na wszystko miała pracować od świtu do zmierzchu. Miała tętnić niczym serce obozu, podczas gdy życie wokół niej, w opuszczonych barakach, wymierało na dobre.
Kiedy przyjeżdżał na inspekcję zawsze podkreślał, z przekąsem patrząc na Szmuela, że tu, w królestwie Goldschmidta, Żyd jest bezpieczny, bo jest pod opieką porucznika. A tam – wskazywał za mury – szaleje wojna.
Goldschmidt nigdy nie utyskiwał na Gruna. Był wobec niego lojalny. Powtarzał, że Albert Grun jest prawdziwym Niemcem, honorowym oficerem, i że nie da zrobić im krzywdy, gdy skończy się wojna. Albert ponoć znał samego Himmlera. Nie wiem, ile było w tym prawdy, i w ile z tego co opowiadał Goldschmidt, wierzył on sam. Albert Grun nie wyglądał na takiego co nie wiedział, jak przeżyć wojnę. To była jego manufaktura, jego prywatne getto. Dwa plutony pod jego komendą nie ruszały się z obozu na krok. Nigdy też nie przyjeżdżał na inspekcję nikt inny prócz niego.
Goldschmidt kiwnął na mnie ręką.
Oddałem syna żonie. Ezra przytuliła go mocno i znikła w baraku. Wiedziała już, że nie wrócę do niej trzeźwy dziś w nocy.
Podbiegłem za zarządcą i zrównałem z nim kroku. Pomimo pięćdziesiątki na karku był krzepki. Siwy włos komponował się ładnie z ciemną cerą. Ale gdy się przyglądałem się jego nalanej twarzy, podkrążonym ciemnym oczom, bardziej przypominał zbitego psa niż pewnego siebie zarządcę. Podpierał się teraz metalowym prętem, jakby od niechcenia, ale zauważyłem, że wykończyła go ta zabawa z tłuściochem. Copin miał za duże dupsko, trzeba było włożyć wiele siły, by stłuc je na miazgę.
Szmuel wpuścił mnie przodem do swojej rezydencji. Wszedłem, ukłoniwszy się w podziękowaniu i rozgościłem się w dobrze znanym mi pokoju. Dwa skórzane fotele, okrągły dębowy stół, cztery krzesła, szafa, duże, dwumetrowe kryształowe lustro, wszystko było prezentem od Gruna dla zarządcy za dobrze wypełniane obowiązki. Na ścianie obrazy. Jeden przedstawiał dwa koty, dwa pozostałe, twarze pięknych dziewcząt, o których zawsze myślałem, że to bliźniaczki. I był jeszcze jeden obraz. Alejka, brzozy i ławka na skraju jeziora. Goldschmidt przekonywał mnie, że po wojnie znajdzie to miejsce i zamieszka tam. Z daleka od cholernych Żydów. Nigdy nie odważyłem mu się przypomnieć, że sam był Żydem.
Gdy usiadłem na fotelu, do pokoju weszła Golda. Spojrzała na mnie ukradkiem. Mrugnęła porozumiewawczo. Wymieniliśmy uśmiechy. Goldschmidt kazał jej się ubierać schludnie i wyzywająco. Spódniczka do kolan, koszula z dekoltem, a ciemne loki zawsze spływały jej na ramiona. Szmuel powtarzał, że kobietę trzeba mieć za co ciągać. Przyznawałem mu rację, ja też lubiłem na siłę okiełznywać kobiety. Kiedyś Szmuel kazał mi przynieść z pracowni długą, pięciometrową linę. Nie pytałem po co mu potrzebna. Dopiero gdy nazajutrz zobaczyłem Goldę, całą w pręgach i posiniaczoną, zrozumiałem, co z nią wyprawiał. Ale Golda przyznała mi, że więcej to się nie powtórzyło. Po takich uciechach zbyt długo musiał czekać, aż wydobrzeje. Jak na niego za długo.
Uśmiechnąłem się do starego, gdy nachylił się do mnie, poklepał mnie po policzku, i wcisnął w dłoń szklankę z wódką.
- Na zdrowie!
On również rozsiadł się w fotelu. W jego rezydencji traktował mnie jak równego sobie. Wszyscy w getcie się tego domyślali, ale widziała tylko Golda. Nikt prócz niej i mnie nie miał tu wstępu. Spojrzałem w okno. Przez chwilę wydawało mi się, że widzę blade twarze dwóch kobiet. Tej starej kury i jej towarzyszki. Ale to nie mogła być prawda. Nikt nie miał tyle odwagi, by zbliżyć się bez pozwolenia do siedziby zarządcy. Na wszelki wypadek podszedłem jednak do okna i rozejrzałem się po placu. Nic. Pustka.
- Stary Copin ma tłustą dupę. – Gospodarz zarechotał. – Należało mu się. Gdyby nie ty, Jacob, gdyby nie ty… – zamyślił się.
Gdyby nie ja, Szmuel nie dowiedziałby się, że stary Copin skrytykował zachcianki Goldschmidta, wyzywając go od szwabów. Zamarzył mu się szary mundur, na wzór niemieckiego. Skrojony został przez Belaset według najnowszej frontowej mody. Wygodny i praktyczny. Na zlecenie zarządcy Żydówka wykonała prawdziwe cudo.
Jednak niby ten sam feldgrau, co Wehrmachtu, a jednak jakby inny.
- Mówią, że Belaset to czarownica. Powiadają, że potrafi przepowiedzieć człowiekowi przyszłość – wtrąciła Golda stawiając na stole tacę z ogórkami i przekąską.
Stała blisko Szmuela. Jeszcze był trzeźwy. Jeszcze mogła czuć się bezpieczna.
- Stara wygląda dziwnie – przyznał. – I te jej wybałuszone oczy.
Zaśmiałem się, bo zrobił głupią minę, naśladując mimikę Belaset – nienaturalnie szeroko otworzył oczy.
- Więc będę miał czarodziejski mundur – oznajmił zadowolony.
- Belaset, gdy coś szyje, nie potrzebuje przymiarki. Wystarczy, że spojrzy na kogoś i już wie, jak skroić na niego ubranie. Prawdziwa mistrzyni. Kiedyś słyszałem od jednego Żyda, że Grun specjalnie po nią posłał - kiedy robił łapankę - dwa tuziny swoich chłopaków. A wiózł ją do obozu jak królową. Inni Żydzi jak kartofle w ciężarówkach, a ona z porucznikiem na tylnym siedzeniu w mercedesie. No, gdyby była młoda! To wiele wyjaśnia. – Zarżałem, ale widząc brak zrozumienia na twarzy gospodarza, nie kontynuowałem wywodu, tylko zapytałem.- Dlaczego jeszcze nie włożyłeś munduru?
- Bo czekam na odpowiednią okazję. Za kilka dni przyjeżdża na inspekcję Grun. Nie chcę, by jakaś świnia mi go zapluła przez nieuwagę. Muszę być czysty i nieskazitelny.
- A ja? – jęknąłem, szepnąłem, nie wiem, nawet czy naprawdę o to spytałem. Może ktoś inny mówił za mnie, chociaż rozpoznawałem swój własny, drżący ze strachu i podniecenia głos. - Czy ja mógłbym dostać taki sam? Albo chociaż podobny? – dodałem szybko, chcąc tym samym załagodzić wyrok, który w każdej chwili mógł na mnie spaść.
Jednak Samuel wprawił mnie w osłupienie. Przyjrzał mi się tylko uważnie przez chwilę po czym dobrodusznie oznajmił:
- Jeżeli tylko sobie na to zasłużysz. W końcu nie możesz do mnie przychodzić jak jakiś Żyd. Żresz lepiej od nich, a wyglądasz tak samo!
Skinąłem w podziękowaniu głową.
Stary mnie jednak uwielbiał. To się czuło w powietrzu, odetchnąłem z ulgą. I choć ja nie pałałem do niego miłością, podziwiałem jego spryt i odwagę. Nawet gdy wymieniał poglądy z Grunem, był pewny siebie, czasami nawet zadziorny. Imponowało mi to. W towarzystwie sierżanta dużo rozmawiali o Goethe, Bachu, i innych, których nie spamiętałem. Uśmiechali się wtedy do siebie przyjaźnie przy lampce wina, które Niemiec zawsze ze sobą przywoził, a Szmuel nigdy się wtedy nie upijał. Ezra nie podzielała mojego stosunku do zarządcy. Opowiadała o nim najstraszniejsze rzeczy. Nie słuchałem jej jednak. Uderzeniem w twarz zamykałem jej gębę. Przekonywałem, że dzięki niemu mamy co jeść. Krzyczałem, że jak chce to może iść do swoich Żydków i wykraść im kawałek chleba, mówiąc, że to dla Joshuy. Ale wtedy niech nie liczy na ich wyrozumiałość.
Spojrzałem na mundur, który wisiał na szafie. Wart był grzechu. Nie mogłem się doczekać, kiedy i ja go będę nosił. Przedefiluje wtedy po obozowym placu, przed tymi lichwiarzami i jubilerami, sprzedawcami podłych serów i szewcami. Wszystkimi tymi, którzy ubrani w nędzne łachmany co rano wyszarpywali sobie kawałek chleba.
Golda znikła w kuchni. Goldschmidt wlewał w siebie wódkę pełnymi haustami. Nie popijał. Zagryzał tylko ogórkami. Próbowałem mu dorównać, ale z moją posturą –mimo że jadałem przyzwoicie, byłem chudy – zawsze kończyło się to dla mnie urwanym filmem i olbrzymim kacem na drugi dzień. Szmuel rano wypijał klina i wyglądał jak nowo narodzony.
- A jak tam Ezra? – spytał nagle.
Pamiętał. Pochlebiało mi to.
- Balavignus mówi, że do następnej zimy nie przeżyje. – Wzruszyłem ramionami.
- Będziesz musiał rozglądnąć się za nową matką dla Joshuy – powiedział poważne, ale zaraz zakpił. – Nie masz dużo do wyboru.
Nie mam, pomyślałem ze smutkiem. A Golda była jego. Spojrzałem na nią, bo właśnie weszła. Przyniosła kolejną butelkę wódki.
Żyliśmy jak panowie.
Ezra tego nie rozumiała. Przekonywała mnie, że trzeba się pogodzić z losem. Że Bóg wystawia nas na próbę. I że ja, oddałem się w ręce szatana. Wspominając Szatana, miała na myśli Szmuela. Tłumaczyłem jej, że Goldschmidt, choć się wykręca, też jest Żydem. A potrafi sobie radzić. Nie poddaje się. I że właśnie za tę cholerną karność nienawidzi żydowskiego plemienia. Goldschmidt był przekonany, że jeżeli ktoś nie jest w stanie wziąć karabinu w obronie własnej, to nie jest godny by ktoś inny wziął ten karabin i ryzykował za niego życie. Bo niby dlaczego? Przecież nie będzie mu podstawiał nogi, kiedy Żyd chce do nieba. Śmiał się, że Żydzi wysługują się Niemcami, by ci posyłali ich do nieba kominami. Jak tam w te kominy tak do końca nie wierzyłem. Ale zeszłego miesiąca, gdy siedzieli wraz z porucznikiem przy stole i wyjątkowo się upili, Niemiec wyjął portfel i wyciągnął z niego kilka zdjęć. Rozrzucił je między butelkami, tak żeby Goldsmith sobie je obejrzał.
- Widzisz? Widzisz? – prawie krzyczał. – To robią ci, którzy słuchają Bacha i Mozarta!
Spojrzałem przez ramię zarządcy. Na jednym zdjęciu zdołałem dostrzec zbiorowe groby, uśmiechnięte gęby niemieckich oficerów, w rogu jednego z takich zdjęć, chyba szminką napisane było “dla mojej Grety”. Pomyślałem sobie, że to szminka jakiejś frontowej kurwy, a Greta to czyjaś żona. Może Alberta. Bo niby po co porucznik miałby nosić przy sobie takie zdjęcia. Może chciał je wysłać, ale się rozmyślił. Mruczeli coś potem do siebie pod nosem. Siedziałem w fotelu, przełykając od czasu do czasu wódkę. Widziałem ich plecy, poruszające się na boki jakby w rytm niesłyszalnej muzyki.
- Jeżeli przegramy wojnę to powiesz Churchillowi, że byłem dla was, Żydów dobry – Albert schował zdjęcia.
Zaśmiałem się w duchu. Wiedziałem, jak stary nie lubi, gdy ktoś nazywa go żydem. Nawet parsknąłem. Wiedziałem, kto to jest Churchill. I wątpiłem, by Szmuel go znał. Czyżby Niemcowi odbiło?
- Kurwa blada! – z zamyślenia wyrwał mnie wrzask zarządcy.
Spoglądał na mnie mętnym wzrokiem.
- Co jest? – wybełkotałem.
Język mi się już łamał. W głowie szumiało.
- Gdzie ta kurwa blada? – Zawsze tak mówił o Goldzie.
Nie zgadzałem się z tym, że była blada. Była raczej śniada.
Golda weszła z zaciśniętymi zębami. Dla niej nadchodził czas, by wypełnić swoje obowiązki.
Wstałem z fotela. Goldschmidt nie musiał mi mówić, że impreza skończona. Wyszedłem na zewnątrz. Usłyszałem jeszcze jego śmiech. Jakiś trzask. Może przewrócił mebel. Nie chciałem o tym myśleć. Poszedłem wprost do swojego baraku. Wraz z Ezrą dzieliliśmy go z sześcioma rodzinami. Łóżka oddzielone były parawanami. Każda rodzina miała małą szafkę. Jako uprzywilejowany miałem dodatkowy materac dla mnie i dla Ezry. Gdy stanąłem nad łóżkiem, zakręciło mi się nagle w głowie i musiałem się przytrzymać poręczy łóżka by nie upaść. Brudny koc przykrywał Ezrę po szyję. Jej krótkie włosy zawsze wydawały mi się obrzydliwe. Sterczały jak włosie na wysłużonej szczotce. Ładne miała tylko oczy. Ale teraz były zamknięte. Joshua spał przytulony do matczynej piersi. Mały żydek, pomyślałem. I nic już nie można na to poradzić. Nagle zachciało mi się rzygać. Zamarzyłem o świeżym powietrzu. Wróciłem przed barak. Pomimo grudnia, noc była ciepła.
Nagle za sąsiedniego baraku wyszła ciemna postać. Na początku myślałem, że to jeden ze strażników, ale oni nie zapuszczali się na teren getta. Wystarczyło, że patrolowali obszar wokół murów, po ich drugiej stronie.
- Jourdain – usłyszałem szept.
Tylko Balavignus zwracał się do mnie po nazwisku. Do wszystkich się tak zwracał.
Poczekałem, aż do mnie podejdzie.
- Czego chcesz? – warknąłem.
To był inteligentny kundel. I wykorzystywał swoją pozycję. Nawet ja byłem od niego zależny. Nie mógł już uleczyć Ezry, ale opiekował się Joshuą. Zarośnięty był na całej gębie. To był jego przywilej. Z ta brodą bardziej przypominał chłopa niż uczonego lekarza.
- Porozmawiać – skulił się, przyjmując służalczą postawę.
Wiedział, jak ze mną rozmawiać.
- To gadaj.
Wyprostował się nieznacznie, zadowolony, że tak łatwo mu poszło. Byłem zbyt zmęczony, by go za to ukarać, choćby zganić.
- Copin nie przeżyje.
- Szkoda. Nie załatwię żadnych leków, choćbym chciał. – Wzruszyłem ramionami.
- Nie w tym rzecz.
- A w czym?
- Jeżeli Copin zemrze, to chciałbym, chcielibyśmy, żebyś tego nie zgłaszał Szmuelowi. Nie od razu, znaczy.
Zrozumiałem. Copin nie żyje. Sprytni Żydzi otrzymaną dla niego rację żywnościową dzielą między siebie.
- A może już nie żyje? – spojrzałem z ukosa.
Dopiero teraz zorientowałem się że stoję w lekkim rozkroku. Ręce miałem skrzyżowane na plecach, prawą dłoń na lewym przegubie. Jak niemiecki oficer! Nagle na coś wpadłem.
- Zgoda. Ale nie za darmo. Ja też muszę coś z tego mieć.
- Mów – szepnął zachęcająco.
Wyglądał, jakby miał za chwilę pocierać ręce z zadowolenia.
- Chcę mieć mundur!
- Co? – Balavignus wyprostował się na dobre.
Patrzał na mnie jak na durnia.
- Chcę żeby Belaset uszyła mi taki sam mundur jaki ma Goldschmidt.
Lekarz podrapał się po czuprynie.
- Muszę z nią o tym pogadać – mruknął do siebie.
- Nie rozumiem, w czym problem?
- Taki sam, powiadasz? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
Nie byłem pewny czy dostrzegłem na jego twarzy uśmieszek.
- Tak. Taki sam.
Odchrząknął, znowu się podrapał po głowie.
- Jeżeli tak...
- Właśnie tak – udałem zniecierpliwienie.
- Więc zgoda. Pogadam z Belaset.
Wyciągnął w moją stronę dłoń.
- Umowa stoi?
- Stoi. – Łaskawie uścisnąłem jego grubą dłoń.
Żydki zawsze się dogadają miedzy sobą bez względu na okoliczności. Czysty interes.
Lekarz ukłonił się nisko i już chciał odchodzić, ale go zatrzymałem na chwilę.
- Wiesz co? Dobrze, że Copin umiera. Przynajmniej nikt nie skrytykuje mojego munduru.
Skinął głową. Zrozumiał, że to też część umowy. Wolałem się zabezpieczyć. Myśleć mogą, co chcą, ale mordy w kubeł, bo skończą jak tłuścioch.
Odszedł w noc, pozostając sam na sam z moimi myślami. Balavignus mną gardził, tak jak wszyscy w gettcie. Uważali, że Żyd musi pozostać Żydem. Nie podzielałem ich filozofii. Byli takimi samymi rasistami jak Niemcy. Odpowiadało mi bardziej przekonanie, że ludzie dzielą się na głupich i na mądrych. Podczas wojny ci mądrzy to ci, którzy przeżyją. Postanowiłem do nich należeć.
Spojrzałem na rezydencję Goldschmidta. Nadal w pokoju paliło się światło. Podszedłem bliżej pod okna. Zajrzałem. Szmuel leżał rozwalony na fotelu. Najwidoczniej chrapał, bo gębę miał rozdziawioną, a oczy zamknięte. Zmogło go morze alkoholu, które wyżłopał. Pewnie nawet nie skorzystał z usług Goldy. Dla mnie to była szansa. Uchyliłem drzwi, uważając by nie zaskrzypiały. Nawet nie zerkając w stronę pokoju prześlizgnąłem się do kuchni. Tak, jak się spodziewałem, Golda siedziała przy stole i popijała herbatę. Podszedłem do niej od tyłu i położyłem dłonie na piersi. Były ogromne i miękkie, nie takie wysuszone jak u Ezry. Golda spojrzała na mnie pytająco i gdy skinąłem zachęcająco głową, uklękła. Po kilku minutach czułem się spełniony. Kochałem ją - w romansach dodaliby, że na swój sposób. Pociągała mnie jej cielesność, ale i to, że była ode mnie zależna. To ja wybrałem ją spośród wielu innych Żydówek dla Szmuela. I choć na początku płakała, po kilku tygodniach przyzwyczaiła się i zaczęła korzystać z przysługujących jej przywilejów; wódki, herbaty, dodatkowej racji chleba, ciepłego koca, pryszniców i wystawnych kolacji w towarzystwie Alberta Gruna, który bardzo cenił jej inteligencję. Ponoć Golda przed wojną była aktorką. Nigdy mnie to nie interesowało. Bo co to znaczy być podczas wojny byłą aktorką w gettcie? Dla mnie liczyło się to, że była kobietą w moim guście.
Usiadłem przy niej i sięgnąłem po herbatę, ale mnie powstrzymała. Spojrzała w stronę pokoju, skąd dochodziły pomrukiwania starego. Czyżby się budził? Wolałem nie ryzykować. Pożegnałem ją czułym całusem w czoło i opuściłem kuchnie. Gdy stanąłem w przedsionku, zajrzałem do pokoju. Szmuel nadal spał. Zmienił tylko pozycję w fotelu. Spojrzałem na mundur, który wisiał obok na szafie. Coś mnie tknęło, żeby go zobaczyć z bliska, gdy Goldschmidt nie patrzy. Ale gdy wszedłem do pokoju, poczułem, że muszę go dotknąć. Przysunąłem się do szafy, uważając by niczego nieopatrznie nie potrącić; wszędzie po podłodze walały się puste butelki. Musnąłem dłonią grubej, szarej tkaniny, czarnych, grubych guzików, srebrnego przeszycia na kołnierzu. Mundur był piękny. Dzięki niemu wyróżniałbym się wśród tych parszywych Żydków. Miałbym coś swojego.
Stary zatrząsł się niespokojnie. Postanowiłem się wycofać. Opuściłem budynek po cichu i wróciłem do baraku. Gdy stanąłem na schodach poczułem czyjś wzrok na sobie. Spojrzałem ukradkiem w stronę rezydencji. Stary stał w oknie. Najwyraźniej mi się przyglądał. Szybko zniknąłem mu z oczu i schowałem się pod kocem. Czekałem czy przyjdzie. Nie przyszedł.
Nazajutrz, siąpił deszcz ze śniegiem. Aby przejść z baraku do pracowni, trzeba było grząźć w błocie. Wszyscy już pracowali, bo po gettcie roznosił się warkot maszyn do szycia i odgłosy krajalnic. Udałem się do Balavignusa. Pomimo że był lekarzem, on również musiał odpracować swoje w warsztacie. Ale dzisiaj siedział na krześle w odległym kącie i dłubał w nosie. Widocznie nad czymś myślał. Przeszedłem pomiędzy stołami, przy których żydówki szyły niemieckie mundury. Udawałem, że nie widzę wpatrzonych we mnie nienawistnych spojrzeń ich mężów pracujących w drugiej, mniejszej części warsztatu, gdzie krojono materiał. Przysiadłem się do Balavignusa i spytałem:
- No i jak z moim mundurem?
- A jak z dodatkową porcją chleba? – odpowiedział pytaniem.
Nie raczył nawet na mnie spojrzeć.
- Copin zdechł?
- Poszedł do nieba.
- Czyli od dziś przez cztery dni, na twoje ręce Golda będzie przynosić oddawać dodatkową rację chleba.
- Wiesz, gdy na nas patrzą, to pewnie myślą, że paktuję z diabłem – zamruczał, spoglądając na Żydów, którzy nie spuszczali z nas oka.
- Ale jeść chcą, prawda?
- Każdy chce jeść.
- Więc o co tyle hałasu? – Zapaliłem papierosa i, o dziwo, kazałem poczęstować się lekarzowi.
Przez chwilę, zaciągając się równocześnie dymem, wyglądaliśmy jak para przyjaciół.
- Mundur będzie na jutro. Jutro w południe. – Chrząknął, najwidoczniej czymś strapiony.
- Ale Belaset nawet mnie nie widziała – powiedziałem niepewnie.
- Wie jak wyglądasz. To jej wystarczy.
Podrapałem się po głowie. Może prawdę mówią, że jest czarownicą, czy jak?
- Więc przyjdę jutro. – Wstałem.
Skinął głową.
Dzień dłużył mi się w nieskończoność. Zaglądnąłem do Szmuela. Jak zwykle nie widać było po nim, że pił. Zajrzał nawet do warsztatu, żeby popędzić Żydków do pracy. Tak jak i ja, przez cały dzień nie mógł nigdzie zagrzać dłużej miejsca niż na chwilę. Był wyraźnie czymś podniecony. Dopiero wieczorem, gdy zaprosił mnie do siebie, zdradził mi sekret.
- Jutro w południe przyjdzie Albert Grun. – Stał i patrzał na swój mundur, nietknięty na szafie.
Ucieszyłem się. Naprawdę.
- Żydkom nic nie mówiłem. Porządek jest, a nie chcę ich denerwować.
- Pewnie już i tak się domyślają. Chodziłeś po warsztacie jak szalony.
- To prawda – mruknął niepocieszony. – Czasami trudno zachować spokój.
- Założysz mundur?
- To oczywiste. – Uśmiechnął się.
Skinąłem tylko.
Odprawił mnie machnięciem ręki.
Ile jest dni w życiu człowieka, w których może czuć się naprawdę wielki? – pomyślałem, gdy kładłem się spać. Między narodzinami, których nie pamiętamy, a śmiercią, której się boimy? Wszyscy mieli mnie za głupca i prostaka, ale ja chciałem wypełnić te dni pomiędzy tylko ważnymi wydarzeniami. Żałowałem, że nie mam na tyle odwagi, by również jutro ubrać swój nowy mundur i stanąć przed Albertem Grunem. Byłem ciekaw jego pobłażliwiej, może trochę ciekawej miny na widok dwóch wyprężonych przed nim Żydków w niemieckich mundurach. Obawiałem się bardziej reakcji Szmuela. To on miał zadecydować, kiedy włożę swój mundur. To on był panem i władcą tego królestwa. Nie ja.
Przez całą noc prawie nie spałem. Z rezydencji dochodziły jakieś potworne hałasy. Goldschmidt postanowił się zabawiać w nocy beze mnie, ale za to z Goldą. Wrzeszczała jak opętana. Ezra spoglądała na mnie w ciemności. Czekała czy zareaguje? Wariatka! Golda była własnością Szmulela. Nie mogłem się także nadziwić skąd u Ezry tyle litości dla niewydarzonej aktorki, która zawsze nią pogardzała - i z którą sypia jej mąż, o czym dobrze wiedziała. Taka litość była bardziej przerażająca od nienawiści do drugiego człowieka.
Wstałem o świcie. Ale nie dlatego, że chciałem, tylko zmusił mnie do tego niespodziewany lament Goldy. Wyła jak opętana. Wybiegłem przed rezydencję. Aktoreczka kucała na ziemi. Naga. Cała była we krwi. Podbiegłem do niej. Pomacałem. Nie miała żadnej rany. To nie była jej krew. Przez chwilę spanikowałem. Rozejrzałem się po gettcie. Z baraków wychodzili ludzie i spoglądali na mnie pytająco. Żaden się nie ruszył. Wbiegłem do rezydencji. Do pokoju. Szmuel Goldschmidt leżał na podłodze.
Nagi!
Pokrwawiony!
Musiał walczyć z Goldą, bo cała podłoga, pościel na łóżku były ubarwione na czerwono. Kilkadziesiąt ran kłutych zadanych nożem zrobiło swoje. Z nalanego brzuszyska, szyi i twarzy sączyła się krew. Wyglądał jak kupa gówna. W jednej chwili zapomniałem o tym, że kiedyś takie gówno mogło mi imponować. Postanowiłem zrobić szybko porządek, bo gdy Żydki dowiedzą się co się stało, gotowa wybuchnąć w gettcie anarchia. Żaden z pilnujących nas Niemców nie miał prawda wejść na teren getta. Wziąłem żelazny pręt Szmuela i wyszedłem przed rezydencję. Golda nadal wyła. Była odwrócona do mnie plecami. To ułatwiło mi zadanie. Rąbnąłem ją w głowę. Upadła zamroczona. Poprawiłem jeszcze kilka razy, mierząc dokładnie, aż z jej twarzy została tylko miazga.
Spojrzałem na pobladłe twarze dookoła. Kobiety się bały. Także te dwie, które od wczoraj tak utkwiły mi w pamięci, a których wcześniej nie znałem. Niektórzy z mężczyzn zaciskali pięści, gotowi na mnie napaść.
Rewolucja się szykuje.
Jeszcze chwila i rzucą się na mnie. Próbowałem nie trząść się ze strachu. I nie wiedzieć czemu, ale spojrzałem na okna jednego z baraków, tam, gdzie mieściła się komórka na zużyty sprzęt, który kiedyś jeszcze mógł się przydać w warsztacie. Za przybrudzonej szyby, spoglądała na mnie wychudła przerażona twarz. Nie poznałem od razu. Ale gdy tylko zrozumiałem, do kogo należały te wielkie oczy, postanowiłem to wykorzystać. Nie czekają aż Żydki ruszą w moją stronę, kilkoma susami dopadłem baraku. Myśleli, że uciekam. To ich ośmieliło. Rzucili się za mną w pogoń. Wiedzieli, że nie mam dokąd uciekać.
Dopadłem baraku. Otworzyłem drzwi i zajrzałem do środka. Przedarłem się pomiędzy gratami do położonej w głębi komórki i uderzeniem pręta rozwaliłem broniący dostępu łańcuch z kłódką. Pomimo zimna w środku cuchnęło moczem i zgnilizną.. Spojrzałem na siedzącego nadal przy oknie trzęsącego się tłuściocha i pociągnąłem go za sobą. Był większy ode mnie, ale zbyt słaby by mi się przeciwstawić. W niewoli przeżył tylko dzięki swojej tuszy. Gdyby mnie to spotkało już dawno był umarł.
Pociągnąłem go na środek placu, w samo błoto. Żydki rozstąpili się przed nami. Postanowili poczekać.
- Nawet go nie opatrzyłeś, Balavignus! – Przygwoździłem nogą trzęsącego się Copina do ziemi. Odszukałem w tłumie lekarza. – Jak wam smakował chlebek?
- Jeszcze go nie otrzymaliśmy – parsknął Zachariasz.
Przed wojną był nauczycielem historii. Podobno był komuchem.
- Przestań! Nie pora na żarty! – skarcił go Balavignus, wychodząc mi naprzeciw.
- Chcieliście żeby zdechł! – warknąłem.
- I tak by umarł. Nie miał szans.
- A więc od dziś nie tylko Szmuel bawi się w Boga. Postanowiłeś mu dorównać, Balavignus.
- To nie tak... – mamrotał.
Dopiero teraz do całej reszty doszło co się stało. Wiadomo. Nie wszyscy o tym wiedzieli. Spoglądali w osłupieniu to na mnie, to na Balavignusa. Nikt się jednak nie odezwał. Drewniane gęby. Wszystko ich przeraża, ale nic nie jest w stanie zmusić do reakcji. Byłem panem życia i śmierci. Zamachnąłem się prętem i jednym precyzyjnym uderzeniem skróciłem Copinowi mękę. Nie waliłem w tłuściocha tak jak Szmuel. Teraz zrozumiałem, że Goldschmidt wyglądał wtedy żałośnie.
Podszedłem do Balavignusa. Zasłoniał się przede mną rękami.
- Nie, skurwysynu! – wycedziłem przez zęby, mocno ściskając narzędzie zbrodni. – Ty będziesz się opiekował Ezrą i moim Joshuą.
Skinął służalczo głową. Był uratowany.
Potrząsnąłem żelaznym prętem.
- A kto mi podskoczy, temu wsadzę to głęboko w dupę! Aż mu wyjdzie gardłem. Zrozumiano? A teraz do roboty! W południe przyjeżdża Grun.
Spoglądali na Copina, na Goldę. W stronę rezydencji. Obawiali się gniewu Gruna. Zaczęli na mnie zerkać z nadzieją w oczach. Tak, pomyślałem, jestem waszym wybawcą, tchórze!
- Do roboty – warknąłem.
Zaczęli się rozchodzić.
- Zachariasz! – krzyknąłem.
Nauczyciel stanął jak wryty.
- Pójdziesz ze mną. W mojej nowej rezydencji trzeba zrobić porządek.
Nie oponował. Poszedł za mną posłusznie. Na swojego pomocnika wybrałem najsilniejszego z żydowskiego plemienia. Jedynego, który mógłby mi się kiedykolwiek przeciwstawić. Wziąłem jeszcze ze sobą trzy żydówki. Kazałem umyć im podłogę, zwinąć brunatny od krwi dywan, złożyć do kupy Szmuela i zakopać za jednym z baraków. Do południa wszystko było przygotowane na wizytę Gruna. W nagrodę uraczyłem Zachariasza szklanką wódki. Przyjął ją z wdzięcznością. Sam postanowiłem się nie upijać.
- Wiesz, ludzie dzielą się na głupich i na mądrych, a nie na Żydów i Niemców – zagadnąłem gdy siedzieliśmy w fotelach. Ja na miejscu Szmuela, spoglądając na nieskazitelny mundur, a Zachariasz tam, gdzie kiedyś ja siadywałem. – Od ciebie zależy, czy to zrozumiesz.
Skinął powoli głową. Zrozumiał.
Pozwoliłem mu wyżłopać jeszcze pół butelki wódki i odprawiłem. Chciałem zostać sam. Żałowałem, że musiałem zabić Goldę. Ale nie mogła przeżyć. Nie miałem zamiaru jej niańczyć, a poza tym, zabiła zarządcę. Zastanawiałem się, czy pozwolić mojej żonie, wprowadzić się do rezydencji. Ale po chwili namysłu stwierdziłem, że to bez sensu. Muszę wybrać sobie jakąś ładną Żydówkę, która zaopiekuję się moją nową siedzibą. A Ezra będzie miała dodatkowy ciepły koc, większe racje chleba. Czasami będę brał do siebie Joshuę.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziło południe. Los mi sprzyjał. Ale wolałbym mieć trochę czasu, na przygotowanie się do inspekcji Gruna. Nie pozostało mi nic innego, jak włożyć mundur. Mundur Szmuela. Grun będzie lada chwila, więc nie mogłem czekać aż Belaset uszyje drugi dla mnie. Na początku wydawał się być za duży. W końcu Szmuel był kawał chłopa. Ale gdy się przeszedłem kilka kroków wokół stołu, wyprężyłem się przed kryształowym lustrem, nagle wydało mi się, że jest jak szyty na mnie. Zawołałem Zachariasza i kazałem przyprowadzić do siebie Belaset. Zależało mi na jej opinii. W końcu w oczach Gruna nie chciałem wyjść na barbarzyńcę.
Belaset weszła pewnie do pokoju. Nie czekając na pozwolenie, usiadła na fotelu. Rozglądała się dookoła tymi swoimi wyłupiastymi oczyma. Zatrzymała się na chwilę na obrazie z alejką i ławką na skraju jeziora.
- Kiedyś, po wojnie, znajdę to miejsce i tam zamieszkam – oznajmiłem dumnie.
- Ale nie z Ezrą. – Zamyśliła się.
- Nie. Ona umiera. – Zrobiło mi się nagle jakoś dziwnie.
Po plecach przeszły mnie ciarki. Mundur nagle zaczął uwierać.
- I jak wyglądam? – Próbowałem nie okazać przed Belaset zdenerwowania. - Proszę o szczerość.
- Jesteś bardzo przystojny.
- A może lepiej przymierze swój? Czy już jest dokończony? – spytałem z ironią.
- Ten jest twój. Mówiłam, że będzie gotowy do południa. – Zrobiła tajemniczą minę.
Przełknąłem ślinę. Coś ścisnęło mnie za gardło. Z trudem zacząłem oddychać. Dopiero gdy odpiąłem guziki przy szyj, poczułem się lepiej. Cały czas nerwowo obciągałem krańce munduru, gładziłem kanty spodni. Coś nie dawało mi spokoju. Belaset uśmiechała się tylko tajemniczo. I nie wiem czemu, ale w jednej chwili, poczułem do niej przypływ sympatii. Tak po prostu. Jakbym zajrzał w jej serce. Stara poczciwa kobieta. Dbała o wszystkich w getcie. Zawsze miała dla wszystkich czas. Nawet dla Joshuy, który lubił się z nią bawić. Nigdy jej za to nie podziękowałem. Już chciałem to zrobić, ale na zewnątrz rozległa się syrena. W ten sposób Grun zawsze oznajmiał swoje przybycie.
Wybiegłem przed rezydencję. Zachariasz, wedle moich wcześniejszych poleceń, kazał ustawić się Żydom w szeregu. Ale robił to zbyt brutalnie. Krzyczał na nich, wyzywał. Niepotrzebnie. Przecież byli zmęczeni po całym dniu pracy. Wygłodniali.
Nagle poczułem na swojej szyj czyjś ciepły oddech.
- Żegnaj – Belaset szepnęła mi do ucha i stanęła jak inni w szeregu.
Nie miałem czasu zastanawiać się nad jej słowami. Główna brama stanęła otworem. Mercedes Gruna przeciął błotnisty plac i zatrzymał się przed rezydencją. Esesman wyskoczył rześko z samochodu i rozejrzał się dookoła. Gdy nie dostrzegł Samuela, w jednej chwili stracił pewność siebie.
- Gdzie Goldschmidt? – warknął nieprzyjemnie i skinął na kierowcę, aby ten był gotowy do strzału.
Na placu wszyscy usłyszeli szczęk przeładowanej broni.
Spoglądałem na Alberta uważnie, przegryzając suche ze zdenerwowania wargi. Widziałem go kilka razy w życiu. Zawsze jednak wydawał mi się bardziej postawny, może nawet przystojny. Teraz jednak poraziła mnie jego sztuczna postawa. Prostował się jakby połknął kija. Jak mogłem podziwiać kiedyś tego człowieka?
Spojrzałem na zalęknione twarze dookoła. Wszyscy patrzyli na Gruna z lękiem. Nie tak jak ja – z obrzydzeniem. Dostrzegłem twarz Ezry. Spoglądała na mnie z troską.
- Nie bój się. Nie dam wam zrobić krzywdy – szepnąłem jakby do niej, bojąc się własnych słów.
- Co tam gadasz? – Ton Gruna był opryskliwy.
Nie traktował mnie jak Szmuela. Ale nie zmartwiłem się tym. Spojrzałem jeszcze raz na pobladłe twarze więźniów. Na ich wyłupiaste przerażone oczy. Na zwisające bezradnie ręce. Na ich mękę.
Grun! Parszywy gnój!
Spojrzałem w niebo. Chciałem prosić o przebaczenie. W jednej chwili pojąłem wszystko. W obronie moich braci, musiałem narazić swą duszę na potępienie.
Rzuciłem się w jego stronę z wyciągniętymi przed siebie rękami. Celowałem na ślepo. W twarz. Trafiłem w grdykę, potem w nos, w zęby. Czułem jak jego krew z nosa miesza się z moją z rozdartych dłoni. Przywaliłem go swoim ciężarem do ziemi i zacząłem dusić. Grun próbował najpierw bronić się rękoma. Zasłaniał twarz. A potem, przeklinając, sięgnął do kabury.
Wszystko musiało trwać chwilę. Dla mnie to była wieczność.
Potem usłyszałem strzał.
Kierowca wypuścił serię z karabinu.
W powietrze.
Obawiał się, że trafi esesmana.
- Puść, sukinsynu! – syknął.
Nie puściłem.
Trzymałem Gruna bardzo mocno, nawet wtedy, gdy ponownie rozległ się strzał. Tym razem poczułem paraliżujące ciepło w prawym boku. Kierowca podszedł do nas i ponownie wystrzelił. Uległem sile rażenia i zwaliłem się na ziemię.
Porucznik tryumfował. Poderwał się z ziemi i gdy nabrał wystarczająco powietrza w płuca, rzężąc przy tym i kaszląc, otrzepał się z piachu by po chwili, jakby z ociąganiem spojrzeć na więźniów. Stali nie poruszeni, tym co przed chwilą zobaczyli. Przynajmniej nie dali nic po sobie poznać. Taka postawa satysfakcjonowała Niemca. Uśmiechnął się tryumfalnie.
Nie miałem żalu do moich braci, że pozostali bierni. Nie każdy jest zdolny, by chwytać za broń. By walczyć w swojej obronie. Musieli być jednak świadomi konsekwencji.
- Co tu się wyprawia? – Grun przeszył ciszę swoim tubalnym głosem. – Gdzie Szmuel?
Zachariasz, nieproszony, wystąpił przed szereg i zaczął wszystko wyjaśniać, zwalając całą winę na mnie. Powiedział, że zabiłem Szmuela, Goldę, Copina, że oszalałem.
- Miejsce Żyda jest tam, gdzie ja je wskażę – poinstruował esesman spokojnie. – A wy tu sobie sami wymierzacie sprawiedliwość. Jakim prawem? – Zaśmiał się.
Gdybym miał siły, wyrwał bym mu ten jego niemiecki jęzor i kazał połknąć.
- A jego miejsce jest w piachu! – Wskazał na mnie palcem.
I tak już konałem. Kule porozrywały mi żyły.
- I zdejmijcie z niego ten mundur! – warknął.
Mój strój najwyraźniej wyprowadził go z równowagi.
Zachariasz pochylił się nade mną, ale Ezra odepchnęła go na chwilę. Uklękła przy mnie, pogłaskała czule. Szepnęła cicho do ucha.
- Niedługo do ciebie dołączę, kochanie. – W mojej ostatniej chwili chciała dodać mi otuchy, choć nie byłem pewny, czy dobrze usłyszałem.
Chciałem spytać co się wtedy stanie z Joshuą, ale Zachariasz odepchnął ją i bezlitośnie zaczął ściągać ze mnie mundur.
Musiałem mu to wybaczyć.
Tak czułem, gdy rozpinał mi guziki.
Jeden, dwa….
Gdzie mnie pochowają. Nie dbam o to.
Trzy.
Niech spalą. Albo chociaż przysypią.
Gwałtownym szarpnięciem Zachariasz zdarł ze mnie marynarkę.
Jak z trupa.
Zachariasz... to w gruncie rzeczy dobry człowiek.
Tak myślałem do czasu, gdy ściągnął mi spodnie i buty.
Gdy stałem się nagi, odepchnął moje ciało ze wstrętem. Pozwolił, by ciepła krew wsiąkała w chłód ziemi. Moja krew szła na zatracenie. Nie wyda przecież plonów.
Zachariasz złapał mnie za ręce i zaczął włóczyć po ziemi. Ziarenka piasku były szorstkie jak papier ścierny.
Znienawidziłem go w jednej chwili.
Byłem bez munduru!
Znienawidziłem całą resztę: swoje plemię, Belaset, nawet Ezrę, Gruna i jego pierdolonego kierowcę, który wpakował mi w brzuch jeszcze kilka ciężkich kulek.
Kurwa, jak ja was pierdolę!

***

- To pani ojciec? – spytałam oszołomiona.
- Nie, ależ skąd – usłyszałam głos starszej Pani.
Wolałam otworzyć oczy, żeby upewnić się, że siedzimy nadal przy biurku. Na chwilę wróciłam do pokoju nr 6.
- Zamknij oczy, idiotko! – krzyknęła stara, a mnie zmroziło.
Już wiedziałam, że zrobię wszystko, żeby jeszcze kiedyś zażyć tabletkę. Gdy przyjdzie ktoś taki jak ta starsza pani. Może kategorii B lub C…
Tymczasem posłusznie wykonałam polecenie.
Zamknęłam oczy.

***

Pociąg jechał zdecydowanie za szybko. Z każdą milą oddalałem się od wspomnień tygodniowego urlopu - berlińskiego szampana i dziwek. Swoją droga dziwka była nie tylko piękna ale i rozmowna. Trafił mi się prawdziwy rarytas. Szeptała mi cały czas do ucha, że jest pewna, że po tej nocy będzie mieć ze mną dziecko. Żartowałem, że jeżeli już, to nich urodzi mi dziewczynkę.
Wracałem do kaprala Kutza, śmierdzącej breji, którą tylko kucharz nazywał zupą, i wszechobecnych bolszewików. A wszystko dla Wielkoniemieckiej Rzeszy. Szkoda, że ta Rzesza nie mogła się obyć beze mnie. Pogładziłem swój nowy mundur. Pomimo że mnie krępował, jakoś tak nie mogłem w nim swobodnie oddychać. Ponoć Żydzi wykonywali je w manufakturach gdzieś na terenie Kraju Warty dla niemieckich chłopaków. Paradoks historii. Bo w tych samych mundurach strzelaliśmy do Żydów. W jednej chwili zachciało mi się rzygać. Powstrzymałem wymioty.
Dojechaliśmy do jakiegoś białoruskiego zadupia i pociąg ze zgrzytem stanął na przymusowym postoju. Postanowiłem się napić. Może to przywróci mi oddech. Sięgnąłem za pazuchę po piersiówkę. Prezent od berlińskiej dziwki. Pociągnąłem spory łyk. Niestety. Nie dane mi było raczyć się spokojem. Przede mną stanął sierżant Horst. Przypierdalał się zawsze do wszystkich i o wszystko. Ponoć został zwolniony z obozu koncentracyjnego karnie na front wschodni. Jeszcze wczoraj myślałem o nim i o tym gdzie go wysłano jak o karze, ale teraz – w tym nowym mundurze, nie wiem zresztą dlaczego - wszystko było lepsze od roli oprawcy w obozie. Już prawie nie mogłem oddychać. Mundur uwierał mnie pod pachami, kołnierz jakby zaciskał się wokół gardła. Mógłbym przysiądź, że jeszcze tydzień temu sierżant Horst był dla mnie wzorem do naśladowania. Pieprzony służbista bez skrupułów, rzeźnik bolszewików. Skurwiel nie pił, nie palił i kochał wszystko co niemieckie. Teraz na jego widok miałem mdłości.
- Ober Schutze Brandt! – krzyknął. – Kiedy byłem w kiblu zastanawiałem się nad wami.
- Bardzo mi miło. Srał pan, szczał? – uśmiechnąłem się do chłopaków.
Ale nie odwzajemnili uśmiechów. Wiedzieli czym to grozi, ze strony Horsta. Dla nich w jednej chwili zostałem samobójcą.
Horst zacisnął pięści i uśmiechnął się przymilnie. W ten sposób już wydał na mnie wyrok.
- Coś mi w was nie pasowało, kiedy wróciliście z urlopu – potarł spocone dłonie. - I wiecie co? Już wiem. Macie nieprzepisowy mundur!
- Nie ja go sobie szyłem, sierżancie – wyjaśniłem rzeczowo, zastanawiając się czy mnie odstrzeli po cichu, gdzieś podczas akcji, czy wyda na żer pod sąd..
- Skąd ta srebrna nitka? – Dotknął mojego kołnierza z obrzydzeniem.
- Nie mam pojęcia. – Tym razem skapitulowałem.
Sam się długo nad tym zastanawiałem.
- Wracacie na front z jakiegoś cyrku, czy co?
Nie pytany o zdanie Fridrich, najmłodszy z nas, nachylił się do okna i szepnął:
- Cyrk nie cyrk, ale robią je dla nas Żydki. – On również miał taki sam nieprzepisowy mundur jak ja.
- I wypuszczają was na front w takim klaunowskim przebraniu? – Horst nie dowierzał.
- Może nas pan tam nie wpuścić – zakpiłem.
- O patrzcie! – Fridrich popukał w okno. – Esesmani prowadzą dezerterów.
Wszyscy obecni w przedziale spojrzeli. Nawet Horst był ciekawy. Istotnie. Pół plutonu z rękoma podniesiony w górę szło w asyście dwóch esesmanów wzdłuż torów.
- Jak baranki na rzeź. Nie będą się z nimi pieścić. Całe plutony dezerterują! – huknął wściekle Horst. – Do lasu i tratatatata!!! – Przepowiedział im przyszłość.
Nie zwracałem już uwagi na Horsta, choć pluł się dalej i starym zwyczajem narzekał na wszystko. Urzekł mnie spokój odmalowany na twarzach dezerterów, które przez dłuższą chwilę przesuwały się za oknem pociągu. Jakby nie szli na śmierć. Tylko mieli już wszystko za sobą.
I było jeszcze coś. Friedrich również to zauważył, bo spojrzał na mnie z przestrachem. Dezerterzy mieli takie same mundury jak my.
Ze srebrną nitką.

***

- Dziękuję wam – powiedziała starsza pani. – Że chcecie pamiętać.
I wyszła.
Kilka dni później napisała do mnie w liście.
“Nie opowiedziałabym o tym nawet Bogu, gdyby żył kiedyś, tutaj”.
Tutaj, pomyślałam.
Więcej już do pracy nie przyszłam.



Autor: Michał Krzywicki
Dodano: 2012-05-25 17:16:51
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS