NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki


Psychonautka

Od autora: PSYCHONAUTKA. Już od dawna planowałem wznowić „Psychonautkę” (NF 11/1997), jednak nie pasowała jak dotąd do żadnego z moich zbiorów opowiadań – nie weszła ostatecznie ani do „Szlaku cudów” (2006), ani do „Stroiciela ciszy” (2011). Teraz jest okazja, więc przypominam ją dzięki uprzejmości Katedry. A że jest to opowiadanie debiutanckie (nie licząc krótkich form w fanzinach), niech zostanie udostępnione na licencji Creative Commons. Myślę, że wizja katakumbowego chrześcijaństwa jest wciąż aktualna – i jako prognoza, i jako (niestety) teraźniejszość w wielu krajach, dlatego tekst nadal uważam za wart przypomnienia. Poza tym katakumby to dla wielu chrześcijan stan umysłu – wynikający ze zderzenia ewangelicznych ideałów z realiami „tego świata”. (WS)

Opowiadanie udostępniono na licencji:
Licencja Creative Commons

Wojciech Szyda
PSYCHONAUTKA

Ściągnij opowiadanie: pdf, epub, mobi i doc


From the pain come the dream
From the dream come the vision
From the vision come the people
And from the people come the power
From this power come the change
PETER GABRIEL-“FOURTEEN BLACK PAINTINGS”



I PEJZAŻE ŚMIERCI


Kobieta i mężczyzna trzymali się za ręce. Stali pod odra­paną ścianą na brudnym dziedzińcu, po kostki w mętnej wodzie, która miała zabarwić się krwią. Strzępy ubrań, przyklejone do wynędzniałych ciał, nie mogły ukryć roz­licznych ran. Ściana za plecami była dziurawa od poci­sków. Niebo zraszało ich pomyjami kwaśnego deszczu. A naprzeciw trwał pluton egzekucyjny — pięć zawodo­wych snajperek. Kobieta z mężczyzną patrzyli spoza hań­biących masek z ekotworzywa, udających rybie pyski, w czarne ślepia luf. Mieli zginąć i byli gotowi na śmierć. Carpe diem, memento mori: byli chrześcijanami.
Po tym, jak ujęto ich nieopodal strefy granicznej me­tra, ich los wypełnił się. Niewybaczalny błąd: nocowali poza obszarem macierzystej stacji. Nawet kobieta nie mogła liczyć na łaskę. Członkinie Senatu były nieprzejed­nane. Podmiotowość kobiety kończy się tam, gdzie zaczy­nają jej związki z chrześcijaństwem. Mężczyzna może być bezkarnie zabity; jeśli opuszcza teren Getta. Chrześcijan wolno torturować. Oto prawo obowiązujące na terenie Posenstadt.
Snajperki odbezpieczyły broń. Cóż mogli zrobić przez kilka sekund dzielących ich od rozstrzelania? Płakać, krzyczeć? Mogli też milczeć. Albo roześmiać się histerycz­nie. Padła komenda. Słyszeli ją dobrze. Bardzo mocno uścisnęli sobie dłonie.
- Viva Cristo Rey! - Czysty, zaskakująco silny głos, bez trudu wybił się ponad ulewę i zawodzenie wiatru.
Rozległy się strzały.



II WIZERUNEK

Marian Łodyżka, lat trzydzieści cztery, kawaler dotknię­ty syndromem przedwczesnej starości, oglądał swoją za­padniętą twarz w kawałku potłuczonego szkła. W prowi­zorycznym zwierciadle był obcy człowiek. Pomarszczone ciało, nie nazbyt bystre spojrzenie... wszystko to zdążyło zobojętnieć Łodyżce. Ot, martwa skorupa, którą kiedyś zrzuci bez żalu. Penetrował odbicie, by sprawdzić, czy ,nie pojawiły się świństwa zwiastujące nową chorobę.
Za oknem lało. Łodyżka odkręcił rdzewiejący kurek nad brudnym zlewem, poczekał, aż spłyną nieczystości i wypłukał gardło, dolewając do słoika kapkę spirytusu. Szarym mydłem umył twarz, szyję i ramiona, następnie spryskał się tanim dezodorantem. Na tym kończyła się poranna toaleta Łodyżki. Nie golił się nigdy, mimo to zarost nie gościł na jego twarzy. Był hermafrodytą.
Przydziałowe mieszkanie, które otrzymał kilka lat te­mu, składało się z dwóch pokoi zarośniętych kurzem i pa­jęczyną. Ściany znaczyły smugi zielonkawych porostów.
Miał jeszcze rupieciarnię w małej przybudówce. Ale wszędzie pod ścianami piętrzyły się kartony i worki ze śmieciami. Podłoga była zeskorupiałym klepiskiem. Cza­sem, lecząc kaca lub będąc na narkotycznym głodzie, od­czuwał wszechobecny chaos toczący wszystko wokół - te ściany, te meble i okna, także jego samego. Entropiczna korozja przeistaczała Łodyżkę w szmacianą kukłę, żywą tylko dzięki instynktom. Zwłaszcza zaś instynktowi sa­mozachowawczemu. Może jedynie dla kwiatu, który pie­lęgnował w składzie, warto było żyć? Trudne pytania, trudne odpowiedzi.
Włożył do piecyka termowłókna i wstawił wodę na her­batę. Ze smutkiem spojrzał w stronę kranu. Piramida naczyń piętrzyła się w zlewie. Poskręcanymi od artretyzmu palcami wypłukał pękniętą szklankę i zapalił skręta z marihuaną. Wyjrzał na ulicę, lało jak z cebra. Smród spalin zalał mieszkanie duszną falą. Po asfaltowym chodniku przemykali przechodnie: każdy z parasolem z psycholuminatem. Pieprzony deszcz... Łodyżka nie pa­miętał, kiedy ładna pogoda nawiedziła ostatnio Posen­stadt. Rzygać się chce.
Zatrzasnął okiennice i zalał proszek wrzątkiem. Smak syntetycznej herbaty - środki antypłodnościowe stanow­czo psuły jej smak. Poranny posiłek był czynnością ta­śmową, a jednak istotną z punktu widzenia psychicznej higieny. Po śniadaniu jak zwykle ogarnął Łodyżkę lęk na myśl o czasie, jaki został do zabicia. W takich sytuacjach stosował taktykę przeczekiwania. Byle do wieczora, byle do wieczora.
Włączył emiter. Płaszczyzny obrazu nałożyły się na sie­bie; nadpłynął dźwięk, fragment operowej arii. Pora au­dycji propagandowych. Gapił się chwilę, po czym bez żalu wyłączył urządzenie. Wstając od stołu, usłyszał gasnące linijki politycznej pieśni: „...Zwycięskie werble zabrzmią gromko, gdy u bram świata stanie pochód nasz!"... Łodyż­ka chwycił szklankę, paczkę papierosów i wyszedł przez rozchylone metalowe drzwi.

III WSPÓLNOTA

Gdy na dziedzińcu straceń ginęła bezimienna para, kil­kadziesiąt metrów niżej, na opuszczonej stacji metra bu­dził się z sennego koszmaru brat Maksymilian. Pod po­wiekami miał nagą postać w blasku gromnic odbitą w lu­strze. Mężczyzna w zwierciadle w każdym calu przypo­minał Maksymiliana - ta sama twarz, to samo spojrze­nie. Poza jednym szczegółem. Pod brodą, na wysokości krtani, sobowtór miał ranę, buchającą strumieniem ciem­nej krwi. Krew zalewała podłogę, wznosiła się na wyso­kość kolan, zaczynała sięgać piersi, potem szyi. Lustro płynęło. Maksymilian chciał krzyczeć, ale brakło mu po­wietrza; słowa więzły w gardle napotykając barierę zaci­śniętych ust.
W końcu wygramolił się spod narzuty i odnalazł kon­takt. Bladopomarańczowa poświata spowiła ascetyczne wnętrze pozbawione nawet łóżka. Maksymilian wrócił na materac, oparł się o złącze węzła ciepłowniczego. Na sen nie ma co liczyć, pogrążył Się więc w lekturze. Litery księgi były małe, ręcznie pisane; złe oświetlenie zamazy­wało ich kształty. Z wadą wzroku radził sobie używając powiększających noktosoczewek.
...czynniki odpowiedzialne za kryzys, którego następ­stwem była Krwawa Dekada, zwane też Drugą Wojną Biologiczną. Wirus HIV 3 wyprodukowany w syberyjskich laboratoriach przez lekarzy wojskowych pracujących dla Imperium Chińskiego został potajemnie wpuszczony do głównego zbiornika sieci prokreacyjnej Banku Krwi i Na­sienia na terenie Hegemonii Euro-Amu. W efekcie w ciągu pierwszego miesiąca od oficjalnego wypowiedzenia wojny przez Radę Cesarską liczba zarażonych osiągnęła blisko osiemnaście milionów, w tym prawie trzynaście milionów mężczyzn...
Ostatni akapit na stronie był nieczytelny.
W trakcie działań wojennych wywiad chińskiego Bio-Techu zidentyfikował na podstawie satelitarnych zdjęć termograficznych podziemne szpitale porodowe, zwane wylęgarniami, ukryte pod ziemią w rejonie masywu Alp. To tam odbywała się produkcja masy ludzkiej, wolnej od skażeń i mutacji, otrzymywanej w wyniku sztucznego łą­czenia wyselekcjonowanych genów... (nieczytelne)... Dnia 20 I 2133 roku sieć szpitali podalpejskich została poważ­nie uszkodzona na skutek ostrzału rakietowego chińskich samolotów bezzałogowych. Zniszczeniu uległo wówczas pięć największych gmin muzułmańskich: Nowy Bagdad, Misrata, Al-Marseille, Wielkie As-Salum oraz Trypolis III...
Jedna z lamp zamigotała i zgasła. Rano trzeba będzie wymienić. Lekturę tajemniczej kroniki zwykł kończyć kilkoma wersami z Biblii. Otworzył na chybił trafił. Bez sensu - pomyślał widząc akapit z Księgi Judyty, w któ­rym Izraelitka dokonuje mordu na wodzu najeźdźców, Holofernesie. Nie znalazł wskazówki w swoim fons exemplaris, więc zmówiwszy modlitwę legł na posłaniu i sta­rał się zasnąć. Myślał o Bogu i o Zgromadzeniu.
Geneza ich Wspólnoty wiązała się pośrednio z przed­stawionymi w księdze faktami.
Kryzys Kościoła zakończył się w latach sześćdziesią­tych wyborem papieża-kobiety przez sfeminizowane kon­klawe. Ojciec Anzelm, poprzedni przeor Wspólnoty, uwa­żał to za gwóźdź do trumny chrześcijaństwa. Po okresie sede uacante zapoczątkowanym śmiercią Benedykta XVII, a zakończonym wyborem Joanny II (jak się nazwa­ła niemiecka kardynał Martina Schenke, nawiązując do średniowiecznej legendy), ostatnie ortodoksyjne zgrupowania wiernych zostały potępione przez Stolicę Apostol­ską. Ojciec Anzelm mawiał, że encykliki Joanny II ogło­szone w ramach programu III Aggiornamento położyły kres dogmatyce katolickiej. Znosiły monoteizm, dogmat Trójcy Świętej, zaś sprawy aborcji „pozostawiły sumieniu kobiety". Upadek Kościoła jako instytucji nastąpił wkrót­ce. Na obrady I Soboru Paryskiego Joanna zaprosiła my­ślących jak ona biskupów. Mocą uchwały podjętej w ostatnim dniu soboru zlikwidowano papiestwo i epi­skopat. Wprowadzono „model kościoła społecznego" z niż­szym duchowieństwem obieralnym w ramach jednostek administracyjnych UE. Wywłaszczony majątek zasilił budżet Unii oraz posłużył do stworzenia charytatywnych i proedukacyjnych fundacji. Joanna II złożyła urząd bi­skupa Rzymu kilka tygodni później, a Państwo Watykań­skie zamieniono w skansen.
Maksymilian podniósł się z materaca i zgasił światło. Nie mógł zasnąć, powracał obraz tego pokoju sprzed kil­ku lat. Ojciec Anzelm umierał, a Maksymilian na klęcz­kach słuchał ostatnich słów starca przerażony, że jako znacznie młodszy i niedoświadczony nie zdoła zastąpić Anzelma w przewodzeniu Wspólnocie.
- Zapamiętaj, co powiem, ale nie przekazuj tego Zgro­madzeniu. Nasz Kościół, choć nieliczny, dlatego wciąż trwa, ze jest prześladowany. Póki jego prawdy krwawią rozpięte na krzyżach, on jest czysty. Nie mamy bogactw, siły politycznej, żyjemy w ubóstwie. Dzięki temu naszych sumień nie brukają pokusy doczesności i trwa w nas duch... — starzec często kaszlał i cedził ochrypłym szep­tem. - Naszym celem jest moralne oczyszczenie świata, a to niemożliwe bez zdobycia władzy świeckiej. Tryumf, o który się modlimy, będzie tryumfem prawdy nad kłam­stwem, ale po latach spoczniemy na laurach, rozleniwie­ni przez grzech i doczesność.
Maksymilian słyszał ciężki oddech starca. Widział jego białe jak mleko włosy w świetle świec. I nie rozumiał.
- Wiesz, kiedy zdałem sobie sprawę z tego paradok­su?... Dzieje naszego Kościoła... Poświęciłem życie hi­storii, docierałem do wszelkich źródeł. Obraz tyleż smutny, co napawający nadzieją... Jesteśmy jak pierw­si chrześcijanie, jak oni żyjemy w podziemiach, z dala od świata. Nasz Kościół jest dobry, bo jest prześlado­wany... i biedny... przepojony ideą, która obywa się bez bogactw. Zawsze w historii ilekroć Kościół promienio­wał blaskiem potęgi doczesnej, moralność upadała. Kiedyś tak znów będzie z nami. Bo na pewno się odro­dzimy... Uleczymy ten świat... Damy mu nadzieję, mi­łość, zbawienie.
Ostatnie słowa ojca Anzelma. Tylko Maksymilianowi dane było nosić w pamięci ten cierń. Nie powinien po­zwalać sobie na chwilę słabości, ale coraz rzadziej znaj­dował ukojenie w modlitwie. Lękał się, że nie podoła. Oto krzyż, który będzie nieść po kres swoich dni.

IV MELINA

Meliniarka mieszkała w wilgotnym baraku obok rozsy­pującej się kamienicy. Część piwnic wynajmowała na me­linę. Wśród butelek, strzykawek i zużytych prezerwatyw leżały tam rozprute śpiwory, wybebeszone materace. W powietrzu unosił się odór przepoconych kocy, zmiesza­ny z wódczanymi oparami i stęchłą wilgocią.
Jak na kobietę z dołów cechował Meliniarkę duży spryt i rozsądek. Nieźle prosperowała w podziemnym światku Posenstadt. Nie lubiła wygód. Sama zajmowała naj­mniejsze pomieszczenie w piwnicach, miała łazienkę, resztę udostępniała menażerii degeneratów i przestęp­ców chroniącej się pod jej dachem. Była też dealerką syntac-hery, podłego narkotyku, który łatwo rozpuszczał się w alkoholu i gwarantował majaki. Nie była urodziwa: ni­ski wzrost i bielmo na lewym oku nie pozwalały zwać jej atrakcyjną. Posiadała za to trzecią pierś, z czego skwapli­wie korzystała, zbijając interes na zdejmowaniu bluzki. Zanim przylgnęło do niej przezwisko Meliniarka, nazy­wała się Helga Bukowski. Splot dziwnych przyczyn spra­wił, że w podziemnym światku Posenstadt zyskała auto­rytet: nikt nie wyrażał się o niej jak o dziwce, nikt nie kwestionował jej pozycji. Pijacy szanowali ją, bo w cza­sach kryzysu potrafiła skombinować spirytus na kredyt. Przestępcy ścigani przez „dziewczynki" z porządkowej ar­mii Platformy zawsze znajdowali azyl w jej ruderze. Za specjalną opłatą ukrywała ich w komorach kanalizacyj­nych. Trzecią grupę beneficjentów stanowili nabywcy syntetycznego proszku. Na jakość i skutki uboczne nikt nie zwracał uwagi, bowiem przysługujące wszystkim przydziałowe papierosy z marihuaną nie spełniały tera­peutycznych oczekiwań.
Marian Łodyżka należał do trzeciej kategorii. Alkoho­lem gardził, odkąd w wieku szesnastu lat wstrzyknął so­bie błonnik i potem regularnie przyjmował drągi. Pozo­wał do zdjęć w drugoobiegowych sekszinach, więc stać go było na tani towar. Z Meliniarka znali się z dzieciństwa i przyjaźnili ze względu na bliskość domów. Kiedy jej ro­dziców zabrano na eksperymenty medyczne, a jego mat­kę zamknięto w szpitalu dla obłąkanych, kontakty urwa­ły się. Później Marian otrzymał dwupokojowe mieszkanie z opieki społecznej i okazało się, że jej melina znajduje się na drugim końcu ulicy. Zaglądał do niej często. Była jedyną osobą, odnoszącą się do niego z cieniem sympatii. Za towar płacił pieniędzmi, czasem wymieniał wartościo­we przedmioty. Teraz niósł starą ikonę, wygrzebaną ze swojej rupieciarni. Kiedyś była tam galeria albo anty­kwariat. Obrazy nie obchodziły go ani trochę: do admini­stracji nie chciało, mu się ich zgłaszać ze względu na kwiat. Biały, bezlistny narcyz, który nabył razem z mieszkaniem, był jego skarbem. Nikt nie wiedział, że spędza kilka godzin dziennie pielęgnując roślinę. Po nar­kotykach był to jego drugi nałóg.
Na miejscu spuścił się przerdzewiałą drabiną do piw­nicznego przedsionka i przeszedł zacienionym koryta­rzem obok okratowanych cel płatnego seksu. Na końcu tunelu kopnął trzy razy w metalowe drzwi. Nikt nie otwierał. Postanowił obejść barak i zajrzeć przez szyby do środka. Dopiero wtedy ujrzał kartkę przypiętą do drzwi:
Musiałam wyskoczyć w ważnych sprawach. Wracam przed, wieczorem. Czekaj w barze. Melka.
Zrezygnowany poczłapał w stronę wyjścia. Odniósł iko­nę do mieszkania, wyciągnął spod parapetu foliowe zawi­niątko i wyszedł na miasto. Pogoda psuła się wyraźnie. Burzowe chmury kłębiły się nad ulicą. Na szczęście miał niedaleko, dotarł, nim zaczęło padać.
Bar „Awerroes", jedna z wielu zadymionych arabskich knajp z tanim żarciem i płatnym seksem. Przy drzwiach, oparte o żelazne słupy, wdzięczyły się ciemnolice prosty­tutki, żony właściciela lokalu. Pod ścianą propagandową było kilka wolnych miejsc. Usiadł w pobliżu grupki zde­zelowanych androidów grających w death pokera. Zdjął płaszcz i wystukał na zamawiaczu butelkę taniego wina drożdżowego. Purpuroskóry barman postawił przed nim flaszkę. Łodyżka wsypał przez plastykową szyjkę śnież­nobiały pył z foliowego zawiniątka. Narkotyk rozpuścił się momentalnie, przydając brązowemu winu jaśniejszy odcień. Ściana za plecami wyświetlała hasła:

.............TOLERANCJA TAK, WYPACZENIA NIE............
...........ZOSTAJĄC HONOROWYM DAWCĄ NARZĄDÓW WEWNĘTRZNYCH PRZYCZYNIASZ SIĘ DO ROZWOJU NAUKI...................
.................. WALCZ Z CIEMNOTĄ, DONOŚ NA CHRZEŚCIJAN..........................

Chrześcijanie. Tyle się o nich słyszało. Kim byli ci dziwni ludzie, mieszkający w opuszczonych tunelach kolei podziemnych? Co skłaniało ich do wyboru życia z dala od miejskich przyjemności? Podobno rygorystycznie od­rzucali alkohol, wolny seks i narkotyki. Mówili o miłości, o modlitwie, czytali stare księgi. Sekta szajbusów... No bo jak wytrzymać bez prochów?
Odgłos strzału zaskoczył Łodyżkę. Jeden z androidów przechylił się i runął z krzesłem na podłogę. Z dłoni wy­stawał mu dymiący blaster. Gracze kontynuowali poke­ra, nie zwracając uwagi na towarzysza. Pechowiec - trzy rozdania z rzędu miał najsłabsze karty... Marian odwró­cił wzrok i pociągnął wino z butelki.
Nadal czuł się przygnębiony, ale słuch już mu się wy­ostrzył. Zamknął oczy i wsłuchiwał się w szepty organi­zmu. Po minucie wychwycił dialog z drugiego końca ba­ru:
- Hans, to skutkuje. Wlewasz wino, żeby pokrywało dno, a potem wsypujesz tytoń z fajek, najlepiej całą pacz­kę. Yerstehst du? Dodajesz szczyptę hery, mieszasz i pod­grzewasz. Pozwalasz, żeby gotowało się godzinę, zdejmu­jesz z palnika i odsączasz wino. Packę suszysz na para­pecie i za kilka dni możesz robić zajebiste jointy...
Ciekawe. W ten sposób jeszcze nie eksperymentował. Niewykluczone, że był to sposób na uzyskanie narkotyku optymalnego: nie za mocnego, jak w przypadku hery, i nie za bardzo rozrzedzonego jak marihuanowe szlugi.
Powrócił chrypiący głos:
- Aber das ist unmóglich!
- Nie wiem, jak to możliwe, mein Freund, ale zawsze skutkuje. Wierz mi. Pewnie marihuana nasycona roztwo­rem z hery bardziej kopie. Marihuana, marihuana, mar...
Słowa pod sklepieniem mózgu jak pijane nietoperze. Ma-ri-hu-a-na. Mari, Maria, Marian... Ileż tajemnic kry­ją w sobie słowa. Mari-Huaną. Huan, czyli Jan...
Dotyk obcej ręki. Głosy ucichły. Uniósł głowę, stała przed nim Meliniarka.
- To ty jesteś Marią! — wycelował palcem, po czym ro­ześmiał się histerycznie. Zamknął oczy, otworzył, Meli­niarka była inaczej ubrana niż przed chwilą. Pociągnął dwa łyki. Ujrzał dwie bliźniaczo podobne kobiety obok swego stolika.
- Wie gehts es, Maniuś? Mamy już zwidy? Meliniarka cudownie rozmnożona; jak kosze pełne chleba i ryb. Nadal nie rozumiał.
- Nie sądziłem... że jesteście dwie...
- Bo ta obok to moja młodsza schwester, głupku - Mela popukała się w czoło,
Nie mówiłaś nigdy...
Pogroziła palcem.
- No ustąpże miejsca, okaż trochę manier! Ostatkiem sił przemieścił się na ławie. Duplikat Meliniarki usiadł obok.
- Czeeść! Wie heist du!
- Jestem Lena — odezwała się kopia. — A ty Marian, jak sądzę.
- Ty jesteś Marią... - wybełkotał. - Maria i Lena, Marialena; Maria Magdalena; Maria z Magdali... — pociem­niało mu w oczach. Kiedy się ocknął, kobiet nie było już przy stoliku.
W barze zrobiło się pustawo. Wstał z butelką w dłoni i wyszedł. Na ulicy nie znalazł ani Meli, ani jej siostry. Miasto wyglądało dziwnie. Ludzie, których mijał, idąc wzdłuż Totenstrasse, wydawali się inaczej ubrani, karnacja ich skóry była ciemniejsza. Szedł bezmyślnie, aż znalazł się pośród niskich, szpetnych zabudowań. Czyżby zbliżał się do granicy Getta? Widział świat jak przez szkło brudnej soczewki. Przystanął, by opróżnić butelkę. Przytrzymując się muru ruszył dalej. Równo­wagę począł tracić stopniowo. Na jego oczach architek­tura Posenstadt rozpływała się w bezdennym leju. Ciemność wsysała, czuł, jak osuwa się w jej objęcia..
Cisza i światło. W powietrzu unosi się suchy pył. Po bo­kach piaszczystego traktu rosną czarne rachityczne krze­wy. Na zboczach poskręcane pnie drzew oliwnych wygi­nają się ku słońcu. Pod nim sól kamieni i pustynne wy­dmy. Nad nim słońce: jaskrawożółte oko. Przetarł oczy. Zamrugał, lecz obraz nie znikał. Sucha piaszczysta kra­ina o połaciach spękanej gleby, z niebem stalowoszarym. Udeptana droga skręca za pofałdowanym wzgórzem. Ło­dyżka dostrzega idący wolno kondukt. Grupa mężczyzn i kobiet mija go, oniemiałego. Trójka skazańców zmierza w stronę wzgórza na horyzoncie. W centrum młody, przy­stojny mężczyzna, zakrwawiony i bliski omdlenia, słania­jący się pod ciężarem krzyża. Po bokach kroczą żołnierze w srebrnopiórych hełmach, z drzewcami włóczni W żyla­stych dłoniach. Kobieta wyrywa się z tłumu i nie bacząc na krzyki legionisty, przykłada chustę do twarzy skazań­ca, po czym odchodzi w tłum. Tuż za nią inna kobieta, ru­da, załamuje ręce i szlocha. Łodyżka oczu nie może ode­rwać. Gdzieś już ją widział, gdzieś w Posenstadt. Nie, nie tam...
Kondukt znika za zakrętem. Łodyżka unosi oczy ku słońcu, czuje szum w głowie'. Ciemność obejmuje go mięk­ką dłonią, ponownie traci przytomność.

***

- Hej, hej, czy jest tam ktoo?!
- No dalej, mein Prinz, otwórzże oczy. Znał ten głos.
- Jeśli myślisz, że nie mam nic innego do roboty, tylko czekać, aż łaskawie uniesiesz gały, to się mylisz. Mruknął niezrozumiale.
- Przecież ty, kurwa, symulujesz, Maniuś, nicht wahr?
- Moja głowa.
- Nie zgrywaj męczennika. Zwyczajnieś przedawkował. Otworzył sklejone ropą powieki. Ujrzał sufit, a tuż nad
sobą pociągłą twarz okoloną świetlistą aureolą. Po chwili
pojął, że patrzy na ikonę. Był w rupieciarni.
- Jak... ja tutaj... Powiedz,
- Aber naturlich, mein Junge. Lazłam za tobą. Zata­czałeś się od ściany do ściany, gapiłeś się na ludzi, kilka razy upadłeś. Jakbyś niósł coś ciężkiego na plecach. In­stynkt przywiódł cię pod te drzwi. Weszłam za tobą, a ty minąłeś swój Zimmer, odwaliłeś kartony i wlazłeś tu. Przechodząc rąbnąłeś głową o framugę.
- A ty, po cholerę, tu?...
- Nie mogłam cię tak zostawić. No jużże, sitzen się.
- Jak... długo?
- Kwadrans, złotko. Góra zwanzig minuten.
- Wstaję.
- Ostrożnie, twoja równowaga jest jeszcze zachwiana. Jakoś wstał. Ubranie miał brudne i rozdarte. Otrzepał się i usiadł na„ zardzewiałym zydlu. Mela wskazała do­niczkę.
- Więc to jest twój skarb, dzieciaku.
Była pierwszą osobą, której dane było oglądać biel nar­cyza. Poczuł irracjonalny strach. Nie powinien pokazy­wać tego nikomu. Ale przecież stało się. Trudno.
- Piękna zabawka — szepnęła Meliniarka dotykając palcem kwiatowego kielicha. - Maniuś, czy wiesz, ile to warte?
- Taa... Całe moje zasrane życie.
- Nie to miałam na myśli. Sprzedając roślinę, zgarnął­byś kupę geld, byłbyś ustawiony do końca. Verstehst du?
Nawet o tym nie myśl - warknął naburmuszony.
Przeszli do jego pokoju. Zmierzch sączył się przez szy­by. Usiedli na materacach.
- Fajkę chcesz?
- Możesz rzucić.
- Śmierdzi u ciebie, Maniuś, gorzej niż w mojej melinie — zagadnęła wydmuchując dym. – Przynajmniej otwieraj okna.
Powiodła wzrokiem po ścianach.
- Uuu, i grzybki się zalęgły. No proszę. Kiedyś trochę z nimi poeksperymentuję, ja?... Coś taki milczący?
- Słuchaj, Mela - zaczął niepewnie. - W „Awerroesie" zdawało mi się, że podeszłaś do mnie...
- Bo podeszłam
- I co?...
- Zero kontaktu. Szybko cię kopnęło.
- Byłaś dziwnie ubrana. Prawie naga... W szarej tunice.
- A to ciekawe.
- Miałaś odsłonięte ramiona, a na prawym tatuaż w kształcie mojego narcyza i doniczki, ale odwróconej kwiatem do dołu. Nagle zniknęłaś i nie mogłem cię pytać.
Meliniarka zdjęła kostium. Zaprezentowała się z kilku stron, odchyliła piersi. Ani śladu tatuażu.
Jak widzisz, to tylko złudzenie. A zechcesz spraw­dzić inne miejsca? Opuściła jego ruderę późno w nocy.

V NA PLATFORMIE: PRZESTRZEŃ

Dookoła były ściany z czarnego atłasu: falujące zasłony komory psychonautycznej. Szczelne i bez blasku, jak he­ban pomalowany antracytową emulsją, wizualizowały się w odcieniu czerni, zajmującym ostatnią pozycję na ska­lach pomiarowych Instytutu. W komorze unosiła się świadomość K. Sandry, długoletniej pacjentki IV Oddzia­łu Instytutu Psychonautyki.
Mikrostenogramy pełne były monologów K. Sandry i zapisów prowadzonych z nią rozmów. Świadomość pa­cjentki tkwiła symultanicznie w dwóch światach. Pierwszym była obiektywna rzeczywistość Instytutu wraz ze wspomnieniami poprzednich doświadczeń. Co do drugiego świata, to istniały dwie sporne interpreta­cje obłędu K. Sandry. Jedna mówiła o odrealnionej kra­inie stworzonej z reminiscencji z dzieciństwa. Według drugiej chodziło o Jerozolimę za panowania cesarza Tyberiusza.
Techmedka Instytutu zmieniła pojemnik z kroplówką leżącej na łóżku kobiecie. Pochłaniające światło zasłony zafalowały.

VI NA PLATFORMIE: AGNES

Budynki w kształcie piramid błyszczą szarzejącym szara­wym blaskiem. Niewidzialne słońce chowa się za fasadą najwyższych pięter, ulice przybierają barwę ołowiu. U stóp poziomowców mrowie ludzi i androidów porusza się bez­ładnie wokół szklanych studni, skrzyżowań i tarasów. Chaos jest pozorny, z góry ta ruchoma mozaika wygląda klarownie. Śledzą ją kamery policyjnych oblatywaczy, pe­netrujących każdy fragment miasta. Transponowany na skanerach układa się w tysiące punkcików, mrowiących się w obrębie ekranu. Kolorystyka płynnych zawirowań jest dwubarwna, czerwień na skanerach miesza się z czer­nią. Pierwszy odcień wskazuje zagęszenie androidów, dru­gi rasy ludzkiej. Gdy wskazania przekraczają normę, żółty sygnał alarmuje oficerów straży.
Na razie w porządku. Obywatelki IV Platformy i an­droidy kilku generacji mijają się na ulicach, nie myśląc o podglądzie Biura Inwigilacyjnego. Niewidzialne słońce gaśnie nad niewidzialnym widnokręgiem. Piramidy po­krywają się cieniem, ich kontury przestają być wyraźne. Miasto pustoszeje.

***

Jestem spóźniona - myśli Agnes, patrząc na zielone cyfry w rogu szyby rozdzielczej autolotu. Zatrzymała pojazd w pionowym tunelu parkowania, nad płytą lądowiska, wpisała komendę „zakończenie kursu” i przepuszczając płynące z naprzeciwka statki czekała na swoją kolej.
Wkrótce wsunęła się w hologramową bramę i poprawia­jąc fryzurę w komputerowym lusterku, zaczęła opadać ku hangarom.
Półbiegnąc korytarzem Instytutu Psychonautyki, wspominała senne majaki, jakie nawiedziły ją w nocy. Obraz przestronnej sali oświetlonej tysiącem woskowych gromnic. Powracał widok wysypiska ludzkich szczątków, sinych i bezbronnych niemowląt ułożonych w upiorne hałdy. Stała pośrodku, płacząc. Przerażona nie mogła oderwać wzroku od zastygłej dziecięcej rzeźby, masowego grobu złożonego z tysięcy niewinnych. Przy dźwigach o mało co wpadła na jedną z pracowniczek laboratorium. Wsunęła w otwór przywoływacza kartę identyfikacyjną i wsiadła do szklanej windy. Zamknęła oczy, znów rozpa­miętując fazy snu.
i Na siódmym piętrze szarpnęło, rozległ się monotonny elektroniczny sygnał - drzwi zaczęły się rozchylać. Agnes ocknęła się, do środka weszła Lucy M'Zagro, asystentka pomagająca Agnes przy obsługiwaniu psychodromu.
— Witam panią doktor — uśmiechnęła się sztucznie, do­tykając palcem ozdobnej dziesiątki. — Chyba obie się spóźniłyśmy.
Na szczęście tylko parę minut.
Lucy M'Zagro ziewnęła dyskretnie.
— Kolejna nieprzespana noc - zamruczała uśmiechając się. - Molina, moja nowa kochanka, jest niesamowita. Tarzałyśmy się nagie prawie do rana. Wyobrażasz sobie? Oka nie dała mi zmrużyć.
— Co widać na załączonym obrazku. Lucy odruchowo poprawiła fryzurę. Na dziesiątym poziomie przeszły z mrocznego koryta­rza do obszernego przedsionka.
— Ach, ta Molina, Molina... Wiesz, Agnes — puszyła się Lucy — gdyby imiona odzwierciedlały charakter, powinna mieć na drugie Perwersja.
— A na pierwsze?
— Lepiej nie pytaj.
Agnes włączyła zasilanie i-wyjęła z szafy dwa blado-niebieskie kitle. Rozebrały się i zaczęły instalować ma­łe sensoryczne siatki, najeżone mackami czujników i membran w okolicach rdzenia, piersi i tętnic przyusznych.
— Cała się jeszcze kleję - szczebiotała Lucy. - Nie wiesz, gdzie położyłam waciki? Przetrę sobie odkażaczem kilka miejsc.
— Na prysznic też nie starczyło czasu?
— Jak widzisz.
— Wolę widzieć niż czuć...
— No wiesz! Skąd w tobie tyle złośliwości?
— Źle spałam. Lucy westchnęła.
— Kiedy się sypia samotnie...
— Nie... Kiedy przyśni się koszmar. Paskudna sprawa.
— Czy pokazywałam ci, jaki prezent dostałam od Moliny? — postanowiła zmienić temat Lucy. — Chodź, ko­niecznie musisz zobaczyć.
Agnes podeszła, zapinając ostatnią klamrę siatki percepcyjnej.
Lucy trzymała w palcach połyskliwy, jasnobrązowy wi­siorek przyczepiony do zwisającego z jej szyi srebrnego łańcuszka. Gabinetowe lampy odbijały się w ściankach nieregularnej bryły przypominającej bursztyn. Nie był to jednak drogi kamień ani ozdoba ze sztucznego tworzywa, lecz laminowany półtoramiesięczny embrion pokryty warstwą jubilerskiego lakieru. Biżuteria prenatalna, ostatni krzyk mody na Platformach.
— Prawda, że śliczny?
Agnes milczała.
— Widzisz, jak się mieni przy świetle? A tutaj... miło­sna dedykacja. Spójrz.
Powracał, powracał sen.
- Agnes? - Ludzka rzeźba w hali fabrycznej.
— Agnes?... Czy coś się stało?
— Będzie lepiej, jak przestaniesz pieprzyć, usiądziesz przy konsoli i weźmiesz się do pracy. Zrozumiałaś, czy mam powtórzyć?
— Ale...
—Natychmiast!
Lucy zapięła kombinezon. Wisiorek schowała do toreb­ki i zainstalowała się w łączach siatki percepcyjnej. Po­dejrzliwie zerkając w stronę Agnes, zajęła miejsce w ter­minalu. Czekała na polecenia.
— I jeszcze jedno, Lucy. Zabraniam ci przychodzić do Instytutu z tym czymś na szyi. Wyrzuć to przy pierwszej , okazji.
Nie masz prawa; Agnes...
— Doprawdy? Chcesz się założyć? Za minutę wchodzi­my w przestrzeń, nie mam zamiaru czekać. Pośpiesz się.
Zasiadły w terminalu i nałożyły wirtualne kaski. Na­stępnie Agnes uruchomiła procedury wejściowe i po chwili obie zanurzyły się w wewnętrznym świecie psychonetu.

VII JEDEN DZIEŃ

Maksymilian udzielał spowiedzi w małej salce, odnodze hallu służącego za świątynię. W bladozielonej poświacie lamp na ścianach niskiego pomieszczenia widniały krzy­że, gołębice, feniksy, baranki, kłosy zboża, bochny chleba, kielichy, postkoptyjskie ornamenty winogron, starochrze­ścijańskie monogramy Chi Ro. Gdzieniegdzie nie dokoń­czone szkice scen biblijnych i wizerunki świętych. Konfe­sjonał wsunięto w róg, dookoła ławki z klęcznikami; me­talowe drzwi oddzielały prowizoryczną kaplicę od koryta­rza nawy. Maksymilian spowiadał codziennie, godzinę przed kompletą. Wcześniej nie przychodził nikt, ale zda­rzało się, że do spowiedzi przystępowało kilka osób. W przerwach czytał Pismo lub przygotowywał kazania.
Pierwszy uklęknął czterdziestoletni Malachiasz, kie­rownik prac na plantacji proteinofitów, jeden z doradców Maksymiliana do spraw wyżywienia Wspólnoty. Jego confessio było krótkie, ale szczere, zakończone solenną obietnicą poprawy. W ustach tego człowieka brzmiała wiarygodnie, ponieważ sam wytykał sobie grzech, by przezwyciężyć go konsekwentnym uporem. Spowiedź nie trwała dłużej niż kwadrans. Wykorzystując chwilę prze­rwy, Maksymilian otworzył Pismo. Nie zdążył rozpocząć lektury. Drzwi uchyliły się i stanęła w nich kobieta. Ko­cim krokiem podeszła do konfesjonału.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Przypominała Magdalenę z obrazów El Greca. Nie tyl­ko wygląd ją do niej upodabniał.
— Na wieki wieków amen.
— Bracie Maksymilianie, chciałam wyznać swoje grze­chy. To moja pierwsza spowiedź, odkąd przyjęliście mnie... nie licząc tamtej, kiedy byłam chrzczona.
— Wiem, Rachel. Ukorz się wobec Pana i powiedz, czym zgrzeszyłaś.
Przyszła do ich Wspólnoty z Powierzchni, po tym jak wyrzucono ją z nocnego klubu za zabicie jednej z klien­tek. Nie mogła znieść, jak podrasowana hormonami żoł­nierka zabawia się uprawianiem seksu aborcyjnego. Pewnej nocy ujrzała ją śpiącą w wannie, odurzoną po za­życiu kilku tabletek dehrejty, obok leżał blaster, więc strzeliła jej w twarz.
- Obraziłam Pana Boga następującymi grzechami...
Była tak piękna, że żałował ślubów czystości złożonych przed laty. Czy była upadłym aniołem wskrzeszonym .mocą nowej wiary? Przecież plątała mu myśli, kradła sny. Może na tym polega pokuta?
- Wszystkich moich grzechów żałuję, obiecuję popra­wę, a ciebie, ojcze duchowny, proszę o pokutę i rozgrze­szenie.
Maksymilian namyślał się chwilę.
- Widzisz, Rachel, twoje niepokoje wynikają z tego, że nie zdążyłaś się zżyć ze Wspólnotą. Wciąż nie możesz za­pomnieć o upiorach z przeszłości. Jesteś z nami dwa mie­siące, to naprawdę bardzo krótki okres. Miej nadzieję:
czas zasklepi rany. .
Spojrzał przez kratki konfesjonału. Smutne, błękitne oczy wpatrywały się w niego zachłannie. Zmieszany spu­ścił wzrok.
- Ten etap życia jest fragmentem wielkiej przemiany dokonującej się w twym sercu. Pamiętaj, że kiedy minie, odrodzisz się na nowo, lepsza i bliższa prawdy niż jesteś teraz. Musisz zaznać cierpienia, aby osiągnąć wiedzę i stać się jedną z nas, chrześcijanką o czystym sercu. I nie oba­wiaj się, że nie podołasz - jeżeli twoje pragnienie jest szczere, osiągniesz cel. Pan ci dopomoże. Módl się.
- Proszę, niech brat nie przestaje mówić — wyszeptała. — Słowa otuchy są mi tak potrzebne.
- Są tylko wskazówką, bodźcem zachęcającym do trwania w postanowieniu.
- Brat ma taki miły głos, tak mądrze opowiada...
- Być może, Rachel, ale... staraj się, by nigdy słowa nie stawały się dla ciebie wartością absolutną. Nie traktuj słów jak coś skończonego, lecz jak drogowskaz mówiący jak postępować. Niech czyny, a nie szlachetne słowa o to­bie świadczą. Nie poprzestawaj na słowach. Rozumiesz?
- Tak, Maksymilianie.
- Zanim udzielę ci rozgrzeszenia, chcę, żebyś nauczyła się krótkiej modlitwy. - Wyjął kawałek papieru wetknię­ty między stronice Biblii i podał jej. - Przeczytaj.
Rachela spojrzała na rzędy drukowanych liter.
Wybacz mi noc
Wybacz mi tamten dzień
Stracony czas
Wzgórze we mgle
Kocham Ciebie
W zmęczeniu sił
W przypływach burz
Od szarych dni
Do białych chmur
Przez smutek pól
Zimowych gwiazd
Po śladach krwi
Do Twoich ran*
Maksymilian uczynił znak krzyża.
Grzechy zostały ci odpuszczone.


***

— W barze? — zapytała Meliniarka. — W jakim znowu barze? Siedzieli w mieszkaniu Łodyżki i palili jointy. .
— Wczoraj po południu — odparł Marian. — Umówiłem się z tobą w melinie, ale zostawiłaś mi wiadomość, że musisz wyjść, więc spotkaliśmy się wieczorem w „Awerroesie". Jak możesz tego nie pamiętać?
Meliniarka milczała zdziwiona.
— No?...
— Maniek, wydaje mi się, żeś jeszcze nie wyszedł spod hery. Ile tego wziąłeś? Łodyżka poczuł panikę.
— A tego - wycedził— jak mnie odprowadziłaś do do­mu, pomogłaś mi dojść do siebie i zostałaś u mnie na noc?... Tego też nie pamiętasz?
Patrzyła na niego wzrokiem psychiatry.
— Obudź się, człowieku! Jak mogę pamiętać coś, co się nie zdarzyło?
— To mi się chyba śni — parsknął Marian. — Albo odjebało mi na dobre. Powiedz to jeszcze raz...
— Słuchaj, facet! — Meliniarka chwyciła go za ramiona. — Najlepiej zrobisz, idąc teraz spać. Twój organizm musi wrócić do równowagi, wydalić resztki świństwa, od które­go mylą ci się ludzie i zdarzenia. Nie było żadnego spo­tkania, żadnej kartki na drzwiach i żadnej nocy spędzo­nej razem. Null! Verstehst du?
Podniosła się i skierowała ku wyjściu.
—- Zaczekaj! - krzyknął zatrzymując ją w drzwiach. -Co ty masz na szyi? Stanęła patrząc wściekle.
— Słuchaj, mein Junge. Czuję się dzisiaj wyjątkowo podle, boli mnie głowa, a do tego dostałam okres. Nie nadużywaj mojej cierpliwości. Mów, o co naprawdę cho­dzi i kładź się do wyra!
— O twój wisiorek. Możesz mi go pokazać? Sięgnęła za dekolt i chwyciła medalik. Przedstawiał małą srebrną obręcz z krzyżykiem u dołu: znak płci ko­biety.
— W porządku? Już się napatrzyłeś?
— Uhm — przytaknął. .
—No to tymczasem. I sorry, że się tak wkurwiłam. Mam zły dzień. Przeszła parę metrów i odwróciła Się.
— Wyjaśnisz mi?
— Wydawało mi się przez chwilę, że nosisz krzyż, sym­bol chrześcijan. Pokręciła głową.
— To nie o taki krzyż chodzi. A zresztą zobacz. Mój jest skierowany do dołu, odwrócony. Jak możesz mówić, że mam coś wspólnego z ideologią tych psycholi?

VIII JEDNA NOC

Cienie rybich szkieletów przesuwają się po ścianach blo­ków i kamienic. W drżącym świetle hologramowych re­klam majaczą zarysy budowli. Na ulicach połyskują śmie­ci niesione z deszczem w stronę studzienek ściekowych. We wschodniej części miasta, nieopodal zakola martwej rzeki, wznoszą się strzaskane wieże poarabskich mecze­tów. Dalej, pod mostem radioaktywne wody wysychającej rzeki płyną jeszcze ospale, spowite oparami.
Klaustrofobicznie niskie niebo sprawia, że miasto jest jak umierający owad schwytany w słoik z trucizną. Uli­cami przechadzają się wojskowe patrole. Woda pod mo­stem płynie wolno, bezszelestnie, upiornie. Wysoko w ciemności świecą światła sygnalizacyjne dolnych pozio­mów Platformy.

***

Maksymilian klęczał w powietrzu. Pod sklepieniem go­tyckiej katedry wirowali razem — on i konfesjonał. Przez szachownicę kratek widział niewyraźny zarys pochylonej sylwetki, zakapturzoną twarz. Pod nimi ołtarz, kaplice i prezbiterium tonęły w ciemności, a szkła witraży przy­gasły. Szeptał, a jego szept rozbrzmiewał echem.
Klęczał. Klęczał w powietrzu. Razem z nim wirowały nieme gołębie trzepocząc skrzydłami. Osobliwa była to spowiedź.
— Stoisz na rozdrożu, chłopcze — sapał staruch. — Cięż­ki wybór i wiele pokus przed tobą. Alternatywa jest pro­sta. Albo wyprowadzisz Zgromadzenie z podziemia i na­wrócisz ten umierający świat, albo... - starzec zakasłał spazmatycznie. - Albo zgrzeszysz i dasz początek życiu Demona, który narodzi się z łona jawnogrzesznicy i two­jego plugawego nasienia.
- Co mówisz?
— Mare tenebrarum zaleje świat, kwiaty zwiędną, spo­wiją Ziemię mrocznym odorem, a ty zaszlachtowany jak bydlę trafisz do otchłani piekielnych, na wieczne potępie­nie!
— Zamilcz! ;
- To ty zamilcz, głupcze. Mnie możesz dać wiarę. Opat klasztoru w Segowii, nie skłamałbym ci. Strzeż się.
— Kim jesteś?
— Służyłem Kościołowi, lecz imię moje przeklęte na wieki. Ogniem zemsty niszczyłem grzech i zarazę, w imię Pańskie wycinałem ten zwyrodniały wrzód, a zrobiono ze mnie zbrodniarza ukrytego pod mnisim habitem. Ty zaś przegrasz, bo nie będziesz dość silny. Taki nasz gówniany los.
— Przed czym... — Wydusił Maksymilian. — Przed czyni;
mam się strzec? Co mam robić?
— Ani słowa więcej. Czas na mnie. Patrz, czym jest pie­kło.
Trzepot ptasich skrzydeł wzmógł się, zmieszany z krakaniem. Gołębie zniknęły. Stado kruków o zakrzy­wionych dziobach kołowało wokół. Torquemada uchylił drzwiczki konfesjonału i skoczył głową w dół. Kruki pu­ściły się za nim szarpiąc dziobami. Staruch unosił się teraz podtrzymywany hakami ich szponów, a wychu­dzone ciało pokrywała mozaika ohydnych ran. Naraz krzyk rozdarł ciszę nawy, kiedy nagie ciało inkwizytora uderzyło o kamienną posadzkę. Witraże rozbłysły wize­runkami szkieletów i apokaliptycznych bestii. Maksy­milian też zaczął spadać, machając bez skutku rękoma. Z ołtarza wzbiła się biała gołębica i uniosła go tuż przed śmiertelnym zderzeniem z podłogą. Wyfrunęli przez drzwi kaplicy, ścigani zwierzęcym rykiem Torquemady:
- Aaaa!
Lecieli wśród chmur w bieli i błękicie. Wylądowali na łące, pośród kamiennych głazów. Z bijącym sercem uniósł powieki. Gołębica zniknęła. Uśmiechając się ciepło, po­chylała się nad nim Rachela. Pachniały poranną rosą jej kasztanowe włosy, muskały jego twarz.
— Tyś dobra—wyszeptał. — Tyś gołąb...
Spoglądał w pogodne oczy nie wiedząc, że sen zaraz do biegnie końca.

***

W zaułek przy zbiegu Gwarnej i Vogelstrasse wbiegły trzy zamaskowane postacie. Rozglądając się nerwowo, przecięły ulicę i zniknęły w bramie za rzędem koszy na śmieci. Z oddali dobiegał hipnotyzujący odgłos wojskowej syreny.
— Simon i E'Uas!,— rozległ się rozkazujący młodzieńczy szept. — Patrzcie, czy nikt nie idzie.
— Gdzie mamy stanąć?
— Jeden w bramie, drugi na rogu. Jakby co, to świećcie we mnie latarką.
Trzy zakapturzone postacie rozpierzchły się w różne strony. Najwyższy został przy ścianie i, krytycznie oce­niając niebo, sięgnął za poły płaszcza. W każdej chwili mogło zacząć padać. Uzbrojona w rozpylacz ręka zaczęła wodzić wzdłuż ściany. Chwilę potem brunatny mur zdo­bił połyskujący srebrzystą emulsją monogram. Przedsta­wiał wydłużoną literę „P" skrzyżowaną w połowie długo­ści z literą „X". Chłopak zaświecił latarką w stronę kom­panów i trójka pobiegła na następną ulicę.
Tam czynność powtórzyła się. Tym razem był to nie­wielki rysunek w kształcie ryby. „Malarz” schował tubkę aerozolu i dając sygnał ruszył w stronę mostu. Kompani podążyli za nim. Gdy przystawali, by zlustrować wyloty krzyżujących się ulic, pisali złotym kolorem: „Prawda uczyni was wolnymi"; „Jest jeden Bóg", „Wiara, Nadzieja, Miłość"...
Szybciej, E'Lias, musimy zdążyć przed patrolem.
Po kwadransie byli przy zboczu, opadającym łagodną stromizną ku wybetonowanym brzegom. W powietrzu unosił się ciężki zapach ropy. Grzęznąc po łydki w czar­nej brei, błyskając latarkami posuwali się ku filarom i przęsłom.


***


Żołnierki z szóstego plutonu FI kończyły obchód. Nocny patrol kierował się w stronę koszar. Schodziły z mostu, gdy czujniki zaczęły wariować. Na skanerach pojawiły się czerwone plamki. Dowódczyni zatrzymała pluton.
— Przygotować broń! — rozkazała przez tuner. Rozległ się szczęk ładowanych blasterów. Świetliste
kółka odbijały się od powierzchni rzeki. To musieli być
oni.
- Schodzić pojedynczo. Pierwszy pójdziesz ty, Rossie.
— Tak jest — odparła młodziutka szeregowa.
— Sigusch i Delambre — rozkazała dowódczym. — Bę­dziecie ubezpieczać ją od tyłu!
- Tak jest
- Goldman, Harris, Manion i Livra - wy pójdziecie ze mną od strony drugiego zbocza.
Rozkaz! - odkrzyknęły i rozbiegły się, ściskając od­bezpieczone blastery.

***


Właz był blisko. Przed starym wysypiskiem sprawdzili, czy nikt za nimi nie idzie. W ciemności słabo widać, ryzy­ko zawsze istnieje. Szczęście mogło przestać im sprzyjać, ktoś mógł wytropić tajny szlak nocnych wypraw i, co naj­gorsze — odkryć właz. Żadna z kilkuset „wycieczek" nie została ujęta. Były noce lepsze i gorsze, często kryli się w rurociągach, opuszczonych melinach i nieczynnych fa­brykach. Parę razy byli ranni. Ale nigdy nie zostali zła­pani.
Warstwa betonowego gruzu kryła właz do starej stu­dzienki ściekowej. Simon z Jeremiaszem pilnowali fila­rów, E'Lias odwalał gruz. Wtedy dostrzegli czarne syl­wetki ledwo widoczne w mroku. Rozległ się cichy gwizd.
— E'Lias! Spieprzamy!
Pobiegli wybetonowanym brzegiem. Teraz liczyło się, by odciągnąć patrol jak najdalej od włazu. Zanim prze­biegli pięćdziesiąt metrów, część filaru smagnięta pro­mieniem blastera rozleciała się z hukiem. Usłyszeli trzask betonowych odłamków i chlupot wody. Przyśpie­szyli. Dwieście metrów i dotrą do wzniesienia. A stamtąd do ruin elektrowni, znali jej labirynty jak własną kie­szeń.
Gnali na złamanie karku.
Wystrzał targnął ciałem E'Liasa. Młody chrześcijanin wyleciał w powietrze niczym potrącony manekin i z ło­skotem uderzył o ziemię. Simon i Jeremiasz stanęli zdez­orientowani. Nie mieli pojęcia, skąd padł strzał. Podbie­gli do towarzysza, był umierający.
Biegnijcie... - charczał poprzez krew. - Zostawcie mnie...
Próbowali wziąć go na plecy.
— Durnie! Uciekajcie...
Z trudem dźwignęli go z ziemi, pobiegli ku wzniesie­niu. Przed schodami zatrzymali się jak wryci. Czarne mundury i blastery zagradzały im drogę.
— Poddajcie się! Nie próbujcie ucieczki — zawołała dowódczyni.
Za plecami usłyszeli odgłos uderzających o beton ofice­rek. Szczęk broni.
— Łapy na kark i bez żadnych sztuczek!
Po lewej stronie spirala schodów, którymi nie uszliby daleko. Śmierć czyhała od frontu i od tyłu. Z prawej była rzeka.
- Rzucić to ścierwo i klęknąć! – krzyknęła dowódczyni.
— Łapy na głowę!!
Simon ułożył ciało E'Liasa na ziemi. Przez chwilę za­słonięty wykorzystał sytuację, by szepnąć:
- Skaczemy... Jedyna szansa...
Chwytając ciało umierającego przyjaciela, rzucili się w wodę. Przez kilka sekund byli w powietrzu, wystawie­ni na strzały. Dopiero nad powierzchnią, gdy mieli za­nurkować w śmierdzącej brei, dowódczym zorientowała się i posłała im serię. Ognisty promień smagnął płaszcz Simona, spalił lewą dłoń Jeremiaszowi. Byli pod wodą. Młócąc wściekle przedzierali się z mozołem przez gęstą ciecz. Ciało E'Liasa ciążyło im jak młyńskie koło. Nad głowami brudne lustro kotłowało się od strzałów. Gdy się wynurzyli, by zaczerpnąć powietrza, woda wokół parowa­ła i bulgotała spieniona. Ledwo uniknęli pocisków. Ciało E'Liasa odpłynęło o parę metrów. Nie mogli po nie wró­cić. Simon patrzył, jak wojowniczki rozstrzeliwują mar­twy korpus jego brata. Porozrywane kończyny odpływały w różne strony.
- Możemy wracać do fortu. Jestem pewna, że nie żyją
— stwierdziła dowódczyni, lustrując rzekę przez noktogogle. — Nie mieli prawa wyjść z tego cało.
A jednak wyszli. Przytomność odzyskali wczesnym świtem, budząc się w lepkim mule na drugim brzegu. Szare niebo wypluwało pierwsze krople. Wokół ani żywej duszy. Raz jeszcze przeprawili się przez rzekę. Dotarli do włazu i dziękując Bogu za ocalenie zniknęli w jego wnę­trzu.

IX NA PLATFORMIE

Pasmo neurotyczne zwizualizowało się w ciągu pięciu jednostek wewnętrznego zegara przestrzeni psychonautycznej. Z początku mętne, drgające zarysy na szarym tle landscape'u powoli stygły i nabierały wyrazistości. Po chwili Agnes rozpoznała wieżę. Depresja zawsze wizualizowała się w formie wieży. Podpłynęła bliżej i zatrzymała obraz na lewej części ekranu. Wpisała komendę zacho­wującą i potwierdziła prawdziwość zapisu. Dopiero teraz mogła rozpocząć działania terapeutyczne. Zazwyczaj oby­wała się bez zerkania na counter, wolała działać intuicyj­nie, kierując się własnym wyczuciem. Doświadczenie na­uczyło ją szybkiej adaptacji do skal czasowych netu. Po zakończeniu terapii nie miała trudności z przestawie­niem się na czas wspólny. Była jedną z najlepszych psychonautek na Platformie - sama Rita Fichte, przewodni­cząca Senatu, brała u niej seanse relaksujące.
Nazywała się Agnes Maria Aspilakopa (takie imię nadała jej komisja wystawiająca akt urodzenia). Z pocho­dzenia była Greczynką. Na Platformie rodowód i imię grały rolę najwyżej towarzyską: liczył się numer rejestro­wy i karta personalna. Agnes miała srebrną kartę, co stawiało ją ponad dwoma niższymi kategoriami. Zadecy­dowały o tym jej umiejętności zawodowe. Karty złote, da­jące przywileje największe, otrzymywały członkinie Se­natu i kierowniczki resortów Ministerstwa Administra­cji. Agnes uważała, że i tak zaszła daleko. Zwłaszcza kie­dy przypominała sobie początkowe trudności z wnio­skiem o wyniesienie jej do kategorii srebrnych. Część ko­misji sprzeciwiała się, uznając doktor Aspilakopę za jed­nostkę aspołeczną, i co gorsza — aseksualną, gdyż wedle ustaleń Biura Inwigilacyjnego nie utrzymywała związ­ków intymnych z obywatelkami. Przeważyły głosy wska­zujące na jej fachowość i ofiarność w służbie społeczeń­stwu. Senatorki przyjęły wniosek prawie jednomyślnie, a uroczyste wręczenie karty odbyło się dwa dni później.
Procedurę wstępną miała za sobą. Teraz musi połączyć się z komorą psychonautyczną, w której przebywa pa­cjentka. Wcześniej posłała impuls budzący, teraz spraw­dzała, czy możliwe jest wejście w kolejną fazę seansu.
Płynąca w przestrzeni wirtualna siatka falowała powybrzuszaną topografią. To z niej miał zwizualizować się wirtualny odpowiednik postaci Rebeki (ze względów tera­peutycznych przyjmujący odcień cytrynowego polichromu). Manekin Agnes miał połyskliwą barwę orzechowego kobaltu, o maksymalnej rozdzielczości obrazu drgającego z częstotliwością podprogową. Po chwili stały naprzeciw siebie, zajmując miejsca w bipolarnym synchronizatorze odczytu. Psychonautka pozdrowiła kuracjuszkę.
„Witaj Rebeko, zaczynamy seans. Jeśli będziesz goto­wa, daj mi znać". '
„Dzień dobry pani doktor. Myślę, że możemy zaczy­nać".
„Możesz mówić do mnie Agnes".
„Dobrze, pani doktor... To znaczy Agnes..."
„Rebeko, niepotrzebnie się denerwujesz. Ten zabieg to naprawdę nic poważnego".
„Wiem, Agnes, raz w nim uczestniczyłam".
„Tym bardziej nie ma powodu, żeby się bać. Jak tam -jesteś spokojna?..."
„Tak... staram się".
Wskaźnik napięcia wskazywał co innego.
„Czy widzisz prototyp obrazu, Rebeko?"
„Tak, widzę starą wieżę na pustym polu".
Czytnik nadal wyświetlał wysoki poziom stresu. Moż­na temu zaradzić, aplikując Rebece zastrzyk uspokajają­cy, ale to zmniejszy jej zdolności orientacyjne w psychonecie. Seans wymagał wyobraźni przestrzennej także od kuracjuszki.
- Przygotuj się, Rebeko. Kiedy wejdziemy w pierwszy etap, podążaj za mną. Pod wieżą otrzymasz nowe polece­nia. Teraz naśladuj moje procedury manualne. Zaczyna­my od zdjęcia blokad syntaktycznych.
Ruch wirtualnej dłoni obracającej wielowymiarową kostką. Kciuk i palec wskazujący usuwają sześciościenne fraktale z wierzchołków figury. Pojawia się migający na­pis:
CZEKAM NA WPIS PRAWIDŁOWEJ SEKWENCJI
KODÓW DEROGACYJNYCH Agnes napełnia elementy bryły serią kodów i uzupełnia
dziury ziejące w rogach sześcianu.
OKREŚL SPOSÓB ROZGRANICZANIA ETAPÓW: EWOKACJA KOMENDY ALTERNATYWY ROZŁĄCZNEJ / EWOKACJA KOMENDY ALTERNATYWY NIEROZŁĄCZNE J
— Wybieram pierwszy wariant.
CZEKAM NA POTWIERDZENIE
— Wpisuję klauzulę konfirmacyjną.
Kostka rozszczepia się na tysiące sześcianów. Wszyst­ko znika, następuje wizualizacja Przedsionka. Po bokach bezmiar wirtualnych kartotek, infostrad połączonych w mikroprocesorowe wstęgi.
Płynęły lustrzanym tunelem w kierunku wirtualnej budowli. Agnes podejrzewała, że wkraczanie do środka wieży nie będzie konieczne. Świadczyła o tym dolegliwość Rebeki, typowy w jej wieku zespół depresyjny menopauzy. Program leczniczy też był standardowy. W fazie wie­żowej najważniejszy okazał się psychiczny kontakt lekar­ki i pacjentki (odbywający się za pośrednictwem pasm transmisyjnych). Wszystkie umiejętności zawodowe Agnes można było sprowadzić do tej części seansu — resz­ta nie odbiegała od zakresu umiejętności przeciętnej braindriverki. Nawiązywanie relacji z chorymi wymagało wewnętrznego treningu, harmonii myśli i działań oraz koncentracji. Nie znała swojej matki, lecz podejrzewała, że tego typu zdolności nabywane są dziedzicznie.
Pojawiła się grafitowa brama, a za nią szary, depresyj­ny krajobraz wyjałowionej ziemi z rudobrązową basztą pośrodku. Agnes uruchomiła procedurę wejściową. Jarzą­ce się paski blokujące zniknęły.
Bądź gotowa, moja droga. Wkraczamy w strefę Wieży. Wpłynęły we mgłę między kolumnami.


X TANCERZE WE MGLE

Przyszła do komnaty Maksymiliana nocą, upewniwszy się, że inne kobiety już śpią. A jeśli nawet, miała przecież prawo poczuć potrzebę modlitwy i opuścić salę o każdej porze. Przemknęła cicho korytarzem, minęła kuchnię i skręciła w przedsionek. Zastukała trzykrotnie w meta­lowe drzwi. Po chwili ujrzała go w bladym świetle. Po­znał Rachelę i zaprosił do środka.
- Czy coś się stało?
Nie spał jeszcze. Na stole leżała otwarta księga.
- Chcę prosić brata — odparła cicho — żeby się ze mną razem pomodlił.
- Zrobię, co w mojej mocy.
- Miałam straszny sen, ,w którym wróciła przeszłość. I teraz lękam się...
- Usiądź, Rachel. Opowiedz o wszystkim, zrzuć ciężar z serca. Usiadła obok na ławie.
Proszę brata - spytała nagle. - Czy we śnie można popełnić grzech?
Zdziwiony pomyślał chwilę.
- Nie można, Rachel. Do popełnienia grzechu niezbęd­na jest świadomość i wola. Śniąc nie kontrolujesz wła­snych myśli. Nie można też popełnić grzechu przez przy­padek. Rozumiesz?
- Tak.
- Cokolwiek ujrzałaś we śnie, zapomnij.
- Przecież miałam bratu opowiedzieć... . — Jeśli uważasz, że to ci pomoże.
Wpatrywała się niewinnym wzrokiem skrzywdzonego dziecka. Bał się tego spojrzenia.
- Śniłam, że znów byłam na Powierzchni... W tej sa­mej roli. Wszystko było, jak kiedyś: wystrój kabiny, wiel­kie lustro na suficie. Robiłam to samo, co przed laty i... wspomnienia te były przyjemne. — Wydało się jej, że Maksymilian poczerwieniał, schwyciła go za nadgarstek. — Och, chyba nie powinnam!
- Mów... Rachel.
Włączył się czerwony sygnał w baldachimie, ktoś chciał wejść. Spojrzałam na ekran... Postać w płaszczu, może habicie, z twarzą osłoniętą kapturem. Poczułam dziwne podniecenie i; otworzyłam drzwi. Wtedy on zdjął kaptur......
On?
Spojrzała szklistym wzrokiem.
- To byłeś ty, bracie Maksymilianie. - Zasłoniła usta dłonią.
- Demon nieczystości często nawiedza nas w snach — mruknął. — Mów. Wyrzuć to, z siebie. Utkwiła wzrok w podłodze.
- Całowałam się z bratem, a później kochaliśmy się... Boże, ja skłamałam!
- Co znowu?
- Skłamałam mówiąc, ze obudziłam się, czując lęk. Tak naprawdę to czułam... pożądanie. Niezaspokojenie.
Maksymilian siedział sparaliżowany, nie mógł wydo­być słowa. Policzki mu płonęły.
- Będzie lepiej - wycedził po długim milczeniu - jeżeli pomodlisz się sama, w odosobnieniu. Zwalczanie pokusy lubieżności wspólnie z kimś, kto ją wywołuje, nie jest mą­drym pomysłem — wstał, a raczej wyskoczył z ławki jak oparzony. Podszedł do stołu. Otworzył kilka szuflad, poprzestawiał różne przedmioty. Nadal tam była. Wciąż pa­trzy wzrokiem bezradnego dziecka.
Przepraszam za ton —wyszeptał. - Postąpisz właści­wiej, prosząc o wspólną modlitwę którąś z kobiet. A teraz wybacz, muszę pracować

Wstała ze spuszczoną głową i nagle wybuchnęła płaczem.
Idź z Marią, Rachel. Ona cię zrozumie...
Wybiegła potykając się w progu. Nie podążyła jednak w stronę stacji. Echo klaśnięć jej sandałów i szloch roz­brzmiewały od strony dolnych schodów. Zwariowała? Czemu tam pobiegła? Mogła złamać kark, trafiając na obluzowany stopień. Ale widocznie to tam miało się roze­grać. Tak bardzo pragnął pójść za nią i być świadkiem demaskacji. A jednak wiedział, że muszą czekać. Ten człowiek nie mógł kłamać.
Chwycił latarkę i pognał lewą odnogą korytarza w stronę metalowych schodów. Droga prowadziła do magazynów, w których trzymali żywność i maszyny. Żeby tylko nie potknęła się na schodach, znajdzie ją. Dolne segmenty to ślepa uliczka. Zdyszany dobiegł do zardzewiałej poręczy. Poświecił w dół. Snop światła omiótł kilka kondygnacji:
ani śladu Rachel. Dopiero gdy wstrzymał oddech, usły­szał ciche stąpanie. Była na samym dole.
- Rachel! - krzyknął głosem człowieka, którego rolę miał odegrać. Nie było odpowiedzi.
Zaczął schodzić po metalowych stopniach. Maksymi­lian znał drogę, wielokrotnie nadzorował magazynowa­nie. Miał latarkę, więc nic dziwnego, że szybko stanął na dolnej kondygnacji. Przeszukał wszystkie wnęki i zagłę­bienia, sprawdził drzwi do pomieszczeń. Nie powinien odkrywać włazu za wcześnie. Przecież nie zna jej tajem­nicy. Stanął i począł nasłuchiwać. Cisza zupełna. Gdzie się podziała? Poświecił na ściany, schody i podłogę. Sta­rał wczuć się w rolę. Wybrzuszenie gumolitowej posadzki sprawiło, że pojął. Uniósł płat tworzywa i ujrzał ukryte wejście. Dziurę przykrywała stalowa pokrywa. Postano­wił, że najpierw zapuka... Nic... Dopiero po chwili usły­szał szuranie butów po szczeblach drabinki i cichy meta­lowy brzęk. Wiedział, że z tej drogi nie sposób zawrócić. Odsunął płytę, schował latarkę za pas kombinezonu i spuścił się na dół.
Stała oparta czołem o betonową ścianę. Pomyślał, że Maksymilian, jakiego znała, dopiero teraz zdałby sobie sprawę, że odkrył nieznany dotąd, trzynasty segment.
— Przychodzę tu — odezwała się cicho — kiedy pragnę być sama ze swoimi myślami.
Rozejrzał się. Nie było żadnego symbolu, krzyża czy choćby obrazka. Na podłodze walały się stare sienniki. W kątach pod ścianami stały trzy zapalone świece.
— Chciałem cię przeprosić — powiedział, kucając tyłem do niej i zbierając palcem krople wosku. — Postąpiłem niegodnie. Masz prawo być na mnie zła. Chcę to napra­wić.
- Dziękuję ci, Maksymilianie - odrzekła pewniejszym głosem. — Możesz się odwrócić.
Stała naga, z rozplecionymi włosami opadającymi miedzianorudą kaskadą. Na lewym ramieniu, tuż poniżej barku, miała dwubarwny tatuaż: odwróconą doniczkę z bezlistną łodygą zakończoną kwiatem o barwie szafra­nu. Była metr od niego. Nie mógł opanować erekcji.
- Ten znak na twoim ramieniu... Nigdy go wcześniej nie widziałem. Zmierzwiła mu włosy, śmiejąc się:
— Naturalnie, że nie widziałeś, biedaku. Lękałeś się spojrzeć na mnie nawet, kiedy byłam ubrana.
- To piętno?
Spuściła oczy poważniejąc.
— Tak znakowano kobiety w domu nierządu. Masz ra­cję, teraz to jak piętno hańby... — schowała twarz w dło­niach. Objął ją, całując we włosy. — Boże — szeptała —jak­że błądziłam.
Przytulił ją mocniej. Przyległa zachłannie niczym lep­ka hormonalna substancja. Zarzuciła mu ręce na szyję, wtuliła głowę w jego pierś. Ściskając ją coraz mocniej, czuł, jak traci kontrolę nad swoim zachowaniem, ręką wodził wzdłuż pleców, obejmował pośladki. Jej zapach odurzał go, odbierał świadomość, niweczył świętość przy­sięgi.
Mój wyśniony — szeptała szukając jego ust. — Jedyny!
Odnaleźli się wreszcie, nie było siły, która mogłaby ich powstrzymać. Legli na brudnych materacach. Usiadła na nim i zaczęła rozpinać guziki jego kombinezonu. Po chwi­li oboje byli nadzy. Zjednoczeni jedną potrzebą i myślą, zamknięci w wewnętrznym świecie doznań, odprawiali prywatną mszę.

XI ZMIERZCH

Narkotyczna wizja poraziła Łodyżkę brutalną retrospekcją. Światło latarek sączące się przez drzwi. Kołatanie w ciemności, wrzask komend dla plutonu interwencyjne­go. Poczuł broń na skroni, zobaczył uśmiech zgniłej sa­tysfakcji na twarzy Meliniarki i, kątem oka, doniczkę wynoszoną pod przeźroczystym kloszem. Próbował się wyrwać i stanąć w obronie, lecz padł na ziemię rażony impulsem paralizatora. A potem słyszał trudną do znie­sienia ciszę własnej rudery. Jedyna bliska mu osoba zło­żyła donos, jedyna rzecz, którą kochał, została mu ode­brana. Czuł pustkę.
Ponownie zobaczył siebie włóczącego się ulicami Posenstadt. Po raz pierwszy czuł się niepotrzebny, a to strasz­ne brzemię. Z butelką wina wrócił do mieszkania. Zary­glował drzwi. Ze skrytki pod parapetem wyciągnął wore­czek z narkotykiem. Tym razem wsypał do butelki całą zawartość.
Po godzinie, która wydawała się dłuższa od wieczności, odstawił puste szkło. Kucnął w kącie pokoju i przytulił się. do ściany. Przez brudne szyby sączył się do mieszka­nia szary zmierzch. Zamknął oczy.
Noc zasnuwa widma i cienie dusz kirem, a nad świa­tem zapada ciemność. Wtedy bezszelestnie wyfruwają z podziemia dwaj skrzydlaci synowie nocy, jeden to pięk­ny Hypnos-Sen, z kwiatem maku kwitnącego w dłoni, a drugi to jego brat bliźni, Tanatos-Smierć, o czarnych skrzydłach**

XII KREW EDENU

Ciepło oddechów i cierpka woń potu unosiły się pod sufi­tem trzynastego segmentu. Z dala od oczu i domysłów reszty Zgromadzenia popełniony został grzech. Grzech miłości?
Duszny mrok działał usypiająco. Mężczyzna leżał po­grążony w nieświadomości snu, lecz jej nie wolno było za­snąć. Nadchodziła godzina. Nie śpieszyła się. Nie warto działać pochopnie, miała zresztą czas, by się przygoto­wać.
Ze skupieniem obserwowała chłopięcą twarz, która nie wyrażała nawet śladów pożądania, co najwyżej głupko­wate rozanielenie pozbawiające resztek charyzmy. W palcach ściskała rękojeść sztyletu. Jakie obrazy drgają mu teraz pod powiekami? A może nie śni o niczym, po­grążony w czarnej otchłani, skąd tylko krok ku tamtej stronie? Ku piekłu?... Doktryna jego kościoła przewidy­wała wieczne potępienie dla łamiących śluby, umierają­cych po grzesznym akcie, bez ostatniego namaszczenia, bez spowiedzi. Nawet było jej go żal.
Westchnęła cicho i powolnym ruchem, zataczając półokrąg, zbliżyła ostrze do szyi śpiącego. Sztylet ści­skała oburącz w spoconych dłoniach. Srebrzysty metal odbijał blask dopalających się świec. Zamknęła oczy. Następnie zaciskając zęby naparła na sztylet całym ciężarem.
Drgnął bezradnie. Palce rozchyliły się w przedśmiert­nym skurczu. Odskoczyła na bok, nie mogąc oderwać wzroku od skrwawionego ciała, z którym godzinę temu leżała spleciona w miłosnym uścisku. Poczuła smutek i wilgoć w kącikach oczu. Jej oddech stawał się ciężki, myśli poplątane. Potrzebowała czasu, by dojść do siebie i zacząć działać. Na zabójstwie nie kończyło się jej zada­nie. Musi najpierw połączyć się z centralą i powiadomić zwierzchniczki. Zwilżyła palec śliną i potarła paznokciem tatuaż. Rzuciła kilka zdań sygnalizujących, że zlecenie zostało wykonane pomyślnie. Wnękowy nadajnik, ukryty pod skórą, przekazał komunikat. Teraz mogła się ewaku­ować. Ubierała się pośpiesznie, chciała jak najprędzej opuścić komnatę.
Jedyną osobą wiedzącą o jej misji była „Miriam", także agentka Straży, wtyczka wysłana dwa lata temu w pod­ziemia Wspólnoty. Miriam jako zaufana członkini Wspól­noty pilnowała furty i włazu, a jednocześnie informowała o wszystkim IV Departament przez nadajnik ukryty w tatuażu. Jeżeli wszystko poszło zgodnie z planem, po­winna otworzyć właz, usunąć ciało, a przynajmniej zatu­szować ślady zbrodni Racheli i dobrze zabezpieczyć wej­ście. Później nastąpi finał operacji: podmienienie Maksy­miliana na sobowtóra, skopiowanego przez techmedki od chirurgii plastycznej. Rachela i Miriam myślą, że jest to pojedyncza akcja, ograniczającą się do jednej Platformy. Nie wiedzą, że plan obejmuje podmienienie wszystkich duchowych przywódców — w różnych miastach. Dane psy­chofizyczne imitacji rekonstruowano przez lata w klini­kach i laboratoriach na podstawie zdjęć oraz próbek DNA dostarczanych przez agentów. Po trzech-czterech latach intensywnych przygotowań, obejmujących każdy rodzaj szkolenia łącznie z nauką katolickiej dotryny, wypreparowany psychicznie sobowtór miał zająć miejsce przeora w każdym skupisku wiernych, o jakim dowie­dział się wywiad. A wywiad wiedział o wszystkich.
Przysunęła metalową drabinkę i zaczęła się wspinać. Nagle poczuła termiczne skurcze w okolicach tatuażu - znak, że Miriam albo zwierzchniczki chcą nawiązać kon­takt. Potarła paznokciem przedramię.
Napięty, podenerwowany głos Miriam:
Rachel?... Ewakuuj się, szybko! Cały plan spalił na panewce. Musimy wiać.
Milczała, czując chaos w głowie.
— Do cholery, Rachel?! Jesteś tam?
— Możesz powtórzyć?!
— Koniec operacji. Wszystko diabli wzięli.
— Gdzie jesteś?!
— Przy włazie. Masz tu być natychmiast!
— Co się stało?
— Sobowtór zniknął.
— Co?!
— Jak kamień w wodę. Zgodnie z planem dwa dni temu wpuściłam go, kiedy wszyscy spali i ulokowałam w piw­nicy mojej wnęki. Kilka godzin temu, kiedy chciałam przekazać ostatnie meldunki, jego nie było. Szukałam wszędzie. Przepadł i schlus.
— Uciekł?
— Pojęcia nie mam. Pośpiesz się. Czekam dziesięć mi­nut, później spieprzam.
— Zaraz będę.
Odblokowała zamek przy pokrywie, uniosła ją i w ciemnościach korytarza ujrzała światła latarek. Za­trzymała się, czując narastający łomot serca. Zbliżały się niesione echem tunelu odgłosy nawoływań. Szukali jej. Szli w jej kierunku. Błyskawicznie chwyciła brzeg klapy, by ukryć się i przeczekać, aż przejdą. Szarpnęła raz i drugi. Nagle krzyknęła. Podeszwa buta miażdżyła dłoń. Rozkurcz palców, rękojeść wysuwa się ze słabnącego uchwytu - metaliczny brzęk sztyletu.
Odbiła się od stopnia drabiny, z pięścią wycelowaną w krocze napastnika, lecz chybiła. Poczuła stalowy uścisk na przegubach i podłogę korytarza pod plecami. Mężczyzna obezwładnił ją. Wyrwała się z jego ramion i przebiegła parę metrów, ale podcięta runęła na ziemię. Oślepiła ją powódź świateł, a uderzenie w skroń odebrało przytomność.
Gdy się ocknęła, miała nad sobą pochylone twarze. Le­żała skrępowała pod schodami i czuła nieznośny ból w le­wej ręce. Paliły się wszystkie lampy, metalowe stopnie rozbrzmiewały odgłosami kroków. Obok, przywiązana stalową linką do drzwi magazynu, siedziała Miriam.
— Witaj, Rachel.
Drgnęła na dźwięk tego głosu. Zmrużyła oczy, by cokol­wiek widzieć i zobaczyła Maksymiliana.
Zrozumiała, co stało się z sobowtórem. Zrozumiała, ko­go zabiła.
— Jak? — wydusiła.
— Nawrócił się — odparł cicho Maksymilian. — Oddał za mnie życie. Posłała mu nienawistne spojrzenie.
— Kłamiesz.
— Przyszedł do mnie i o wszystkim opowiedział. Zdra­dził tajniki waszego planu. Zdemaskował „Miriam"...
— Łżesz...
— Wiesz, kiedy mnie zastąpił? Po tym, jak udając płacz, wybiegłaś z komnaty. Ja zostałem, a on poszedł za tobą. Twierdził, że cię unieszkodliwi. Nie powiedział, że pragnie śmierci. Prosił o trochę czasu. Nie chciał, żeby­śmy się do tego mieszali. Okłamał nas. Wybrał śmierć.
Rachela milczała.
— Zostawił kartkę wsuniętą za okładkę Biblii — Mak­symilian wyjął z kieszeni pomięty skrawek i podsunął jej na wysokość wzroku. Nic nie pojmowała.

Jak Zbawiciel zginę z ręki kobiety, jak On zostanę zgła­dzony sztyletem zbrodni...

XIII KREW ODKUPIENIA

Jak zwykle bywa, pierwsze zareagowały komputery.
Sygnały z oblatywaczy zostały przekazane do głównego stanowiska w Centrali Straży i w formie zakodowanej wy­świetlone na zewnętrznych skanerach. Powiadomiono wszystkie brain-driverki o niebezpieczeństwie, nakazując powrót. Na IV Platformie rozpoczynała się rutynowa doba ze sztucznie generowanymi sekwencjami dni i nocy. Kilka kilometrów niżej, na Powierzchni, wstawał szary zamglony świt. światła sygnalizacyjne, spełniające w nocy rolę latar­ni nawigacyjnych, bladły w rzadkim ołowianym powietrzu, aż przestawały być widoczne i gasły.
Starszy oficer Junona Helsen odebrała komunikat:
Nakazuję skierowanie wszystkich jednostek interwen­cyjnych na pole kartograficzne P-13, do podsfery 7b. Za­gęszczenie androidów przekroczyło tam normę niemal dziesięciokrotnie i zwiększa się. Przyczyny nieznane. Na­kaz zatwierdzony przez Przewodniczącą Senatu ma klau­zulę natychmiastowej wykonalności.
Junona Helsen uruchomiła alarm, a następnie wyświe­tliła holograficzny plan miasta. Szybko zlokalizowała kwadrat P-13, powiększyła w maksymalnej skali schemat podsfery 7b. Ciekawe, zagrożony obszar nie stanowił waż­nego punktu strategicznego. Znajdował się na wschodnich rubieżach Platformy, oprócz Fabryki Przetwórstwa wzno­siły się tam poziomowce Agencji Aborcyjnej.
Pod drzwiami gabinetu czekają już uzbrojone zastęp­czynie. Kapitan Junona Helsen wyłącza hologram i wy­dając ostatnie dyspozycje, kieruje się ku hangarom.

***

Dwa dni wcześniej miała miejsce w Instytucie Psychonautyki tajemnicza awaria.

Doktor Agnes Aspilakopa kończyła kolejny seans, gdy dotarła wiadomość o wypadku w jednej z komór. Kon­kretnie - w heksagonie trzynastym w strefie izolatek. Od wielu lat, jeszcze zanim przyjęto Agnes na praktyki, ko­morę 13 zajmowała zagadkowa pacjentka, cierpiąca na rzadki zespół, zwany syndromem Rofinniego lub schizo­frenią czasoprzestrzenną. Egzystowała tam pogrążona w ciemnościach świadomość K. Sandry. Agnes skierowa­ła się ku 13-ce przeglądając po drodze pierwsze analizy. Sklecony naprędce raport był chwilowo jedynym źródłem informacji.
Ściany komory, od ponad dziesięciu lat czyste i jednoli­te, zaczęty pokrywać się dziwnymi znakami — czytała na edytorze karty chorobowej. - Przyczyny nagłej aktywizacji psychiki K. Sandry pozostają nieznane. Na ścianach ko­mory zwizualizowaty się kształty, identyfikowane jako symbole jednej z nielegalnych sekt działających na Po­wierzchni (chodzi o krzyże, religijne znaki chrześcijan). Mają one różny wzór, także zupełnie niepodobny do tra­dycyjnego krzyża prostokątnego, z dodatkowymi ramiona­mi w kształcie litery V, odchodzącymi od poziomej belki.
Na miejscu Agnes poprosiła o zezwolenie na wejście w korytarz okołoprzestrzenny. Mogła stamtąd obserwo­wać wizualizację psychiki K. Sandry i nawiązać z nią < mentalny kontakt. Ostatnie zdanie samoaktualizującego się raportu brzmiało:
Zaobserwowano nowe znaki na powierzchni powłok:
mają kształt trapezu z nieregularnymi rozgałęzieniami odchodzącymi od podstawy...
Krwistoczerwony wybuch pod powiekami.
Co się dzieje?
Agnes traci orientację. Przed oczami sprężyste żarł wirowania, rozedrgane impulsy w ciemności. Próbuję procedur ratunkowych, ale mleczne światło spowija ją w ciasnym kokonie niemocy. Słyszy jednostajny, zgrzytliwy dźwięk. W powietrzu tańczą granatowe pierścienie. Nie może uciec, nie jest w stanie niczemu zapobiec.
Światło. Tysiące lamp oświetla jej twarz, nie rażąc w oczy. W uszach gasnące echo anielskich szeptów. Odle­gły odgłos gromu, kazanie ogniste.
Bądź wierna
Bądź odważna
Bądź świadoma
Co znaczą te słowa, co znaczy to wszystko? Gdzie ja jestem?
— Podejdź.
Agnes unosi się z kolan. Niebo szarzeje od strony wzgórza, wiatr zamiata piasek i kołysze połaciami suchej tra­wy. Stoi przed nią kobieta z twarzą zasłoniętą czarnym woalem. Halucynacja? Niebo rysują zygzaki błyskawic. W oddali słychać grom. Nadciąga burza, choć powietrze jest suche i nie pada deszcz.
Wpatrują się w siebie wyczekując.
— Nadszedł twój czas, niewiasto asto... asto... Proroc­two musi się wypełnić ełnić... ełnić..., a przepowiednia zi­ścić... iścić... Z twoją pomocą i za twoją sprawą awą... awą....
— Kim jesteś... K. Sandro?
— Tą, która ma cię przygotować ować... ować... Uczynić świadomą.
Ale ja...Ja nic nie pojmuję. Ja...
Pojmiesz w swoim czasie. Już niedługo ugo...
K. Sandra rozpływa się we mgle. Agnes widzi blado-czerwony księżyc muskany przez chmury. Pod nim, roz­pięty na krzyżu, widnieje wielki ekran. Agnes widzi na nim siebie leżącą na stole operacyjnym. Ogląda własną śmierć. W oddali, rozlane po niebie, jarzą się szkarłatne litery ułożone w mglisty, postrzępiony napis: In hoc signo vinces. Czuje na policzkach pierwsze krople deszczu
A może to łzy? Pada na kolana. Już wie. W jednej chwili pojmuje wszystko.

***

- Umarła.
Techmedka zapala światło w kabinie dla powłok. Ciało kobiety leży pokryte kłębowiskiem kabli i kroplówek. Wbudowana w ściany aparatura wskazuje zerowy po­ziom funkcji życiowych. Po tylu latach życia bez świado­mości K. Sandra umarła.
- Co z psychonautką?
- Zaleźli ją nieprzytomną na podłodze kabiny.
- Dokąd ją zabrali?
- Do kliniki na badania. Nie wiadomo, co było powo­dem zasłabnięcia.
- Czy jest już pokwitowanie z krematorium?
- Zaraz prześlę ci wydruk.
- To chyba wszystko. No to tymczasem.
- Na razie. Nie zapomnij, że widzimy się po pracy!
- Uhm.
Obraz w skanerze zniknął.

***

- Więc gdzie ją zabrali?
Dwie techmedki w służbowych uniformach szły w stro­nę przebieralni.
- Słyszałam, że z kliniki odesłali ją do Agencji Abor­cyjnej. Podobno jest w ciąży!
- Odbiło jej? Chce oddać płód na eksperymenty? A mo­że na biżuterię?
- Z jej pozycją społeczną? Nie zapominaj, że jest Srebr­ną.
- No to po co miałaby to robić?
- Jest jeden szczegół. Z karty personalnej wynika, że nie poddawała się zapłodnieniu.
- Przecież to ząb...
- Ta sprawa to jedna wielka zagadka. Mówię ci, Cindy, zobaczysz że będzie z tego grubsza afera.
Skończyły się przebierać i wyszły na korytarz Instytu­tu. Za prostokątnymi oknami tunelu widać było przelatu­jące pojazdy. Z oddali nadpływały interwencyjne oblaty­wacze Straży. Wszystkie w kierunku Agencji Aborcyjnej.

***

Kapitan Junona Helsen tarła oczy ze zdumienia. Ta­kiego stężenia androidów w obrębie jednej podstrefy nie widział dotąd nikt. Purpurowe morze syntetycz­nych ciał zalewało plac przed centralnym poziomowcem Agencji. Niebo roiło się od świateł oblatywaczy, każdy wolny skrawek zajęty był przez pojazdy Straży. Na dachach pobliskich budowli rozlokowano dwie bry­gady snajperek. Na monitorach wyświetlano zbliżenia tłumu w różnych ujęciach i skalach. Zachowanie an­droidów wydawało się dziwaczne. Fakt, że wszystkie postąpiły wbrew wewnętrznym programom, mógł oznaczać najgorsze. Rozważano działanie wirusa paraletycznego albo jednoczesne uszkodzenie układów dy-rektywalnych. A jednak zachowywały Się biernie. Sta­ły w miejscu, z uniesionymi głowami, nie podejmując działań. Jakby czekały na rozkaz, polecenie urucha­miające tę zbiorową machinę. Kierowniczka Agencji zrobiła kwadratowe oczy.
- Coś takiego! Ona nosi w brzuchu bachora?
- Nie ma mowy o pomyłce - informowała przez kom­puter lekarka z oddziału położnictwa. - Początkowo my­śleliśmy, że to ciąża urojona, ale szybko się okazało, że to klasyczna ciąża wewnątrzmaciczna. USG wykazało, że to co najmniej trzymiesięczny płód, a analiza hormonalna, że...
- Że co?
- Nie wiem, jak to możliwe! W naszych bankach nie ma takich plemników. Ale wszystko wskazuje, że ten płód.... no, że on jest...
- No?!
Płci męskiej.
- Jasna cholera! To absurd!
- Niestety, nie ma mowy o pomyłce, a jak mówiłam...
Kierowniczka agencji przerwała jej.
- Dziękuję, doktor Errons; to wszystko, co chciałam wiedzieć. Proszę czekać na dyspozycje. Twarz lekarki zniknęła z ekranu.
- A ty co o tym sądzisz? — spytała kierowniczka za­stępczynię siedzącą w pneumatycznym fotelu po przeciw­nej stronie stołu.
- Rzeczywiście niecodzienny przypadek...
- Niecodzienny?! To zakrawa na paranoję!
- Można bardzo łatwo zaradzić tej paranoi - rzekła za­stępczym zwężając oczy.
- Skrobanka?
- I to jak najszybciej, żeby nikt się nie dowiedział.
- Żeby nikt... Dobre sobie! Pół oddziału o niczym innym nie gada!
- Nic na to nie poradzimy. Zgodnie z prawem, jeżeli ciąża nie została zgłoszona do ewidencji, a obywatelka nie ma wpisu w karcie, taka ciąża jest nielegalna. Spo­czywa więc na nas ustawowy obowiązek usunięcia em­briona. Takie jest prawo i taki jest regulamin naszej Agencji.
Kierowniczka opada na fotel i przypala papierosa.
- No to jazda z nią na salę operacyjną.
- Komputer?
- - W żadnym razie. Podajcie jej eter i czekajcie, aż się zjawię.
Zastępczyni nie kryje zdumienia.
- Czyżbyś?...
Zgadłaś, złotko. Postanowiłam, że zakończę tę para­noję własnoręcznie.

***

Tłum na placu przed budynkami Agencji nie malał. Jego zachowanie również nie ulegało zmianie, pozostawało bierne i nie zawierało agresji. W Centrali Straży trwało posiedzenie komendantury, ale nikt nie miał pojęcia, co należy dalej robić. Przeważały głosy, że najrozsądniej bę­dzie zaczekać na rozwój wypadków. Tak też uczyniono. Oblatywacze krążyły nad obszarem podsfery 7b, znużone snajperki trwały w pogotowiu, a jednostki interwencyjne Straży oczekiwały dalszych poleceń. Sytuacja uległa zmianie pod wieczór.

***

Podniosła wzrok. Przed sobą miała posępne wzgórze, z którego wyrastały ku niebu trzy krzyże. Nietypowe krzyże, każdy posiadał dwie ukośne belki odchodzące od spojenia dłuższego i krótszego drzewca. Na krzyżu centralnym, największym, wisiał owalny ekran, wy­świetlający holograficzne zdjęcia. Projekcja przyszłości. Całkiem niedalekiej. Agnes oglądała je, z wolna pojmu­jąc.
Spoza mgieł eterowego zamroczenia wyławiała ostat­nie obrazy, głosy i zapachy, niknące razem z jej świado­mością. Widziała twarze - mnóstwo twarzy - pochylo­nych nad nią, ukrytych za sterylnymi maskami. Czuła uścisk na dłoniach i stopach, unieruchomionych w alumi­niowych klamrach. Bała się. Usłyszała nowy, niski głos należący do brzydkiej, ponurej kobiety, której twarz oka­lał kilkudniowy zarost. Poczuła strach. Widziała – już zu­pełnie przez mgłę - jak ta kobieta zakłada gumowe ręka­wiczki i wyjmuje ze sterylizatora metalowy przyrząd. Po­czuła, jak klamry odjeżdżają na bok, rozchylając jej nogi.
Mgła spowija wszystko.
Dłoń z narzędziem przesunęła się nad jej głową. Ugi­nając powieki pod ciężarem senności, wciąż miała w pa­mięci metalowy kształt. Dziwnie znajomy. Kojarzony przez podświadomość z czymś, co niedawno widziała. Co, napełniło ją grozą. Ale i otuchą.
Odpływała w niebyt. Nie obudzi się z tego snu - wie­działa o tym.
Świadomość dopalająca się jak stara świeca.
Nie ma bólu.
Nie ma nic.
Ostatni blask płomienia, ostatni obraz na rubieżach pamięci.
Kształt tego narzędzia. Taki sam jak kształt Nowego Krzyża.
Mgła spowija wszystko.

***

Cichy szmer, ledwie słyszalny szept ginął początkowo w kakofonii krzyków i syren, zagłuszany warczeniem po­jazdów Straży. Jednak szybko przebił się przez mur jed­nostajnego szumu, po czym wzbił się ku ścianom i da­chom budowli silnym i czystym chórem. Tysiące mecha­nicznych głosów przemawiało na raz, a ich słowa nabie­rały mocy i stanowczości. Androidy przemawiały - coś kazało im mówić.
Napięcie wśród jednostek Straży rosło. Wyczekiwano, sposobiąc się na najgorsze. Jeżeli ruszą w stronę miasta albo sforsują wejście kliniki - myślała Junona Helsen -zainterweniujemy zbrojnie. Jednym symultanicznym rozkazem upoważnię dziewczęta do otwarcia ognia. Nie obędzie się bez masakry, ale w tej sytuacji należy wybrać mniejsze zło. Inaczej gotowe sterroryzować całą strefę, a kto wie, czy nie inne rejony Platformy.
Wielotysięczny głos wzmagał się; niósł niezrozumiałe słowa, wersy ułożone w obcym języku.
Senat, zebrany na nadzwyczajnej sesji, obserwował transmisję:
- Zarejestrować ten bełkot i posłać do Instytutu Lingwistyki. Niech go odszyfrują i prześlą nam tłumaczenie. Prędko.
Po piętnastu minutach pełnego napięcia oczekiwania ścienne ekrany spłynęły powodzią liter. Przyszła odpo­wiedź z Instytutu:
Język, w jakim przemawiają, to łacina.
Obok zamieszczono tłumaczenie:

Wierzę w jednego Boga,
Ojca wszechmogącego,
Stworzyciela nieba i ziemi,
wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych,
I w jednego Jezusa Chrystusa
Syna Bożego Jednorodzonego,
który z Ojca jest zrodzony
przed wszystkimi wiekami...

Senat milczał.
A ogarnięty paniką tłum ruszył naprzód, forsując bra­mę kliniki. Wśród gapiów obserwujących zajście podniosła się wrzawa.
Snajperki sięgnęły po broń.

Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię;
nim przyszedłeś na świat, poświęciłem cię (Jr 1, 5).

Ty bowiem utkałeś mnie w łonie matki
I dobrze znasz moją duszę.
Nie tajna Ci moja istota,
Kiedy w ukryciu powstawałem,
utkany w głębi ziemi (Ps 139,15).

*Tomasz Budzyński, „Pieśń przygodna” (z płyty „Triodante” zespołu Ar­mia).
**Wanda Markowska „Mity Greków i Rzymian"



Autor: Wojciech Szyda
Dodano: 2012-03-07 23:50:02
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS