Ech, to nie kalkowanie, dobra?
Dawno, dawno temu, zanim Paul z Diuny, zwany Maud’Dibem, rozpoczął swój dżihad, który ogarnął wiele światów i zmienił losy gatunku ludzkiego, na niezniszczonej wówczas Ziemi, kolebce rodzaju ludzkiego, odbywały się konwenty fanów fantastyki, komiksów i tym podobnych. Jedną z klasycznych scen tego rodzaju zdarzenia, to znaczy podpisywanie komiksu przez jego autorów, przedstawia Kevin Smith w swoim genialnym filmie „W pogoni za Amy”. Przytoczmy zapis tego dialogu:
– Ty jesteś tutaj rysownikiem, czy co?
– Tuszuję i koloruje. Gość obok mnie rysuje. Ale oboje jesteśmy autorami. Następny!
– Co to niby znaczy, „tuszuję”?
– Cóż, to znaczy, że Holden szkicuje w ołówku. A potem zostawia to mi, bym poprawił tuszem. Następny!
– Więc właściwie to kalkujesz.
– Ech, to nie kalkowanie, dobra? Dodaje cieniowanie i głębie tym rysunkom. Tylko wtedy komiks nabiera właściwego kształtu.
– Nie, nie, nie. Ty jedziesz po tym, co on już naszkicował piórem, nie? To kalkowanie.
W tej rozmowie zawiera się odwieczny dylemat artysty, który musi się określić swoje miejsce w przestrzeni rozciągającej się między twórczością a odtwórczością. Kwestia ta budzi wiele emocji, nic więc dziwnego w tym, że scena ta kończy się frazą: „wykalkuję linie dookoła twojego pieprzonego trupa, fiucie!”. I podobne emocje budzą diunowe sequele, prequele i interquele tworzone przez duet B. Herbert i K. J. Anderson. Oni są właśnie gośćmi od tuszowania, podczas gdy oryginalnym rysownikiem był Frank Herbert. Co prawda tworząc prequele, przykładowo dalekie w chronologii względem oryginału
„Legendy Diuny”, mieli względną swobodę twórczą – moim zdaniem wykorzystaną źle. Jednak w cyklu „Herosi Diuny”, którego poszczególne części mają rozgrywać się pomiędzy tomami oryginalnego cyklu (w tym przypadku między oryginalną
„Diuną” a
„Mesjaszem Diuny”), swobody tej praktycznie nie ma. I paradoksalnie mogę w dużo większym stopniu zaakceptować wkład duetu Herbert&Anderson właśnie jako tuszowników, nie rysowników.
Nie będąc bowiem obciążonym przymusem kreowania przełomowych nowinek w uniwersum Franka Herberta, a tylko dodawaniem do niego cieni i głębi, autorski duet zdaje się realizować najlepiej. Powieść rozwija parę ciekawych wątków w oryginalnym cyklu potraktowanych zdawkowo – przykładowo konfliktu tożsamości u Paula, jako zarówno pochodzącego z Kaladanu, jak i z Diuny. Czy chociażby określenia się roli księżniczki Irulany wobec dziwnej sytuacji, w jakiej funkcjonuje na dworze swojego męża-niemęża? Zresztą ten akurat wątek wpływa na strukturę powieści, ponieważ równolegle z główną fabułą mamy do czynienia z opowieścią Irulany dotyczącej dzieciństwa Paula Atrydy. Warsztatowo rozwiązano to średnio (rozdziały „opowiadane” wyglądają jak każde pozostałe, z narracjami znanych i lubianych bohaterów, takich jak Baron Harkonnen), niemniej stanowi to jakąś furtkę dla autorów do wymknięcia się chronologicznym ograniczeniom. Oczywiście, jak na sześćset stron powieści trochę mało tu typowego dla oryginalnej Diuny suspensu, a ciągłe rozterki Paula nieraz ocierają się o niezamierzoną satyrę. Nie można jednak narzekać na pomysły wzięte „z sufitu”.
Recenzowana książka to zdecydowanie najlepsza rzecz Briana Herberta i Kevina J. Andersona, jaką czytałem, i co do której mogę powiedzieć, że więcej z lektury miałem satysfakcji niż powodów do sarkania. Tak,
„Paul z Diuny” to wypełniacz, ale wypełniacz zrealizowany nieźle i zgrabnie wkomponowany w całość oryginalnego cyklu. Z drugiej strony, mój pozytywny odbiór tej powieści warunkowany jest przez wcześniejsze rozczarowania związane z bardziej oryginalnymi kreacjami tego duetu autorskiego. Jestem raczej typem czytelnika, który stawia raczej na progresywność pomysłu, jednak w tym wypadku chyba lepiej ograniczyć się do kalkowania. To znaczy tuszowania.
Autor:
Adam Ł Rotter
Dodano: 2011-08-05 00:05:34