Ta książka ma tylko jedną zaletę. Jedną, ale za to taką, która niemal w całości równoważy liczne niedociągnięcia autora starającego się wtłoczyć w stworzoną przez siebie oszałamiającą wizję dość banalną historię kryminalną. Chociaż słowo „oszałamiająca” nie do końca tutaj pasuje. Pomysł dwóch miast jest bowiem w istocie bardzo prosty i jak to często w takich przypadkach bywa, prostota idzie w parze z genialnością. Miéville wysnuł go z twórczości jednego ze swoich literackich ulubieńców – Brunona Schulza, traktując dosłownie jedną z jego onirycznych wizji.
Tak więc w głębi miasta Beszel także „otwierają się [...] ulice podwójne, ulice sobowtóry”, tyle że w przeciwieństwie do pierwowzoru, nie są w żaden sposób „kłamliwe i zwodne”. W obskurnych i zaniedbanych zaułkach Beszel można bowiem natrafić na całkiem realne ulice, domy, a nawet mieszkańców innego miasta leżącego w tym samym miejscu, czyli Ul Qomy. Właśnie tak – w tym samym miejscu, bo beszańskie ulice mają ulqomiańskie odpowiedniki, tożsame są również budynki, parki, place etc. Tylko ludzie się różnią: przywodzący na myśl mieszkańców Bałkanów Beszańczycy i orientalni, nieco tureccy bądź arabscy Ulqomianie. Ich różnice są dla wykreowanego przez Miéville’a świata bardzo istotne, bo przecież to właśnie ludzie (obok miejsc) są głównymi bohaterami powieści. Ludzie i miejsca tworzą razem miasto, dwa miasta, w przedziwny sposób splątane ze sobą zarówno w czasie, jak i w przestrzeni.
Próżno szukać u Miéville’a wyjaśnienia takiego stanu rzeczy, podział Beszel i Ul Qomy trwa od niepamiętnych czasów, strzępki informacji na ten temat niczego nie wyjaśniają, wręcz przeciwnie, wydają się jeszcze bardziej gmatwać całą sytuację. Na wytłumaczeniu, nawiasem mówiąc, nikomu z zamieszkujących obydwa miasta nie zależy. Bo też i dlaczego miałoby to kogokolwiek obchodzić? Obywatele Beszel i Ul Qomy żyją jak wszyscy inni ludzie, a fenomen oglądany każdego dnia od narodzin aż do śmierci nie może wzbudzać sensacji.
W ten sam sposób, jako coś normalnego i oczywistego, traktuje się obowiązujący i tu i tu powszechny nakaz ignorowania przejawów działalności obywateli „lustrzanego” miasta. To zresztą bodaj najciekawsze fragmenty powieści – opisy wysiłków Beszan i Ulqomian podejmowanych w celu uniknięcia największej z możliwych zbrodni, czyli Przekroczenia tj. okazania w jakikolwiek sposób, że zauważa się ludzi i miejsca z „tego drugiego” miasta. Mechanizm psychologiczny tych zachowań, kojarzący się z czymś w rodzaju wyuczonej schizofrenii, może się wydawać całkowicie obcy i nie do przyjęcia, lecz po głębszym zastanowieniu zaczynamy odnosić się doń ze zrozumieniem.
Czy można widzieć, coś na własne oczy, ba, wiedzieć, że to istnieje naprawdę, a mimo to zaprzeczać owej prawdzie? Historia, zwłaszcza XX wieku, uczy, że owszem, można, a Miéville ukazuje nam ekstremalną wersję takiego sposobu myślenia. Ekstremalną, co nie znaczy nieprawdopodobną, wręcz przeciwnie, czytelnik obdarzony wyobraźnią bez trudu jest w stanie postawić się w sytuacji obywatela któregoś z tytułowych miast i przyznać, że byłby w stanie wykształcić w sobie podobny zestaw zachowań.
Biorąc pod uwagę niuanse ludzkich relacji, a także konsekwencje zjawisk łączących się z Beszel i Ul Qomą, można bez zbędnej przesady stwierdzić, że to właśnie owe miasta (miasto?) są głównymi protagonistami powieści. Bo z całą pewnością nie da się tego powiedzieć ani o inspektorze Borlu i jego kolegach z Policji, ani o żadnej innej postaci opowiadanej historii. Bohaterowie i fabuła sprawiają wrażenie, jakby byli jedynie pretekstem do zanurzenia się w fascynujący świat obu miast. Nie oznacza to bynajmniej, że są słabe. Po prostu, wrzucone w niesamowitość Beszel/Ul Qomy, bledną, wydają się mało istotne. Być może powodem takiego stanu rzeczy jest siła wizji Miéville’a, nie da się też wykluczyć, że pewne niedostatki fabularne stanowią nieodłączną część warsztatu autora, czego przykładem mogą być jego wcześniejsze powieści, dziejące się w świecie Bas-Lag.
W przypadku „Miasta i miasta” sprawy mają się jednak nieco inaczej. Beszel i Ul Qoma nie są bowiem, tak jak Nowe Crobuzon, tylko barwną scenografią. To coś więcej – piękna i jednocześnie przygnębiającą metafora, która na długo zapada w pamięć. Niestety, wykorzystanie świetnego pomysłu do opowiedzenia dość banalnej historii kryminalnej należy uznać za zmarnowanie potencjału.