NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Ishiguro, Kazuo - "Nokturny"
Wydawnictwo: Albatros
Tytuł oryginału: Nocturnes. Five Stories of Music and Nightfall
Tłumaczenie: Lech Jęczmyk
Data wydania: Październik 2010
ISBN: 978-83-7359-874-4
Oprawa: miękka
Liczba stron: 280



Sobotnie czytanie. Muzyka łagodzi obyczaje

Muzyka łagodzi obyczaje


Do tej pory sobotnie rozważania dotyczyły głównie prozy ocierającej się o fantastykę, bądź wręcz „ociekającej” fantastyką. To przesiąknięcie niecodziennością wcale nie musi oznaczać, że twórca nią się posługujący obdarzony jest nadzwyczajną wyobraźnią. Często bywa odwrotnie. Pamiętam, zamieściłem taki pomysł w opowiadaniu „Żona cenzora” – gdzie postacie literackie zyskiwały ontologiczny ciężar i siały spustoszenie. Otóż zniwelować je można było wyłącznie prozą „drewnianą”, dętą i marną – było to zduszenie talentu poprzez okłady z antytalentu. Prozę niwelacyjną uprawiać mieli właśnie... pisarze science fiction. Był to oczywiście żart, który nikogo jakoś w środowisku nie rozbawił dziwnym zrządzeniem losu. Tymczasem coś tu jest na rzeczy – bowiem błysk wyobraźni nie wtedy jest potrzebny, gdy kreśli się kosmoloty prujące nadprzestrzeń, ale raczej wówczas, kiedy rysuje się postać – jej psychologię, jej „wnętrzności” otchłanne. Te rozważania wiodą mnie do sformułowania tezy dość paradoksalnej – otóż te obce światy najlepiej są w fantastyce skonstruowane, które mają największe prawdopodobieństwo istnienia. Zatem wybitny twórca SF, oddalając się od zwykłości, produkuje zwyczajność – w sensie wewnętrznego umocowania zdarzeń, motywacji postaci; ogółem – koherencja jest tu postulatem głównym. Pisarz mizerny stwarza świat tekturowy, zgrzytliwy, wypełniony cieniami, które wiatr rozwiewa.
Konstrukcja postaci, kreowanie zdarzeń i ich horyzontu tak, byśmy w to wszystko dali wiarę, jest zatem cechą wspólną pisarzy wybitnych – tych o fantastycznych i niefantastycznych proweniencjach. I ci, i owi muszą natężyć wyobraźnię.
Dość jednak tych ględ nadmiernych. Bowiem słów kilka chciałem napisać o Japończyku, który jest Anglikiem, czyli Kazuo Ishigurze. Rzecz jasna, zgodnie z oprogramowaniem tych tekstów, „Nokturny” to pierwsza książka tego autora, jaką dane było mi przeczytać. Choć pośrednio zetknąłem się z jego prozą poprzez ekran – mam na myśli znakomite „Okruchy dnia” z wybitną kreacją Hopkinsa. Kiedy dowiedziałem się, że autorem sfilmowanej prozy jest Japończyk, zdumiałem się, tak bowiem „angielski” był to film.
W „Nokturnach” zatem nie ma fantastyki w sensie klasycznym; jest za to w tych kilku opowiadaniach (przetłumaczonych notabene przez Jęczmyka – co samo w sobie jest rekomendacją i certyfikatem jakości) spora doza fantazji, luzu, gorzkiego poczucia humoru i... muzyki. Tytuł tomu wydaje się nieprzypadkowy; nokturn jest definiowany jako spokojna, zrównoważona forma muzyczna inspirowana poetyckim nastrojem ciemnej nocy. Doświadczyłem co prawda w życiorysie kilku ciemnych nocy oddalonych od nastrojów poetyckich, ale wiem, o co chodzi. W nokturnach jest zarazem coś przygnębiającego – korespondują z poczuciem przemijania świata; taki nastrój – przebijany błyskami humoru (jak ciemności – chwilami – bywają przecinane szpadą światła) – panuje w tych opowiadaniach. Bohaterowie wszystkich są w jakiś sposób przemieleni przez los, utalentowani, za to niespełnieni. Albo spełnienie jest odległym wspomnieniem, albo też nigdy nie nastąpi, z powodów nieoczywistych. Jakby zastanawiał się Ishiguro – jakimże to tajemnym przebiegom i fluktuacjom podlega dystrybucja talentu i zarazem powodzenia w życiu. Jak często zachodzą tu związki odwrotnej proporcjonalności. Chyba najgorsza w takich sprzężeniach niezwrotnych bywa świadomość obdarowanego i poszkodowanego zarazem, że bije na głowę tych, którym się wiedzie. Ale to nie wystarczy. Sam miewam czasem podobne przemyślenia – jak to jest, że miernoty cieszą się często sławą, a ludzie utalentowani, jak ujął to ładnie Erazm z Rotterdamu, „giną w mroku i zapomnieniu”. Cóż, tak po prostu bywa. Nie zawsze, ale bywa.
Nie jest to jednak główny temat tych tekstów. Raczej koncentrują się one wokół uniwersaliów – miłości, jej przemijania. Zarazem ujmuje te wątki Ishiguro w sposób ironiczny, nieco zniekształcony specyficzną optyką. W „Uwodzicielskim głosie” przebrzmiały (jakże to brzmi w tym kontekście) śpiewak spotyka w Wenecji chałturzącego polskiego gitarzystę. Namawia go do romantycznej wyprawy gondolą, by gitarzysta akompaniował mu w recitalu pod oknem żony wypłowiałej sławy. Brzmi to świetnie, dopóki nie dowiemy się, że jest to pożegnanie – piosenkarz chce wymienić żonę na „nowszy model”, by zintensyfikować przygasłą karierę. Żona natomiast świetnie to rozumie; sama bowiem była takim „nowszym modelem” w swoim czasie. Chyba najbardziej uderza w tym tekście właśnie ta zgoda męża i żony, mimo paradoksalnej miłości, jaką się wciąż darzą. Jakby byli przykuci do jakiejś skały losu łańcuchami niepojętych determinacji. Tak skonstruowany jest świat, takie reguły rządzą showbiznesem. Tak po prostu bywa.
W „Come Rain or Come Shine” znów mamy kanoniczną postać nieudacznika – takiego, któremu rzeczywistość płata bezustanne figle, jakby świat się (nieznacznie, bo opresje, choć dolegliwe, nie są ostateczne) przeciw niemu sprzysiągł; przedmioty martwe nagle ożywają, narowią się, brykają. Jego przyjaciele – będący żywym zaprzeczeniem nieporadności bohatera – przeżywają kryzys małżeński; on, samą swą obecnością, ma kryzys zażegnać, chyba na zasadzie negacji – „czym my się przejmujemy, skoro żyją na świecie tacy monstrualni nieudacznicy?”. Z żoną przyjaciela łączy go zamiłowanie do tradycyjnego jazzu; przyjaciel zaś to kwintesencja pragmatyzmu życiowego. Jakoś tak się składa, że kobiety kochają poezję, ale szerokim łukiem omijają poetów. Jest to podejście bardzo rozsądne, lecz cóż ma miłość wspólnego ze zdrowym rozsądkiem – nie wiem. Dość, że jest w opowiadaniu znakomita scena produkcji przez naszego nieudacznika zapachu psiej sierści – scena tak absurdalna, że arcyzabawna. No i piękny moment tańca – muzyka znów zbliża nieudacznika z żoną przyjaciela. Ale na dnie świadomości majaczy mu myśl – zbliżenie potrwa 8 minut, bo tyle trwa utwór. Cóż, tak to już bywa.
W „Nokturnie” z kolei świetny muzyk nie może się przebić ku sławie. Nie talentu mu brak, lecz urody – skonstruowany jest niezręcznie, nijako, Pan Bóg zrobił mu kiepski dowcip – bo wielki talent, którego nie da się wykorzystać z powodów wtórnych, to jest właśnie kiepski dowcip. Żona i agent namawiają go na operację plastyczną, przy czym żona w międzyczasie odchodzi z bogatym przedsiębiorcą, ten natomiast – trapiony wyrzutami sumienia – finansuje operację rogacza. Przyznać trzeba, że już w samym streszczeniu pobrzmiewa gorzki, absurdalny humor. Uderza też – po raz kolejny – bierność postaci; zgoda na los, jaki by nie był; jakiś ich obezwładniający stoicyzm. Po operacji muzyk spotyka w hotelu przebrzmiałą gwiazdę filmu, która również dokonuje reformy oblicza, by utrzymać się w branży. Ich „romans” jest szczególny – oboje w bandażach, nie widzą swoich twarzy, ale poranieni wydają się być głębiej, znacznie głębiej; tych blizn nie widać, ale dolegają, odzywają się wciąż, nieustannie. Znów muzyka zbliża ich; znów – niestety – na moment. Bywa i tak.
Chyba najbardziej podobało mi się (choć wszystkie są świetne) opowiadanie „Wiolonczeliści”. Tekst o dziwnym związku między kobietą i mężczyzną. On jest tytułowym wiolonczelistą, ona – starsza od niego – za wiolonczelistkę się podaje. Czy jest nią w istocie – właściwie do końca tekstu nie wiadomo. Natomiast okazuje się znakomitą nauczycielką – jej życzliwa krytyka wzmaga jego sztukę. Czy można być teoretykiem bez praktyki? Takie sobie zadawałem pytanie, gdy czytałem opowiadanie Ishigury. Jakoś mi to korespondowało, rezonowało ze światem, a raczej światkiem literackim – z częstymi animozjami między krytykami a autorami. Z głupimi zarzutami, że krytyk ma być niespełnionym pisarzem etc. Otóż nie – krytyka to też rodzaj twórczości; i to twórczości odrębnej, wariacyjnej, przy tym – bywa – symbiotycznej. Symbioza polega też bowiem – niestety – na odrzuceniu chorych fragmentów organizmu.
We wszystkich tych opowiadaniach dominuje motyw obcości, pustki w relacjach międzyludzkich, przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie. Tylko muzyka potrafi zbliżyć bohaterów, ale jest to zbliżenie paradoksalne, bo chwilowe. Utwór trwa przecież osiem minut. Tylko osiem minut. Aż osiem? Tak to już w życiu bywa, moi drodzy.


Autor: Jacek Sobota
Dodano: 2011-03-05 20:39:12
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS