NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)

Ukazały się

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)


 Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

 Kingfisher, T. - "Cierń"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Maas, Sarah J. - "Dom płomienia i cienia"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

Linki

Abraham, Daniel - "Smocza droga"
Wydawnictwo: Ars Machina
Cykl: Abraham, Daniel - "Sztylet i moneta"
Tytuł oryginału: The Dragon’s Path
Data wydania: Kwiecień 2012
Wydanie: I
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195
Liczba stron: 568
Cena: 44,90 zł
Rok wydania oryginału: 2011
Wydawca oryginału: Orbit
Tom cyklu: 1



Abraham, Daniel - "Smocza Droga" #2

Prolog
Apostata

Apostata przypadł do ziemi w cieniu skały, modląc się do dowolnego z bóstw, by istoty, jadące na mułach przez przełęcz poniżej, nie spojrzały w górę. Bolały go dłonie, a mięśnie nóg i grzbietu drżały z wycieńczenia. Cienki materiał ceremonialnej togi łopotał na zimnym wietrze niosącym ze sobą zapach ziemi. Zaryzykował jedno spojrzenie w kierunku szlaku.
Pięć mułów przystanęło, ale kapłani pozostali w siodłach. Ich szaty były grubsze, cieplejsze. Starożytne miecze przewieszone przez ich plecy pochwyciły promienie porannego słońca i zalśniły jadowitą zielenią. Smocze ostrza. Niosły śmierć każdemu, kogo raniły. Z czasem trucizna miała zabić nawet tych, którzy je nosili. To kolejny powód, przemknęło przez myśl apostaty, dla którego jego bracia chcieli zgotować mu szybki koniec i wrócić do domu. Nikt nie chciał nosić tych mieczy zbyt długo. Używano ich jedynie w wyjątkowych sytuacjach lub w śmiertelnym gniewie.
Cóż, schlebiało mu, że przynajmniej brali go na poważnie.
Kapłan jadący na czele pościgu uniósł się w strzemionach, mrużąc oczy w silnym świetle. Apostata rozpoznał jego głos.
– Pokaż się, mój synu – krzyknął arcykapłan. – Nie ma dla ciebie ucieczki.
W piersi apostaty zamarło serce. Przeniósł ciężar ciała, zamierzając zejść na dół. Powstrzymał się.
Prawdopodobnie, powtarzał sobie. Prawdopodobnie nie ma dla mnie ucieczki. Może jednak jest.
Na szlaku postaci odziane w ciemne szaty zwróciły się ku sobie i zaczęły rozmawiać. Nie słyszał słów. Mógł tylko czekać, czując jak jego ciało sztywnieje i marznie. Niczym zwłoki, które nie miały dość rozsądku, by umrzeć. Wydawało mu się, że narada zabrała łowcom większą część dnia, choć słońce prawie nie zmieniło swojej pozycji na jasnoniebieskim niebie. Zaledwie dwa tchnienia później muły ponownie ruszyły przed siebie.
Nie ważył się ruszyć w obawie, że strąci jakiś kamień w dół stromego zbocza. Próbował skryć uśmiech. Bardzo powoli, istoty, które kiedyś były ludźmi, dotarły na swoich mułach na skraj doliny, po czym skręciły na południe. Gdy ostatnia z nich zniknęła mu z oczu, mężczyzna wstał, wspierając ręce na biodrach. Nie mógł się temu nadziwić. Wciąż żył. Czyli jednak wcale nie wiedzieli, gdzie go szukać.
Wbrew wszystkiemu, czego go nauczono, wszystkiemu w co jeszcze niedawno wierzył, dary pajęczej bogini nie ujawniały prawdy. Owszem, obdarzały czymś swoje sługi, ale na pewno nie była to prawda. Żywił coraz silniejsze przekonanie, że udało mu się wyplątać z misternej sieci wiarygodnie brzmiących kłamstw. Powinien czuć się zagubiony. Załamany. Zamiast tego miał wrażenie, jakby wyszedł z dusznego lochu na świeże powietrze. Jego twarz rozpromienił szeroki uśmiech.
Wspinaczka na resztę zachodniego stoku przysporzyła mu nowych sinia-ków. Jego sandały ślizgały się. Z trudem znajdował punkty oparcia dla palców i stóp. Lecz gdy słońce stanęło w zenicie, dotarł wreszcie na grzbiet wzniesienia. Na zachodzie ciągnęło się pasmo gór, nad którymi wisiały skłębione chmury. Szalejące burze tworzyły półprzezroczysty całun szarości. Przez najdalsze przełęcze dostrzegł, że dalej teren staje się bardziej płaski. Odległość sprawiała, że równinę spowijała szaroniebieska mgła. Wiatr na szczycie góry kąsał jego ciało niczym szpony. Niebo na horyzoncie przecięła błyskawica. Odgłosowi gromu odpowiedział krzyk jastrzębia.
Samotnie i pieszo, podróż ta zajęłaby mu całe tygodnie. Nie miał przy sobie żywności i, co gorsza, nie miał też wody. W ciągu ostatnich pięciu dni sypiał w jaskiniach i pod krzewami. Jego byli bracia i przyjaciele – ludzie, których znał i kochał całe swoje życie – przepatrywali szlaki oraz wioski, pałając żądzą mordu. W górach z kolei grasowały górskie lwy i wilki.
Przeczesał palcami gęste, szorstkie włosy, westchnął i zaczął schodzić w dół zbocza. Prawdopodobnie przyjdzie mu umrzeć nim dotrze do Keshet i miasta na tyle dużego, by w nim zniknąć.
Ale tylko prawdopodobnie.

W ostatnich promieniach zachodzącego słońca, znalazł skalny nawis w pobliżu wąskiego, błotnistego strumienia. Poświęciwszy rzemień z prawego sandała, wykonał prymitywny łuk do rozpalania ognia i, gdy z nieba zstąpiło okrutne zimno, kucał już wewnątrz pierścienia wysokich głazów, które skrywały jego niewielkie ognisko. Suche krzewy płonęły jasno i dawały niewiele dymu, ale paliły się za szybko. Wpadł w rytm dorzucania do ognia kolejnych witek, nie pozwalając, by płomień stał się na tyle duży, by wyjawić jego kryjówkę nocnym łowcom, ale unie-możliwiał mu też zgaśnięcie. Ciepło wydawało się docierać jedynie do łokci.
Gdzieś z oddali dobiegł go zwierzęcy skowyt. Próbował go zignorować. Jego ciało znajdowało się na skraju wyczerpania, ale umysł, uwolniony od nieustannych utrapień podróży, nabrał niebezpiecznej bystrości. Ciemność wyostrzyła pamięć mężczyzny. Wrażenie wolności i ogromnych możliwości zastąpiło poczucie zagubienia i osamotnienia. Zaczął podejrzewać, że prędzej zabije go właśnie to, niż grasujący dziki kot.
Urodził się na wzgórzach podobnych do tych. Całe dzieciństwo spędził bawiąc się mieczem z patyka i biczem z plecionej kory. Czy naprawdę miał ambicje wstąpić w szeregi mnichów z ogromnej, ukrytej świątyni? Musiało tak być, choć w lodowatym chłodzie kamiennego schronienia trudno było mu to sobie wyobrazić. Pamiętał, jak z zachwytem spoglądał na wysokie, kamienne mury. Na wykutych w skale strażników z trzynastu ludzkich ras, smaganych wiatrem i deszczem dopóki wszyscy – Cinnejczycy i Tralgurowie, Południowcy i Pierworodni, Timzinejczycy, Yemmurowie i Utopieni – nie posiedli tych samych, pustych wyrazów twarzy i bezkształtnych dłoni. Stali się nie do odróżnienia. Jedynie skrzydła i ostre jak noże zęby smoka wygiętego w łuk ponad ich głowami były wciąż dobrze widoczne. A także wyryte w żelaznej bramie czarne litery, ułożone w słowa w języku, którego nie znał nikt w wiosce.
Gdy został nowicjuszem, dowiedział się, że głosiły one: NAGIĘTE NIE JEST ZŁAMANE. Uwierzył w nie, gdy tylko zrozumiał, co oznaczały.
Wiatr zmienił kierunek, rozdmuchując rozżarzone węgle niczym świetliki. Drobina popiołu wpadła mu do oka, które potarł wierzchem dłoni. Krew szybciej popłynęła mu w żyłach, a jego ciało odpowiedziało na wezwanie czegoś obcego. Bogini, pomyślał. Razem z innymi chłopcami z wioski udał się pod wielką bramę. Oddał im wszystko – swoje życie i ciało – a w zamian...
W zamian wyjawiono mu tajemnice. Początkowo była to jedynie wiedza: znajomość liter, pozwalająca odczytać święte księgi i cyfr do pro-wadzenia świątynnych rejestrów. Czytał opowieści o Smoczym Cesarstwie i jego upadku. O pajęczej bogini, która miała przynieść światu sprawiedliwość.
Powtarzano mu, że nie można było jej oszukać.
Sprawdził to, rzecz jasna. Wierzył im, ale mimo wszystko chciał się upewnić. Okłamywał kapłanów tylko po to, by sprawdzić, czy to możliwe. Wybierał rzeczy, o których tylko on mógł wiedzieć: klanowe imię ojca, ulubione potrawy siostry, własne sny. Kapłani karali go chłostą, gdy mówił nieprawdę i oszczędzali, kiedy był prawdomówny, ale nigdy, nigdy się nie mylili. Nabierał coraz większej pewności. I wiary. Gdy arcykapłan awansował go na nowicjusza, był przekonany, że czekają go wielkie rzeczy, ponieważ tak twierdzili inni kapłani.
Gdy koszmar inicjacji dobiegł końca, czuł moc pajęczej bogini krążącą w jego krwi. Kiedy po raz pierwszy poczuł, że ktoś kłamie, miał wrażenie, że posiadł nowy zmysł. Za pierwszym razem, gdy rozmawiał z głosem bogini, wydawało mu się, iż jego słowa niosą tak silny ładunek wiary, że niemal goreją żywym ogniem.
Teraz jednak wypadł z łask, a wszystko, czego się dowiedział mogło okazać się kłamstwem. Miejsce o nazwie Keshet mogło w ogóle nie istnieć. Wierzył w nie na tyle, by ryzykując życiem podjąć próbę ucieczki, ale nigdy wcześniej tam nie był, a mapy mogły kłamać. Jeśli o to chodziło, mogło nie być też żadnych smoków, żadnego cesarstwa ani żadnej wielkiej wojny. Nigdy nie widział oceanu – on też mógł być kłamstwem. Wiedział jedynie to, co sam zobaczył, usłyszał lub poczuł.
Nie wiedział nic.
Wiedziony impulsem wgryzł się głęboko w skórę dłoni. Kilka kropel krwi wezbrało i skapnęło na drugą rękę. W słabym świetle ogniska wydawały się niemal czarne. Czarne z małymi, ciemniejszymi węzełkami. Jeden z nich wyciągnął swoje maleńkie odnóża. Pająk przez chwilę chodził bezmyślnie po jego dłoni. Chwilę później dołączył do niego inny. Mężczyzna obserwował je: wysłanników bogini, w którą przestał wierzyć. Ostrożnie, powoli przechylił dłoń nad niewielkim płomieniem. Jeden z pająków wpadł do ognia, a jego cienkie niczym włosy odnóża natychmiast spopieliły się.
– Cóż – powiedział. – Możecie umrzeć. To wiem.

Góry wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Każdy szczyt stanowił nowe wyzwanie, każda dolina najeżona była niebezpieczeństwami. Unikał małych wiosek, zbliżając się do nich jedynie na tyle, by móc ukraść trochę wody z kamiennych zbiorników. Żywił się jaszczurkami i ma-leńkimi orzechami w cielistym kolorze rosnącymi na skarlałych sosnach. Omijał miejsca, gdzie szerokie, pazurzaste łapy zostawiły ślady w ziemi. Pewnej nocy natrafił na krąg kolumn tworzących niewielką komnatę, która oferowała schronienie i miejsce, gdzie mógłby odzyskać siły, lecz podczas krótkiego odpoczynku dręczyły go koszmary tak brutalne i obce, że zamiast tego postanowił wyruszyć w dalszą drogę.
Schudł tak bardzo, że pleciony, skórzany pasek zawisł mu nisko na bio-drach. Podeszwy sandałów stały się cienkie, a łuk do rozpalania ogniska szybko zniszczał. Czas przestał mieć znaczenie. Mijał dzień za dniem. Każdego ranka myślał: To prawdopodobnie ostatni dzień mojego życia. Ale tylko prawdopodobnie.
Owo prawdopodobnie zawsze wystarczało. W końcu, pewnego późnego ranka, wdrapał się na szczyt skalistego pagórka i zobaczył, że za nim nie było już następnego. Przed nim rozciągały się szerokie, zachodnie równiny, na których połyskiwała rzeka w otoczeniu zielonych traw i drzew. Widok był zwodniczy. Zgadywał, że dotarcie tam zajmie mu jeszcze przynajmniej dwa dni marszu. Mimo to usiadł na dużym, szorstkim kamieniu, spoglądając z góry na świat i pozwolił, aby łzy płynęły mu po policzkach niemal do południa.
Znalazłszy się bliżej rzeki, poczuł w trzewiach nowy niepokój. Tamtego dnia, kilka tygodni temu, gdy przesadził mury świątyni i uciekł, idea dotarcia do miasta stanowiła jedynie odległe zmartwienie. Teraz zobaczył dym unoszący się z setek palenisk pomiędzy drzewami. Rzadziej napotykał ślady dzikich zwierząt. Dwukrotnie widział w oddali mężczyzn jadących na ogromnych koniach. Brudne szaty, zniszczone sandały i smród niemytego ciała przypomniały mu, że to, co zamierzał uczynić było równie trudne i niebezpieczne, jak wszystko, czego dotychczas doświadczył. Jak mężczyźni i kobiety z Keshet mieli zareagować na widok dzikiego człowieka z gór? Może z miejsca będą chcieli go zabić?
Okrążył miasto, idąc wzdłuż rzeki, nie mogąc nadziwić się wielkości tego miejsca. Nigdy wcześniej nie widział czegoś tak ogromnego. Długie, drewniane budynki pokryte strzechą były w stanie pomieścić tysiące ludzi. Drogi wybrukowano kamieniami. Mężczyzna trzymał się buszu niczym złodziej, obserwując.
Odwagi dodał mu widok yemmurskiej kobiety. To i ssący głód w żołądku. Na skraju miasta, tam gdzie domy wzniesiono między traktem a rzeką, kobieta pracowała w swoim ogrodzie. Była o połowę wyższa od niego i szeroka w barach jak byk. Kły sterczały jej z dolnej szczęki tak, że wydawały się grozić przebiciem policzków, gdyby zaczęła się śmiać. Jej piersi wisiały wysoko ponad chłopskim pasem, bardzo podobnym do tych, które nosiły jego matka i siostra, tyle że wykonanym z trzykrotnie większej ilości tkaniny i skóry.
Była pierwszą osobą niepochodzącą od Pierworodnych, którą w życiu zobaczył. Pierwszym namacalnym dowodem na to, że trzynaście ludzkich ras naprawdę istniało. Kryjąc się w krzakach i obserwując jak kobieta nachyla się nad miękką glebą, wyrywając chwasty olbrzymimi palcami, poczuł coś w rodzaju zachwytu.
Wyszedł na otwartą przestrzeń nim na nowo zdążył ogarnąć go strach. Kobieta poderwała szeroką głowę, a jej nozdrza rozdęły się. Apostata uniósł dłoń w przepraszającym geście.
– Proszę mi wybaczyć – powiedział. – Jestem... mam kłopoty. I miałem nadzieję, że mi pomożesz.
Kobieta zmrużyła oczy w wąskie szparki. Przyjęła niską postawę niczym polujący kot w gotowości do walki. Zrozumiał, że rozsądniej byłoby sprawdzić, czy kobieta mówi tym samym językiem co on, zanim zaczął z nią rozmawiać.
– Przyszedłem z gór – powiedział, słysząc nutę desperacji we własnym głosie. I coś jeszcze. Niemal niesłyszalny szum krwi w żyłach. Dar pajęczej bogini nakazał kobiecie mu uwierzyć.
– Nie handlujemy z Pierworodnymi – warknęła Yemmurka. – A przynajm-niej nie z tymi z po dwakroć zasranych gór. Odejdź stąd i zabierz swoich ludzi.
– Nikogo ze mną nie ma – odparł. Stworzenia w jego krwi ożywiły się, podekscytowane, że potrzebuje ich pomocy. Kobieta przechyliła głowę, gdy zadziałała na nią skradziona magia. – Jestem sam. Nie mam broni. Podróżuję od... tygodni. Jeśli chcesz, mogę ci pomóc. Za odrobinę jedzenia i ciepłe miejsce do spania. Tylko na tę jedną noc.
– Sam i nieuzbrojony. Przez góry?
– Tak.
Kobieta prychnęła. Miał wrażenie, że go ocenia. Osądza.
– Jesteś głupcem – powiedziała.
– Tak – przyznał. – Jestem. Ale przyjaźnie nastawionym. I bezbronnym.
Minęła bardzo długa chwila zanim kobieta parsknęła śmiechem.
Kazała mu nosić wodę z rzeki do zbiornika, podczas gdy sama wróciła do pracy w ogrodzie. Wiadro zostało wykonane dla yemmurskich dłoni. Był w stanie napełnić je jedynie do połowy, zanim stawało się zbyt ciężkie, by mógł je unieść. Jednak mężnie dźwigał je od małego domku na prosty, drewniany pomost i z powrotem. Uważał, aby nie zedrzeć sobie skóry, a przynajmniej nie do krwi. Jego gościna stała pod znakiem zapytania i bez konieczności wyjaśniania, skąd brały się pająki.
O zachodzie słońca przygotowała mu miejsce przy swoim stole. Ogień w palenisku wydał mu się trochę zbyt jasny i musiał przypominać sobie, że istot, które kiedyś nazywał braćmi, nie było w pobliżu. Kobieta napełniła miskę gulaszem z kotła wiszącego nad ogniem. Potrawa miała bogaty, głęboki i złożony smak charakterystyczny dla długotrwałego gotowania; kociołka nigdy nie zdejmowano z ognia, co jakiś czas dorzucając do niego nowe kawałki mięsa i warzyw, które akurat były pod ręką. Niektóre kawałki ciemnego mięsiwa pływające w tłustej polewce mogły dusić się od czasu, gdy uciekł ze świątyni. Był to najwspanialszy posiłek, jakiego kiedykolwiek skosztował.
– Mój mężczyzna jest w karawanseraju – powiedziała. – Podobno miał tam zjechać jeden z książąt i prawdopodobnie będą głodni, dlatego zabrał wszystkie świnie. Przy odrobinie szczęścia je sprzeda. Zarobi dość srebra, byśmy mogli przetrwać czas burz.
Słuchał jej głosu i szumu własnej krwi. Ostatnia część była kłamstwem. Kobieta nie wierzyła, że wystarczy im srebra. Zastanawiało go, czy ją to martwi i czy istniał sposób, by ulżyć jej w potrzebie. Mógł przynajmniej spróbować. Zanim odejdzie.
– A co z tobą, biedny durniu? – spytała głosem spokojnym i miłym. – Czyją owcę wychędożyłeś, że błagasz teraz o pracę u mnie?
Apostata zachichotał. Ciepła strawa w brzuchu, ogień w palenisku i myśl o tym, że na zewnątrz czekał na niego siennik okryty cienkim, wełnianym kocem wystarczyły, aby się odprężył. Yemmurka nie spuszczała z niego spojrzenia złotawych oczu. Wzruszył ramionami.
– Odkryłem, że wiara w coś nie sprawia, że staje się to prawdą – odparł ostrożnie. – Istniały rzeczy, które zaakceptowałem, w które wierzyłem całym sercem, ale... myliłem się.
– Oszukano cię? – spytała.
– Oszukano – przytaknął, po czym zamilkł. – A może nie. Przynajmniej nie celowo. Niezależnie od tego, jak bardzo się mylisz, nigdy nie będzie kłamstwem to, w co naprawdę wierzysz.
Kobieta gwizdnęła przeciągle – był to niezwykły wyczyn, biorąc pod uwagę jej kły – i zamachała rękami w udawanym podziwie.
– Cóż za filozof z tego nosiwody – powiedziała. – Jeszcze trochę i zaczniesz prawić kazania, a potem zażądasz dziesięciny.
– Nie ja – odparł ze śmiechem.
Yemmurka wysiorbała część polewki ze swojej miski. Ogień trzaskał na palenisku. Coś – szczury być może, lub owady – szeleściły w strzesze nad głową.
– Pokłóciłeś się z babą, prawda? – spytała.
– Z boginią – poprawił ją.
– Racja. Zawsze to samo, co? – mruknęła, spoglądając w ogień. – Pojawia się jakaś nowa miłość, zupełnie jakby różniła się czymś od innych. Jakby sam Bóg przemawiał jej ustami. A potem...
Znów prychnęła, na wpół z rozbawienia, na wpół z goryczy.
– A co jest nie tak z tą twoją boginią?
Apostata uniósł do ust coś, co kiedyś mogło być ziemniakiem. Przeżuł miękki miąższ i twardą skórę, z trudem układając w myślach słowa, których nigdy nie powinien był wypowiadać. Drżącym głosem rzekł tylko:
– Zamierza pożreć świat.



Dodano: 2012-04-04 10:35:34
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS