NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Cień doskonały" (wyd. 2024)

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Foryś, Robert - "Sztejer"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Sztejer (Fabryka Słów)
Data wydania: Listopad 2010
ISBN: 978-83-7574-239-8
Format: 125 x 195 mm
Cena: 33,00 zł
seria: Asy polskiej fantastyki
Tom cyklu: 1



Foryś, Robert - "Sztejer" #1

Uwaga ! Tekst przed korektą.

Nazywam się Vincent Sztejer i zabijam dla srebra. To wszystko, co na razie powinniście o mnie wiedzieć.
Wierzchem dłoni otarłem wilgoć z czoła i zmrużyłem oczy, wypatrując choćby najdrobniejszego poruszenia wody – śladu, że w głębinie czai się coś dużego. Na próżno.
Zacząłem też na poważnie rozważać czy nie pomyliłem się, co do miejsca legowiska. Takich uroczysk były tu dziesiątki, a teren łowiecki bestii obejmował zwykle do kilkunastu kilometrów w dół i górę rzeki. Z drugiej strony przeczucie rzadko mnie zawodziło; no i jeszcze te ślady pazurów, odkryte po drugiej stronie starorzecza. Oczywiście mogło to być coś innego: leśna hiena czy wurdułak, ślad pochodził sprzed kilku tygodni.
Zerknąłem na kozę przywiązaną do powalonego pnia wierzby, zalegającego na płyciźnie. Łaciate, chude bydlę, co jakiś czas szarpało sznurek, zawiązany na rogach i spoglądało z pretensją w krzaki, które wybrałem na kryjówkę. Rozumiałem ją doskonale, mnie również ludzie często traktowali podle. Postanowiłem sobie w duchu, że postaram się, aby wyszła z tej kabały w jednym kawałku.
Mieszkańcy osady z dużymi oporami zgodzili się bym wziął z sobą to zwierzę - w zamian próbowali wcisnąć mi niemowlę. Kozy są za cenne by je marnować, a większość malców i tak nie dożywa do siódmego roku życia zabita przez choroby, głód lub pożarta przez potwory – choćby takie jak ten, na którego się tu zasadziłem. A tak przynajmniej na coś się przydają.
Zwierzę jest jednak o wiele lepsze na przynętę: w większości przypadków wcześniej niż ja wyczuje zbliżające się niebezpieczeństwo. O właśnie tak jak teraz – Łaciata wydała z siebie krótki, rozpaczliwy bek.
Przyjrzawszy się bliżej wodzie dostrzegłem zmarszczkę na zgniło zielonym kobiercu, tuż przy zwalonym pniu.
Kilka oddechów później toń poruszyła się i wyłonił się z niej płaski, bezwłosy łeb utopca. Dodatkowe powieki, chroniące oczy w głębinie, cofnęły się odsłaniając niemal ludzie źrenice. Bezduszne spojrzenie zatrzymało się przez chwilę na kozie szamoczącej się na postronku po czym przesunęło się po porośniętym chaszczami brzegu zatoczki.
Z pewnością nie była to przezorność; utopce są na to za głupie. Zapewne ten osobnik był już po kolacji i pozostało czekać aż znów odezwie się w nim apetyt.
I wtedy się wynurzył. Przemknąłem spojrzeniem po bladym, ociekającym wodą, ciele.
Pomyłka! To była Ona.
Obwisłe piersi, o małych brodawkach wskazywały, że nie jest to jej pora godowa. Wciąż była podobna do człowieka, choć cechy pozwalające żyć pod wodą wybijały się na pierwszy plan. Pozbawiona owłosienia, zielonkawa skóra, błony między palcami rąk i stóp z których wyrastały długie jak sztylety pazury, skrzela po obu stronach szyi. Prawdziwa lalunia.
Zbliżyła się do ofiary, lekko zgarbiona, z obnażonymi kłami, ryjąc pazurami błonostóp brzeg.
Na ten widok łaciata dostała czegoś na kształt koziej apopleksji; nie było na co czekać, jeśli nie chciałem by pękło jej serce.
Położyłem palec na bliźniaczych cynglach dwururki i podniosłem się płynnym ruchem na nogi zza osłony krzewów
Z przyjemnością śledziłem grymas zaskoczenia malujący się na płaskiej mordzie: nie napawałem się długo, wystarczyło mi kilka uderzeń serca.
Nacisnąłem oba cyngle, celując w korpus. Z luf obrzyna plunął ogień i faszerowane siekańcami pociski przerobiły utopice na krwawą padlinę.
W paru susach przedarłem się przez kłąb prochowego dymu, zatrzymując się na linii wody. Siła uderzenia była tak duża, że wyrzuciła ciało na płyciznę, po której rozlewała się nierówna szkarłatna plama.
To była jednak prosta robota – pomyślałem zadowolony - Odłożyłem obrzyna i wyciągnąłem z pochwy, zawieszonej u pasa, nóż. Długie na łokieć ostrze błysnęło w świetle zachodzącego słońca.
Nagle koza, szarpnęła się na sznurku jakby ukuł ją giez i wlepiła ślepia gdzieś za moje plecy.
Trzask łamanej gałęzi nie pozostawiał wątpliwości – miałem widownie.
Obróciłem się, tnąc nożem na ukos, od góry w dół. Ostrze wbiło się w chudą pierś, przebijając żebra i utkwiło, aż po rękojeść, nie zatrzymując jednak szarżującej bestii, impet ataku obalił mnie na płyciznę. Zielona maź z bajora chlusnęła na moją twarz, zalewając oczy, wdzierając się w usta.
Odruchowo zasłoniłem ręką krtań. Spiczaste kły zacisnęły się na moim przedramieniu, przebijając skórę i mięśnie, zatrzymując się na kości. Jednocześnie grube pazury sięgnęły tułowia.
Skupiłem się na obronie gardła, wolną dłonią szarpiąc nóż; na próżno, ostrze zaklinowało się na dobre.
Po kilku próbach puściłem rękojeść, podniosłem rękę do łysego łba bestii i wbiłem kciuk w jedno ze ślepi, tuż przy kąciku tam gdzie widać skrawek wewnętrznej powieki. Przebita gałka pękła z wilgotnym plaśnięciem.
Rybojeb pisnął z bólu i poluzował ucisk zębów, wykorzystałem okazje by oswobodzić rękę i dwa razy walnąłem z łokcia w płaski łeb. Stwór zapiszczał skrzekliwie i stoczył się ze mnie, bijąc błoniastymi stopami o ziemie.
Napiąłem mięśnie brzucha, ignorując ból podniosłem się na kolana. Co dziwne, utopiec nie uciekł choć jedną łapę miał bezwładną, poderwał się niemal równocześnie ze mną, gotów do dalszej walki.
Dopadliśmy do siebie. Bestia uderzyła sprawną ręką, celując pazurami w moją twarz. Zblokowałem cios przedramieniem i z całej pary walnąłem pięścią w jądra, skryte w wilgotnych fałdach jego pachwin. Trafiłem bez pudła. Rybojeb padł na kolana jak ścięty, odsłaniając imponujący zestaw zębów. Wykorzystując moment przewagi poprawiłem z kolana w rachityczny nos, dokumentnie rozpłaszczając ludojada na glebie.
Teraz był już mój, wiedział o tym.
W wodnistym ślepiu nie dostrzegłem głodu… tylko czystą nienawiść i to mnie zaskoczyło. Nie powinien tak patrzeć, nie tak po ludzku. W ogóle, do chuja, nie powinno go tu być, samica nie była przecież płodna.
Jeśli czegoś nie rozumiesz zabij to – to prosta zasada, którą wpajano nam w klasztorze. Lubię proste zasady.
Z impetem opuszczam podeszwę buta na odsłoniętą szyję. Rozlega się trzask towarzyszący łamaniu kręgów i oślizgły łeb opada bezwładnie pod nienaturalnym katem.
Zaciskam pięści i rozglądam się za kolejnym członkiem rodzinki – dziś nic mnie już nie zdziwi. Chwalić Najświętszą Panią teren jest czysty. I dobrze, za kilkanaście minut nadejdzie gorączka, a potem drgawki.
Najpierw muszę zadbać o trofeum, w końcu po to tu jestem. Obejmuje wzrokiem dwa truchła i uśmiecham się zadowolony. Miałem dostać sto marek za łeb utopca, teraz mam dwa.
Człowiek nigdy nie wie, kiedy przytrafi mu się szczęśliwy dzień.

***

Koza szła za mną niczym wierny psiak, zerkając, co chwila nerwowo na boki. Szczęśliwie do dłubanki nie mieliśmy daleko, ukryłem ją w pobliżu ujścia kanału łączącego starorzecze z rzeką. Siatka maskująca i grube płaty mchu sprawiały, że na pierwszy rzut oka mogła uchodzi za dawno powalony pień.
Niby na takim odludziu nie powinni znaleźć się amatorzy cudzej własności, ale nigdy nic nie wiadomo. W przypadku utraty dłubanki musiałbym wędrować przez puszczę, a to nigdy nie było bezpieczne.
Zwinąłem i zapakowałem siatkę maskującą, następnie zepchnąłem łódkę na wodę. Łaciata wskoczyła do środka bez poganiania. Mądre bydlę trzeba przyznać. Byłby z niej dobry towarzysz w podróżach – ale kto wynajmie faceta do mokrej roboty łażącego z kozą u boku?
Czując, że dopadają mnie pierwsze dreszcze, przekroczyłem niską burtę i usadowiłem się na siedzisku. Podniosłem wiosło o pojedynczym piórze i zabrałem się energicznie do wiosłowania; nie miałem wiele czasu nim dopadnie mnie gorączka.
Opuściłem kanał starorzecza, wypłynąłem na środek rzeki i pozwoliłem nieść się leniwemu nurtowi. Korzystając z okazji obejrzałem obrażenia zadane mi przez rybojeba. Głębokie rany po pazurach, choć na pierwszy rzut oka wyglądały paskudnie, nie stanowiły dla mnie żadnego zagrożenia; bardziej martwiło mnie ugryzienie. W miejscach gdzie kły przebiły skórę i mięśnie pokazały się pierwsze oznaki zakażenia.
To czyni utopce tak groźnymi, że inne potwory czy drapieżnicy unikają ich jak ognia. Wystarczy jedno ugryzienie i większość stworzeń zdycha po kilku dniach. W klasztorze uczono nas, że ma to związek z ich śliną, w której żyją niewidoczne dla oka robaczki. Jaka by nie była przyczyna, czekała mnie paskudna noc.
Poszukałem w sakwie woreczka z ziołami, odszukałem odpowiedni specyfik, rozmoczyłem w wodzie i nałożyłem papkę na rany.
Nieuchronnie zbliżał się zmrok. Musiałem szybko znaleźć miejsce na nocleg, nie chciałem by ciemności zastały mnie na wodzie. Nigdy nie wiadomo, jakie paskudztwo czai się w odmętach.
Stara puszcza migotała niezliczonymi cieniami, rzucanymi przez konary wiekowych drzew, głównie cedrów, klonów, dębów i jesionów. W tej okolicy drzew iglastych niemal się nie spotykało, najbliższe takie lasy można było znaleźć nad Morzem Niewolniczym w okolicach Bursztynu.
Wiele drzew, zwłaszcza tych najstarszych, o monstrualnych kształtach, miało podwójne lub potrójne pnie i makabrycznie powykręcane konary.
Te równiny podczas Zagłady poddane były szczególnie ciężkim zniszczeniom; straszliwa broń użyta podczas walk skaziła w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób to, co przetrwało – rośliny, zwierzęta i ludzi.
Przypuszczam, że w klasztorach wiedzieli na ten temat więcej, ale nigdy o tym nie mówiono. Być może prawda była zbyt straszna.
Nocowanie, w tym gąszczu nie byłoby mądrą decyzją, nie w moim obecnym stanie: z gorączka i ciałem trzęsącym się w febrze. Chwalić Panią w mroku wypatrzyłem wysepkę: niewielki kawałek skały pośrodku rzeki. Przełamując mdlenie mięśni, zdobyłem się na ostatni wysiłek. Nurt w tym miejscu był szeroki na jakieś pięćdziesiąt metrów, spokojny pozbawiony wirów, kilkanaście mocnych pociągnięć wiosłem wystarczyło, aby dziób dłubanki uderzył o skaliste podłoże.
Walcząc z narastającą słabością przywiązałem łódkę, sznurem, do krzaka. Zabrałem derkę, a z broni obrzyna i jagathan, potem słaniając się na nogach ruszyłem ku wysokiej skale tworzącej trzon wysepki. Znalazłem tam wnękę, ledwie okap zawieszony nad głową.
Wiedziałem, że powinienem rozpalić ogień, lecz nie miałem już na to sił. Osunąłem się na ziemię, a resztki energii przeznaczyłem na okręcenie się derką.
Noc była upalna, a ja trząsłem się jakbym stał nago na mrozie.
Nim zemdlałem, ułożyłem obrzyna i jagathan w taki sposób by móc natychmiast użyć broń, choć wiedziałem, że mam tyle siły, co niemowlę.
Wspomniałem wam już, że potwory je uwielbiają?
Potem zapadła ciemność.

***

Obudziło mnie gdakanie jakiegoś pełnego optymizmu ptaka.
Koszule i spodnie miałem mokre od potu, czułem się jednak o wiele lepiej. Gorączka, dreszcze i uczucie zamroczenia przeszły bez śladu.
Ciężko mnie zabić: to jeden z powodów, dla których ludzie traktowali mnie jak odmieńca – Nie był on najważniejszy.
Odepchnąłem obrzydliwe wspomnienia i podniosłem się na równe nogi.
Obejrzałem obrażenia zadane mi przez rybojeba. Ślady po pazurach, zaczęły się już zrastać: dzięki maści i moim zdolnościom regeneracyjnym nie wdało się zakażenie. Jeśli chodzi o rękę też nie było źle: opuchlizna zeszła niemal całkowicie i choć poruszanie palcami wciąż sprawiało mi ból, dłoń była sprawna. Na szczęście utopce nie mają uścisku szczęki jak na przykład ghule - te potrafią zmiażdżyć zębami kość udową - nie potrzebują tego; zwykle dopadają ofiarę w wodzie, wciągają w toń i czekają aż ta utopi się.
Koza przywitała mnie wdzięcznym beknięciem. Gdy tylko wyszedłem spod skalnego nawisu zaczęła ocierać się o moje nogi i spoglądać na mnie tak jakoś dziwnie, nie po koziemu.
Kto wie, co w tych odludnych osadach robią wieczorami kmiecie?
Poczułem wściekłe ściskanie w żołądku, zawsze tak było, gdy ciało potrzebowało energii na zaleczenie ran.
Postanowiłem rozejrzeć się za śniadaniem. Najpewniejszą opcją było złowienie ryby lub żółwia błotnego. Zamiast tego zauważyłem ptaka siedzącego na skalnym występie. Wyglądał jak połączenie koguta i bażanta, całkiem spory i chyba niezbyt dobrze latający. To on wydawał to obrzydliwie, radosne gdakanie. Nigdy wcześniej nie wiedziałem takiego gatunku. Choć od Zagłady minęło setki lat wśród roślin, zwierząt i ludzi, wciąż pojawiały się nowe mutacje.
Kurak patrzył na mnie bez strachu, czarnymi paciorkami oczu, przechylając ciekawie małą główkę z czerwonym grzebieniem, jakby po raz pierwszy widział takie dwunożne dziwadło.
Spojrzałem pod mokasyny. Kamieni tu nie brakowało. Bardzo powoli by nie spłoszyć kuraka ukucnąłem, wymacałem odpowiedni i cisnąłem w ufne ptaszysko.
Zawsze miałem celne oko i parę w łapie.
Siedząc nad ogniskiem i opiekając kuraka doszedłem do wniosku, że ta mutacja gatunków raczej się nie przyjmie.
Gdy skończyłem ogryzać kostki z mięsa również mi udzielił się optymizm. Postanowiłem wziąć kąpiel. Wpierw jednak należało zadbać o broń.
Sięgnąłem po leżący przy udzie jagathan. Wysunąłem klingę z drewnianej, obitej skórą pochwy. Wąskie ostrze zalśniło w porannym słońcu: doskonałe do fechtunku jak szabla, a jednocześnie poręczne w pchnięciach sztychem jak miecz.
Następnie przeczyściłem krótką dwururkę z resztek czarnego prochu osiadłego w lufie i komorze nabojowej. Była to solidna, niezawodna broń ładowana odtylcowo wielkokalibrowymi pociskami. Główną jej wadą była niska celność – maksymalnie do czterdziestu kroków, jednak nawet pojedynczy pocisk zabijał większość znanych mi potworów, że o ludziach nie wspomnę.
Z juków dobyłem metalowe pudełko. Wewnątrz były naboje, leżały w oddzielnych przegródkach: ołów na ludzi, a srebrne i złote na potwory.
Policzyłem naboje, pozostało 13 sztuk w tym tylko dwa złote i trzy srebrne.
Skrzywiłem twarz na myśl o czekającej mnie wizycie w Piołunie, jak w każdym z większych miast i tam było Opactwo. Wprawdzie minęło już kilkanaście lat jak zdezerterowałem z Czarnej Gwardii, lecz klasztory utrzymują między sobą kontakty i nie wątpiłem, że podobizny z moją zakazaną gębą wysłano do wszystkich Ojców Protektorów od Morza Niewolniczego aż po wielkie góry na południu – z napisem poszukiwany żywy lub martwy, ze wskazaniem na to drugie.
Niestety nie miałem wyjścia, tylko tam mogłem zdobyć amunicje i wydać ciężko zarobione pieniądze.
Zrzuciłem ubranie. Z przyjemnością zanurzyłem się w chłodnej wodzie dbając by jagathan i obrzyn były na wyciągnięcie ręki.
Po kąpieli wyprałem ubranie i jeszcze mokre naciągnąłem na ciało. Wiedziałem, że szybko wyschnie, niedawno minęła pora deszczowa i z każdym tygodniem temperatura będzie tylko rosła.
Wyciągnąłem z worka mapę i ołówek, zaznaczyłem wyspę – Mogła się jeszcze kiedyś przydać. Gdy wróciłem do łodzi, koza stała już na dziobie niczym jedna z tych figur, jakie przyozdabiają statki Jegierów pływające po Morzu Niewolniczym.
Przywitała mnie radosnym beczeniem. Chyba lubiła przygody.
Załadowałem do dłubanki skromny ekwipunek, a potem siebie i odbiłem od wysepki. Zgodnie z mapą w osadzie powinienem być przed południem.

***

Na miejsce dotarłem, zgodnie z przewidywaniami. Nim jeszcze ujrzałem słomiane dachy chałup, powitał mnie krzyk dzieci bawiących się nad wodą. Było to oczywiste igranie z losem, ale dzieciaki są wszędzie takie same - myślą, że są nieśmiertelne. Niektórym ta wada pozostaje w dorosłym życiu.
Dopłynąłem do przystani, uwiązałem dłubankę przy pomoście i wyszedłem na brzeg zabierając ze sobą wszelką broń, jaką miałem oraz worek, w którym trzymałem trofea.
Pożegnałem kozę pieszczotliwym klepnięciem w łeb, po czym udałem się w kierunku głównej bramy, umieszczonej w całkiem solidnym ostrokole.
W tych okolicach pojawiali się handlarze niewolników, w drodze do Piołunu. W dzisiejszych czasach różnica między uczciwym kupcem, a piratem była raczej mocno płynna i jeśli osada była źle strzeżona jej mieszkańcy lądowali na targu. Z tej też przyczyny podejście pod bramę było tak skonstruowane, aby potencjalni napastnicy musieli przejść wzdłuż obwarowań, kilkadziesiąt kroków, narażając się na ostrzał obrońców.
Przez otwartą bramę przeszedłem bez problemów. Trzech miejscowych strażników odsunęło się na bok jakbym przynosił ze sobą zarazę.
Ruszyłem szeroką ulicą wiodącą na główny plac osady, mijając długie drewniane domy zamieszkałe przez całe rody. W tej dziczy rodzina jest wszystkim. Człowiek bez wsparcia rodu miał w zasadzie trzy wyjścia: kurewstwo, żołnierkę, lub wstąpienie do klasztorów, inaczej zostawał szybko niewolnikiem, lub trupem.
Wkroczyłem na obstawiony gapiami plac, minąłem obszerną kapliczka poświęconą Pani. Znak, że osadę zamieszkują dobrzy Marianie.
Niektórzy z tych dobrych ludzi mieli w rękach siekiery, włócznie, a nawet dostrzegłem dwa prymitywne samopały. Chyba nie spodziewali się, że wrócę i nie wyglądali z tego powodu na szczęśliwych. Było mi to obojętne - już dawno przestałem liczyć na ludzką wdzięczność.
Wolną ręką odciągnąłem połę płaszcza, pokazując gapiom imponujący zestaw taszczonej przeze mnie broni.
Przetoczyłem spojrzeniem po tłumie zatrzymując dłużej wzrok na twarzach uzbrojonych mężczyzn. Żaden nie sprostał mi dłużej niż kilka oddechów. Tacy jak ja zawsze budzili strach zwykłych ludzi.
Odegrawszy rolę największego łobuza we wsi skierowałem się do najokazalszego budynku w osadzie: piętrowego, z dachem krytym gontem i szybami w oknach, zamiast rybich błon. Szczyt luksusu zważywszy na taką wiochę.
Dotarłszy do drzwi – wszedłem bez pukania. Wójt czekał na mnie siedząc rozparty na wielkim krześle. Był to postawny mężczyzna, o brzuszysku wylewającym się zza szerokiego pasa. Potężne bary i zwalista sylwetka jasno wskazywały, że nim utuczył się na urzędzie był z niego silny mężczyzna.
Czujne oczka wpiły się we mnie znad pulchnych, pokrytych siateczką żyłek, policzków.
W wielkich dłoniach trzymał srebrny kielich, jakby chciał mi pokazać, że nie ma złych zamiarów. Zacząłem wierzyć, że tym razem nikogo nie zabije. Nie żeby mi to specjalnie przeszkadzało, ale zawsze to jakaś odmiana.
Jeśli tak będzie to jeszcze dziś zapalę świeczkę przed obrazem Pani.
Rozejrzałem się po obszernym pomieszczeniu; nie zmieniło się na jotę od poprzedniej wizyty.
Na ścianach wisiały skóry, a pod nimi ustawiono wielkie kufry. Dziesięć kroków przed półtronem stał stół i zydel, przeznaczony dla mnie. Drugie drzwi prowadzące do sypialni były uchylone. Poczułem lekkie ukłucie niepokoju.
Podszedłem do stołu, jednak nie usiadłem. Są przecież jakieś granice zaufania w interesach.
Przez krótką chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, po czym Llaf Mierlke spojrzał na poplamiony krwią worek.
- A więc udało ci się – rzekł niezbyt lotnie – ciężko było?
- Bywało gorzej – odparłem zgodnie z prawdą.
- Napijesz się miodu – zaproponował po przyjacielsku.
- Chętnie.
Na te słowa drzwi prowadzące do sypialni otworzyły się szerzej i wyszła przez nie młoda, czarnowłosa dziewczyna, niosąc dzban i kielich. Sukienka z lnu obrysowywała zgrabną figurę, stymulując moją wyobraźnie. Na przedramieniu nosiła piętno niewolnicy. Zbliżyła się do mnie, postawiła cynowy kubek na blacie. Gdy pochyliła się, przy nalewaniu złocistego trunku, pełne piersi naparły na cienki materiał
Patrzyłem jak zahipnotyzowany: nie miałem kobiety od trzech miesięcy.
Młódka wyprostował plecy i uchwyciłem spojrzenie wielkich, czarnych oczu. Czaił się w nich strach. Nic więcej nie wypatrzyłem gdyż pospiesznie spuściła wzrok i podeszła do swego pana.
Od tyłu była równie pociągająca jak z przodu.
Napełniwszy kielich trzymany przez wójta, niewolnica zniknęła za drzwiami sypialni. Dopiero wówczas odkleiłem wzrok od kształtnego tyłeczka.
Nie spieszyłem się z zamoczeniem ust: nie żeby mnie nie suszyło, ale już kilka razy próbowano mnie otruć. To uczy ostrożności.
- Wasze zdrowie – rzekłem przyjaznym tonem.
Oblicze gospodarza rozciągnął fałszywy uśmiech. Uniósł kielich i ostentacyjne wychylił jego zawartość do dna, co udowodnił pokazując mi puste naczynie.
Poszedłem w ślad za wójtem i również osuszyłem kubek.
To tyle, jeśli chodzi o kurtuazje.
Odstawiłem naczynie i sięgnąłem po worek z trofeami, otworzyłem go i bezceremonialnie wysypałem na blat dwa łby. Oblicze wójta wydłużyło się pod wpływem zaskoczenia. Trzeba mu przyznać, szybko się opanował, gdy uniósł wzrok na tłustą gębę wypłynęła wojownicza zaciętość.
- Umówiliśmy się tylko na jednego – powiedział zapalczywie.
Moje nadzieje na spokojne załatwienie sprawy uleciały jak powietrze z przebitego świńskiego pęcherza.
Uniosłem brew udając zdziwienie.
- To była para – wyjaśniłem uprzejmie - Gdybym zabił tylko jedno wciąż miałbyś na karku drugiego rybojeba i to porządnie wkurzonego.
Llaf Mierlke nie wyglądała na przekonanego. Wysunął bojowo szczękę, co nie wypadło zbyt imponująco na tle podwójnego podbródka.
- Masz mnie kurwa za przygłupa – parsknął wściekle, potrząsając przy tym wojowniczo pięścią – O tej porze roku utopce nie łączą się w pary.
Wzruszyłem barkami, nie chciało mi się tłumaczyć tłuściochowi tego, co ujrzałem w oczach potwora. W klasztorze wpojono mi że, czyny są ważniejsze niż słowa przeto od niechcenia sięgnąłem po obrzyna, spoczywającego w pochwie umocowanej przy biodrze i położyłem go na stole, lufami skierowanymi w stronę rozmówcy.
- Widocznie kochali się – podpowiedziałem chłodnym tonem.
Wójt zastygł w bezruchu, świdrując mnie gniewnymi oczkami.
- Jeśli zabijesz mnie nie wypłyniesz stąd żywy – stwierdził z przekonaniem i spojrzał wymownie w okno.
Wiedziałem, co też ma na myśli. W tego rodzaju osadach wszyscy są spokrewnieniu. Właściwie to jeden klan, podzielony na kilka rodów. Gdybym zabił ich przywódcę, w jego własnym domu, okrył bym hańbą całą społeczność, a nie ma nic gorszego niż plama na honorze klanu.
Wzruszyłem ramionami z wystudiowaną obojętnością.
- Zapłacisz albo ci na zewnątrz będą musieli poszukać sobie nowego wójta, oczywiście ci co przeżyją – dodałem z wilczym uśmiechem.
Przechwałka nieco na wyrost, gdyż zostało mi niewiele nabojów, ale on przecież o tym nie wiedział.
Wójt opuścił wzrok na obrzyna i przez chwilę wpatrywał się w wielkokalibrowe lufy.
Oblizał koniuszkiem języka dolną wargę i zerknął w stronę drzwi za którymi zniknęła niewolnica.
Zareagowałem instynktownie: wykonałem przewrót przez bark, poderwałem się na nogi i doskoczyłem do uchylonych drzwi. Kopnąłem je z całej siły blokując lufę, która pojawiła się nagle w prześwicie, chwyciłem ją lewą ręką, pociągnąłem w górę i do siebie. Wolną dłonią wyciągnąłem jagathan i płynnym ruchem pchnąłem klingą, w lukę tuż pod lufą. Wyraźnie wyczułem moment, gdy ostrze rozpłatało miękkie ciało. Tego uczucia nie da się pomylić z żadnym innym.
Ktoś jęknął za drzwiami. Chwyt na drugim końcu rusznicy osłabł, szarpnąłem i rzuciłem samopał na podłogę. Złapałem za krawędź drzwi i otworzyłem je na oścież, wyciągając jednocześnie klingę i gotując się do zadania kolejnego pchnięcia.
Bez potrzeby.
Czas i przestrzeń wokół mnie powróciły na normalne tryby. Tylko moje serce waliło niczym miechy w kuźni, a krew pulsował w nabrzmiałych mięśniach i żyłach.
Zobaczyłem jak niefortunny zamachowiec pada na kolana i chwyta się dłońmi za brzuch usiłując zatamować wyciekającą krew.
Na przedramieniu miał wypalone niewolnicze piętno.
Z jego oczu wyzierał szok. Wiedziałem, że za chwilę zacznie wyć. Rany brzucha są bardzo bolesne, choć człowiek może żyć z nimi i po kilka dni.
On nie miał tyle czasu.
Ciąłem krótko, celując w tętnice. Fontanna krwi uderzyła w podłogę rwanymi chluśnięciami.
Dopiero wówczas spojrzałem na dziewczynę. Siedziała skulona w rogu wielkiego łoża wpatrując się w umierającego człowieka. W wielkich czarnych oczach malowało się przerażenie i coś jeszcze, czego nie potrafiłem odgadnąć.
Zamknąłem drzwi i wróciłem do stołu. Wójt przez cały ten czas nawet nie drgnął, co dobrze świadczyło o jego rozumie.
- A więc to prawda, co o was mówią – w jego głosie brzmiał niechętny podziw - Nie myślałem, że można być tak szybkim – doprecyzował, po kilku oddechach.
Czyli jednak wiedział, kim jestem. Poczułem do niego coś w rodzaju sympatii. Mógł donieść o mnie braciszkom, a jednak sam spróbował załatwić sprawę. Rzecz jasna uczynił to z czystego rozsądku.
Już za pierwszym razem, gdy zjawiłem się w osadzie, zorientowałem się, że nie mają tu własnego Ojca Głosiciela, a zatem dziesięć procent wszelkich dóbr zostawało w skrzyniach wójta i mieszkańców.
Na wschodzie wpływy klasztorów nie były tak dominujące jak za Wrzącą, choć tutejsi ludzie również wyznawali kult Pani. W takich przypadkach zdarzało się, że najbliższy klasztor przysyłał Ojca Głosiciela w towarzystwie drużyny Zaprzysiężonych – elitarnego oddziału klasztornych wojowników – by ten zaopiekował się zbłąkanymi owieczkami.
Jako, że sam również nie chciałem spotkać dawnych towarzyszy broni, wybaczyłem tłuściochowi niefortunny incydent sprzed chwili; ostatecznie dwieście marek w srebrze to pokaźna suma. Każdy mógł ulec pokusie.
Na szczęście wójt nie mógł słyszeć tych myśli. Pucołowatą twarz wykrzywiał gorzki, grymas strachu. Podniósł wielki zad z krzesła i ciężkim, posuwistym krokiem podszedł do jednego z kufrów - tego wyglądającego najsolidniej.
Wyjął klucz z kieszeni, wsadził w otwór zamka i przekręcił.
Nie sądziłem, że poważy się na jakieś głupstwo, ale dla pewności, podniosłem obrzyna z blatu i wycelowałem w szerokie plecy.
Wójt obrzucił mnie posępnym spojrzeniem, po czym sięgnął do środka, chwile poszperał i wyciągnął dwie solidnie napchane sakwy. Jedna była wyraźnie mniejsza od drugiej.
- Sto marek w srebrze i jeszcze pięćdziesiąt – rzekł z wyraźnym bólem w głosie.
Poczułem jak opada mi szczęka. Stary łobuz jeszcze się targował.
- Po sto od łba to razem dwieście, chyba, że w tych stronach jest inaczej? – warknąłem.
Tłuścioch zerknął w przepastne tunele luf. O dziwo na jego twarz powróciło uprzednie zacięcie.
Nie mam tyle srebra, to nie Piołun do cholery – warknął - Chyba, że chcesz taszczyć worki z miedziakami – dodał wskazując na pozostałe kufry – albo skóry.
Wykrzywiłem usta. Nie uśmiechało mi się wiosłować z dodatkowym obciążeniem.
- Co możesz dać w zamian? - zapytałem, choć obaj znaliśmy odpowiedź.
- Niewolnice do łoża na czas dokąd tu zostaniesz, kwaterunek, wyżywienie i co znajdziesz u naszych rzemieślników – wyliczył.
Zastanowiłem się. Propozycja nie była taka zła. Zwłaszcza pierwsza jej część.
- Odpoczniesz, rany zaleczysz – zachęcił Wójt i wskazał na poplamione juchą, postrzępione przez pazury koszulę i płaszcz – Wokół osady jest trochę siół, może, kto wynajmie cię do roboty. W głębi puszczy potworów nie brakuje.
- Na ile czasu ta gościna?
Wójt potarł z namysłem podwójny podbródek.
- Do kolejnego nowiu.
Propozycja była uczciwa i przypadła mi do gustu.
- Potwierdzicie wójcie tę umowę pod przysięgą przed obliczem Pani wraz z wszystkimi mieszkańcami – upewniłem się.
- Potwierdzę i inni też tak uczynią.
Skinąłem głową zadowolony.
- Co do dziewki to chcę tamtą – wskazałem ruchem głowy na sypialnie.
Oblicze wójta wykrzywił bolesny grymas.
- To moja ulubiona – stwierdził – zamiast niej dam ci dwie inne.
Aż tak, to go nie polubiłem.
- Chcę tą – stwierdziłem tonem sugerującym, że ta kwestia nie podlega negocjacjom.
Zacisnął szczękę, przez co jego policzki lekko się zatrzęsły.
- Zgoda – wycedził, obrzucając mnie złym wzrokiem – Gdzie się zatrzymasz?
- W gospodzie, przyślij ją do mnie jeszcze przed zmierzchem.
Nie zwracając więcej uwagi na jego ponurą minę, zgarnąłem srebro i ruszyłem do wyjścia, na wszelki wypadek trzymając odbezpieczonego obrzyna w dłoni.
Na dworze przywitał mnie milczący tłum. Spojrzenia wszystkich gapiów kierowały się ku sakwom w mojej dłoni. Wnioskując po wyrazie zaskoczenia malującym się na poniektórych twarzach chyba nie spodziewali się, że pójdzie mi tak łatwo. Obdarzyłem tych dobrych ludzi, moim najprzyjaźniejszym uśmiechem. Ostatecznie przez kilka najbliższych niedziel miałem wypoczywać tu na ich koszt.



Dodano: 2010-09-08 17:41:12
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS