NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Grimwood, Ken - "Powtórka" (wyd. 2024)

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Ford, Jeffrey - "Rubieże"
Wydawnictwo: Solaris
Cykl: Ford, Jeffrey - "Cley"
Tytuł oryginału: The Beyond
Tłumaczenie: Martyna Plisenko
Data wydania: Styczeń 2010
Wydanie: I
ISBN: 978-83-7590-008-8
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 262
Cena: 32,90 zł
Tom cyklu: 3



Ford, Jeffrey - "Rubieże"

Zimowa jaskinia

Czyste piękno, fioletowy eliksir, medium snów…
Raz już wyrwałem Cleya ze szponów narkotyku, arogancko niszcząc fiolki, choć pragnął przespać życie zamknięty w kokonie swoich iluzji. Wówczas wiedziałem, że to dla niego trucizna, teraz zaś, w pragnieniu, aby wyczarować go z kawałków Rubieży wiem, że to sok, który przywiedzie jego historię z korzenia zagrzebanego w moim umyśle przez moje ramię, wzdłuż nadgarstka, przez palce do pióra i na światło dzienne czystego, białego papieru.
Bulgocze w moich żyłach, rozprzestrzenia się po zwojach mózgu i wznieca pożar w pięciu komorach mojego demoniego serca. Oto zaczyna się wić pierwszy wąs atramentu, skręcając to w jedną, to w drugą stronę, łapie się niczego i próbuje zmienić się w poskręcaną roślinę, która rośnie z prędkością światła. Początkowo jest wszędzie, dźwigając ciężki biały owoc pękający pośród pędzącego wichru mijających pór roku, uwalniając stado wrzeszczących, ślepych ptaków. Rwą w górę z dziwaczną determinacją, aby roztrzaskać się o sufit nieba i rozprysnąć w tysiące chmur, które łączą się w jedną. Pada, a zielona ziemia wyciąga się, tylko na chwilę, w dzicz tak rozległą, że nawet nie ma co marzyć o jej pokonaniu.
Tam, jak maleńki owad na głowie olbrzyma, którego brew jest najpotężniejszym z górskich pasm, widać Cleya w miejscu, gdzie go zostawiłem, na polanie pośród wysokich dębów. Obok niego, jak nieznaczną czarną plamkę, widać Wooda, psa o jednym uchu.
Teraz bliżej i bliżej, aż mogę rozpoznać jego szerokoskrzydły czarny kapelusz, ozdobiony trzema piórami dzikiego indyka, pamiątką pierwszego udanego polowania na Rubieżach. Pod kapeluszem kasztanowate włosy są długie i splecione z tyłu w nieporządny warkocz, związany ścięgnem demona. Na pierś opada wielka broda. Pośrodku tej plątaniny wystaje nos i policzki, na lewym blizna po uderzeniu kolczastego ogona. Z napięciem patrzy na północ, jakby przez tysiące mil leżących przed nim już widział swoje przeznaczenie.
Na polach, otaczających Latrobię, widywałem strachy na wróble ubrane lepiej od tego myśliwego. Stary brązowy płaszcz, zdjęty ze szkieletu w ruinach Anamasobii, jak skóra jakiejś wymęczonej, pomarszczonej bestii. Flanelową koszulę, granatową z polem ze złotych gwiazd, znalazł w nietkniętej garderobie w jednym z pokojów w tawernie Froda Geeble’a, który ostał się z pożaru. Kalesony. Buty miał już wcześniej, w lewej cholewie nosi kamienny nóż, który, jak mnie zapewniał, tnie z większą precyzją niż skalpel Fizjonomisty. Strzelba, najbardziej fortunne znalezisko ze wszystkich, jest dla niego jak małżonka. Śpi z nią, szepcze do niej, dba o nią ze szczerym oddaniem. Kiedy nadchodzi czas zabijania, zabija za jej pomocą, strzela lepiej i lepiej, aż może trafić demona w locie, strzałem prosto między oczy, ze stu jardów. W plecaku ma pudełka z pociskami, jednak Rubieże są bezkresne.
Ten pies, potencjalny obłęd na czterech nogach, może być równie spokojny jak ktoś śpiący snem bez snów, dopóki z drzew nie spadnie niebezpieczeństwo, a wtedy jego łagodny, niemal ludzki uśmiech znika, ustępując miejsca kłapiącej zębami maszynie do wypruwania flaków. Przebiegłe stworzenie uczy się rzucać na niechronione części ciała moich braci – skrzydła, miękkie podbrzusze, pachwinę, lub ogon. Sam byłem świadkiem, jak to psisko nacierającemu demonowi wydarło członka, wyrwało go spomiędzy nóg, a potem uciekającemu poszarpało skrzydło na strzępy. Myśliwy jest go niesamowicie pewny w każdej sytuacji, jakby każdy z nich był tancerzem, który przez całe życie ćwiczył ten jeden taniec. Wood czyta Cleya jak książkę, rozumie sygnały dawane rękami i subtelne ruchy gałek ocznych. Bez dwóch zdań umrze za myśliwego i jestem przekonany, że podąży za nim poprzez śmierć – anioł stróż w kolorze nocy, twardy i poharatany, i trudniejszy do zagłuszenia od poczucia winy.

Myśliwy zagwizdał raz jeden, zagłębiając się w jesienny las, a pies ruszył za nim, trzy stopy z tyłu i na lewo. Na nagich gałęziach powyżej siedziało w ciszy stado kruków, podczas gdy małe futrzaste stworzenie z ptasim dziobem przebiegło przez smagane wiatrem morze pomarańczowych liści. Kiedy pokonywali niezmierzone bezkresy Rubieży, ich kompasem była tylko postrzępiona i wyblakła zielona woalka. Z południa nadleciał dźwięk, wydawany przez coś umierającego.
Zawartość plecaka Cleya taka, jaką nakazywały Rubieże: jeden kłębek sznurka; cztery świece; dwa pudełka zapałek; osiem pudełek nabojów (tuzin w pudełku); jeden metalowy garnek; jedna mała patelnia; jeden nóż i jeden widelec; nitka i igła; woreczek leczniczych ziół; książka, znaleziona pośród wypalonych ruin Anamasobii (bez okładki i kilku pierwszych stron, mówiących o autorze i tytule); trzy pary skarpetek; cztery pary bielizny; jeden koc.

Dni były jak koszmar na jawie, pełen rzezi demonów, które spadały na niego zewsząd, bez przerwy, rzucając się z drzew, podrywając się z ziemi na czterech kończynach, powiewając skrzydłami. Strzelał do nich ze strzelby, a kiedy już nie nadążał, sięgał po kamienny nóż, wbijając go w futro, mięśnie i mostek, przebijając serca. Dzika krew wsiąkała w jego ubranie, a on nauczył się wyczuwać w powietrzu ich zapach. Szpony rozdarły jego kurtkę, zadrasnęły klatkę piersiową, szyję i policzek, a kiedy spotykał się z nimi w walce wręcz wrzeszczał przerażającym głosem, jakby sam także stał się jakimś stworzeniem z dziczy.
Duch, który wyostrzył mu intuicję tak, że jego strzały były czyste i pozwolił używać noża i poruszać się z pozbawioną wyrachowania elegancją, był potężną potrzebą, której nie rozumiał w pełni i nie potrafił nazwać. Zmusił go do przezwyciężenia starych nawyków i zapewnił przetrwanie.

Cley przyczaił się pod wierzbą i wycelował do białego jelenia, który pił z potoku. Skrzypnięcie gałęzi, ofiara rzuciła się do ucieczki, a z góry na plecy myśliwego rzucił się demon. Strzelba wypadła mu z rąk, kiedy poczuł stęchły oddech i mocny odór cielska, które teraz go dosiadało, szukając miejsca do zatopienia kłów. Wytrzymał ciężar swojego napastnika wystarczająco długo, żeby go z siebie zrzucić. Bestia upadła na skrzydła. Sięgnął po nóż. Demon kolczastym ogonem smagnął go w przedramię, a uderzenie osłabiło jego chwyt. Nóż poleciał i wbił się w ziemię. Pies już tam był, zaciskając szczęki na ogonie demona. Stwór ryknął i wygiął się z bólu, a ten moment był wszystkim, czego potrzeba było myśliwemu. Porwał upuszczony nóż i brutalnym cięciem niemal oddzielił głowę demona od reszty ciała.
Od tej pory, niezależnie od tego, ile ich zabił w zasadzce, nieważne, ile czasu to zajmowało, każdemu odcinał głowę. Ta myśl powoduje u mnie mdłości, ale widzę go, jak odłamuje im rogi z czół i wykłuwa im oczy ich własnymi pazurami. Nawet te durne stworzenia mogą rozumieć strach, powiedział do psa, który siedział w oddaleniu, zdumiony dziwacznym rytuałem.

Nauczył się, że demony nie polują w nocy. O zmroku rozpalił ognisko nad strumieniem. W płomieniach umieścił sześć czy siedem dużych kamieni i zostawił je tam, dopóki nie rozżarzyły się jak węgle. Przed snem kijem wyciągnie je z ognia i zakopie w ziemi na długości swojego ciała. Dzięki temu będzie mu ciepło przez większą część nocy.
Na kolację była dziczyzna z zieleniną, którą zebrał w ciągu dnia. Teraz, kiedy jesień zmieniała się w zimę, nie było tego dużo. Mięsem dzielił się z psem po równo.
Kiedy na czarnym niebie zalśniły gwiazdy, z plecaka wyciągnął książkę bez tytułu. Potem leży przy ogniu, z psem u boku, i wytęża wzrok, czytając szeptem. Ciekawy temat wyprany z sensu. Dotyczy natury duszy, jednak opisy są wysoce symboliczne, a zdania żonglują znaczeniami, aż znaczenie umyka z nich jak życie z demona z sercem przebitym nożem.
Płomienie przygasły, a on przygotowuje sobie posłanie na kamieniach. Leżąc zawsze na plecach – uważa, że nigdy nie powinno się odwracać tyłem do Rubieży – wpatruje się w niebo w poszukiwaniu migoczących gwiazd. Spadające gałązki, piski nietoperzy, upiorne krzyki ptaków brzmiących jak wrzask kobiety, której zapaliły się włosy, parsknięcia i jęki bólu są kołysanką dziczy. Wiatr muskał jego twarz. Gdzieś, setki mil na północ, spadła gwiazda, być może uderzając w Raj, i był tam we śnie, patrząc jak płonie.

Były tam drzewa o tak potężnym pniu i tak obłędnie wysokie, że były masywniejsze od wież, które niegdyś stały w Dobrze Skonstruowanym Mieście. Korzenie tych gigantów wystawały z ziemi na taką wysokość, że Cley mógł przechodzić pod nimi nie pochylając się. Kora drobniejszych roślin była pokryta jasnym meszkiem, który w dotyku był jak ludzkie ciało. Inne drzewo używało gałęzi do chwytania małych ptaków i wpychało je w swój drzewny przełyk. Cienkie, niebieskie roślinki falujące na wietrze; zarośla wstążek pozbawione widocznej struktury, która utrzymuje je w pionie. Dla Cleya najbardziej niepokojące były wtedy, kiedy przez te falujące łodygi przelatywał wiatr – przejmujący dźwięk śmiechu, wyrażającego radość bardziej jednoznacznie niż jakiekolwiek słowo czy muzyka.

W lesie było mnóstwo stad białych jeleni i nawet przypadkowy strzał mógł jakiegoś powalić. Mięso tych zwierząt było słodkie i bardzo sycące. Cley odkrył, że ich wątroba, nafaszerowana dziką cebulą i powoli przypiekana, to najwspanialsza rzecz, jakiej kiedykolwiek próbował.

Żmije o pyskach gryzoni. Dzikie koty, koloru róż, pachnące cynamonem. Małe, ostrozębe wilki, zamiast sierścią pokryte łuską. Dzicz była istną kopalnią złych snów, które często przekładały się na potwory.

Cley stracił rachubę, ile zabił demonów, ile otrzymał ran, ile zjadł jelenich wątrób. Od makabrycznej pracy na ciele wroga oderwał go mały płatek bieli, który przepłynął mu przed oczami. Spoglądając w górę, na nagie konary nad głową, patrzył na spadający śnieg. – Zima – powiedział do Wooda i z tym jednym słowem poczuł zimno na rękach, chłód wiatru na plecach. Jego oddech zamienił się w parę, i zastanawiał się, jak długo ignorował oznaki śmierci jesieni, tak był zapamiętały w zabijaniu.
Lodowata obecność nowej pory roku dała się poznać z podwójną mocą, każąc płacić myśliwemu za wcześniejsze lekceważenie. Mroźny wiatr zabrał mu czucie w dłoniach i modlił się, żeby nie musiał używać strzelby w razie obrony przed atakiem. Wydawało się, jakby lód wsączył się w niego i na jego kościach formował kryształy. Umysł ziewał, pochłonięty marzeniami na jawie o kominku w jego domu w Wenau.
Jedynym strzępem nadziei, niesionym przez zimę, było zniknięcie demonów. Przez dwa dni po pierwszym śniegu były dziwnie nieobecne. Zastanawiał się, czy zapadają w sen zimowy.

Wraz z psem zbierali suche gałęzie na ognisko. Zrzucili je na stertę u wylotu jaskini, a potem zaczął przekopywać plecak w poszukiwaniu paczki zapałek. Składając dłonie i odwracając się plecami do wiatru zdołał zapalić jedną. Gdy tylko płomyk chwycił, głodny ogień zniweczył wysiłki zimy, aby go zadusić. Dym bił w niebo, kiedy pieczołowicie chował zapałki z powrotem do torby.
Z dużej gałęzi sporządził pochodnię i trzymał ją w ognisku, dopóki porządnie się nie rozpaliła. Wyciągnął z buta kamienny nóż i skierował się do wejścia do jaskini pod wzgórzem. Myśl o znalezieniu pogrążonych w hibernacji demonów sprawiła, że zaczął drżeć i pocić się.
W środku było ciepło. Krzyknął „halo”, żeby na podstawie echa ocenić rozmiary pieczary. Głos się poniósł i wrócił, dając pojęcie o przestrzeni. W tym czasie Cley wpatrywał się w ciemność. Doskonale puste, skalne pomieszczenie, dość wysokie, by w nim stanąć. Wszedł do środka. Po dwudziestu stopach stwierdził, że w miarę zagłębiania się we wzgórze przesmyk się zwęża. Idąc dalej korytarzem do miejsca, w którym opadał ostro w dół, w ciemność, był zadowolony, że w jaskini nie ma żadnych zwierząt. Odwrócił się i spojrzał ku wyjściu. Tam, w szarym świetle dnia, siedział Wood, z głową przechyloną na bok, wpatrując się w dziurę, która pochłonęła jego towarzysza.
Cley wniósł do środka pakunki i przesunął ognisko do samego wejścia do jaskini. Owinął się kocem i położył na twardej ziemi. Pies poszedł za nim, ale popiskiwał i obwąchiwał każdy cal skały. Aby uspokoić Wooda, któremu nie podobało się przebywanie pod ziemią, Cley wyciągnął książkę i przeczytał kilka stron na głos. Kiedy słowa płynęły pies przestał się kręcić i zwinął koło swojego pana.
Padał śnieg, po lesie hulał wiatr, omiatając wzgórze. Demony były pogrążone we śnie, a chłód nie mógł go kąsać w schronieniu kamiennego łona. Jego kości zaczęły tajać. Teraz, kiedy nie musiał zabijać, jedyne, o czym mógł myśleć, było zabijanie. W zawodzeniu wiatru słyszał wściekły okrzyk wojenny, który wydawał z siebie ruszając na demony uzbrojony jedynie w nóż.
– Kim ja się stałem? – zapytał psa, który zdążył już usnąć. Odłożył książkę i zaczął szukać w bagażach zielonej woalki. Ściskając ją w garści czuł, że nigdy nie wróci z Rubieży.

Każdego dnia ogień pochłania cztery lub pięć naręczy drewna i chrustu. Czasami wiatr zamiast zdmuchiwać dym na zewnątrz, wpycha go do środka, gdzie robi się tak duszno, że Cley wraz z psem muszą wychodzić, żeby wziąć głęboki oddech. Jednak traktują ognisko jak ukochane dziecko. Jego zagaśnięcie było tragedią, przez którą zmniejszył się ich zapas zapałek.

Koce i rzeczy zostały przeniesione w głąb jaskini, tam gdzie się zwężała, a korytarz prowadził w nieznane. Z głębi ziemi czuć było ciepły powiew. Czasami Cley zdejmował koszulę i kładł się obok w samej bieliźnie. Świat na zewnątrz był brutalnie zimny. Nawet w środku dnia słońce ledwie dawało tyle światła, by przebić się przez szron i wiatr. Dni były krótkie, a noce wydawały się ciągnąć tygodniami.

Zapas naboi szybko topniał, więc Cley wyciął długą, mocną gałąź, z której wystrugał łuk. Kiedy skończył, nałożył cięciwę ze ścięgna jelenia. W ciągu niekończących się, spokojnych nocy, przy cennym świetle świecy, doskonalił się w rzemiośle robienia strzał. Umieszczał na nich lotki z piór, żeby zrównoważyć ząbkowane groty, które rzeźbił z kości. Łuk był wysoki i potężny, a po tygodniu zaczął sobie z nim nieźle radzić. Nadal jednak nie zabijał tak skutecznie jak strzelba.
Zmiana broni doprowadziła do zmian w diecie, z dziczyzny na króliki, wiewiórki i mięso powolnego, bezkształtnego, futrzastego ssaka z wąskim pyskiem i żałosnymi, ludzkimi oczami. Cley nazwał to niemrawe stworzenie „geeble”, od właściciela tawerny w Anamasobii. Jego mięso było mdłe i tłuste, ale ze skóry dało się zrobić parę porządnych, ciepłych rękawic i nogawice.

Wracali do jaskini znad stawu leżącego pośród błękitnych, chwiejących się drzew. Cley rozmyślał o ideach zawartych w książce bez tytułu. Dusza według nich była nieredukowalną, nie do wykorzenienia esencją bytu, która zarówno była elementem definiującym indywidualność, jak również Boga. Myślał o delikatnych nasionach mlecza na wietrze, o śmiechu, o wszechwiedzy rozproszonej jak zapach perfum, o żółtku jajka, o pierdzeniu. Koncept przeleciał mu przez głowę i zniknął.
Wood szczeknął, krótki, cichy dźwięk, którym pies zwykł sygnalizować niebezpieczeństwo. Cley spoglądając w górę sięgnął po łuk przewieszony przez plecy. Dwadzieścia jardów przed nim, obok falującego pnia niebieskiego drzewa, stało zwierzę. Jego widok sprawił, że poczuł napięcie, a serce zaczęło galopować.
To był cynamonowy kot, jeden z tych nieuchwytnych rysi o czerwonej sierści, które dotąd widział tylko kilka razy kątem oka. Znał je lepiej węchem niż wzrokiem, ponieważ ich ślady zostawiały słodki aromat, jak ten emanujący z piekarni Dobrze Skonstruowanego Miasta. Nawet u schyłku zimy wyczuwał te obezwładniające perfumy, które pomimo obecności drapieżnika mówiły o domu i bezpieczeństwie. Kot, czający się teraz przed nim, był większy od wszystkich, które dotąd przelotnie widywał. Podniósł prawą rękę, nakazując Woodowi nie ruszać się.
Umieścił strzałę na cięciwie i wycelował. Nie wiedział, jak niebezpieczne mogą okazać się te koty, ale widywał wyniki ich polowania – ciała jeleni, noszące na sobie ten słodki zapach, z rozszarpanymi brzuchami i wywleczonymi organami wewnętrznymi. Strzała poleciała. Cley się uśmiechał, dopóki grot nie wbił się w śnieg. Kot nawet nie drgnął. Kolejna strzała tak jak pierwsza wbiła się w ziemię.
– Chyba jest martwy – powiedział Cley.
Pies zawarczał i zaczęli powoli podchodzić. Powiesił łuk na ramieniu i sięgnął po nóż. Wood pierwszy był przy rysiu i polizał jego pysk.
– Kompletnie zamarznięty – powiedział myśliwy, kiedy podszedł i postukał w kocią głowę rękojeścią noża. Zupełnie jak ostukiwanie marmurowego posągu. – Zimowe trofeum – oświadczył. Ciało było zbyt ciężkie, żeby je taszczyć do jaskini, więc zaznaczył drogę do domu.
Następnego dnia wrócił, rozpalił ogień, rozmroził zwierzę i ostrożnie zdjął z niego skórę. Zajęło mu to większą część dnia, ale nie spieszył się, w nadziei, że ze skóry wyjdzie porządny płaszcz. Po powrocie do jaskini natarł wewnętrzną stronę skóry gorącym popiołem. Kiedy skończył, miał pięknie pachnące ubranie ze szczerzącym zęby kapturem, ostro zakończonymi uszami i pustymi łapami. Pies od czasu do czasu szarpał się z nim, niepewny czy jest zwierz martwy, skoro żaden z nich go nie zabił.

Jeleń spłoszył się. Wszystko, co udało mu się zdobyć tego dnia, to tusza zagłodzonej wiewiórki. O zachodzie słońca Cley stał w gąszczu drzew, nasłuchując wiatru. Zauważył coraz krótsze dni, bezlitosny spadek temperatury i zastanawiał się, czy dzicz zmierza w stronę całkowitej, statycznej ciemności, jak śmierć. Potem pies zaszczekał i znów ruszył w stronę jaskini, uświadamiając sobie, że przez moment zapomniał, kim jest.

W mroźne popołudnie, kiedy na chwilę pojawiło się słabe słońce, na polanę, na której Cley właśnie ubił królika, wyskoczył czarny, gadzi wilk i porwał mu zdobycz. Myśliwy krzyknął z frustracji, a Wood ruszył do ataku. Jaszczurcza skóra stworzenia dawała dobrą ochronę przed psimi zębami. Rywale przewalali się w śniegu, jeden kłapał i warczał, drugi syczał i pluł – plama czerni w chmurze białego pyłu.
Atakując z szybkością i przebiegłością węża wilk krótkimi, ostrymi kłami ugodził Wooda w pierś. Pies upadł w śnieg, a Cley trafił strzałą w bok rabusia, posyłając go skowyczącego w krzaki. Myśliwy podniósł towarzysza z rosnącej kałuży krwi. Przez głęboki śnieg przedzierał się ponad milę do jaskini, trzymając w ramionach bezwładnego psa. Zanim dotarli do swojego sanktuarium Wood był nieprzytomny, a Cley obawiał się, że w wilczych kłach mógł być jakiś jad.
Opatrzył rany ziołowymi lekami, które przyniósł z Wenau. Potem podsycił ogień i ułożył psa na kocu. Głaszcząc jego głowę błagał, żeby nie umierał.
Późno w nocy pies zaczął gwałtownie drżeć i Cley podejrzewał, że śmierć jest blisko. Zdjął swój koci płaszcz i ułożył go na kocu. Wtedy z ciemności na zewnątrz, jakby z wielkiej odległości, nadleciało stłumione wiatrem szczekanie.
– Chodź, piesku – powiedział Cley i zagwizdał, jak zawsze, kiedy w lesie przywoływał towarzysza do siebie. Kiedy się rozjaśniło szczekanie ucichło, a potem nagle zamilkło.

Wood przeżył atak, ale nie miał siły na nic, poza leżeniem na kocu i patrzeniem przed siebie. Cley czuł się winny, zostawiając go samego, ale potrzebowali jedzenia. Odkrył, że kiedy poluje sam, traci wiele ze swojej zwykłej skuteczności. Frustracja zaciemniała mu cel i przeklinał głośno, tracąc koncentrację, kiedy cel był blisko. Było mu głupio wracać wieczorem do jaskini jedynie z geeblem czy kilkoma krukami.
Chociaż był zmęczony podsycał ogień i przygotowywał te ochłapy, które przyniósł. Rozdrabniając mięso tak bardzo, jak się dało, karmił psa po kawałeczku i po każdym kęsie wlewał do pyska towarzysza odrobinę wody. Do czasu, kiedy Cley sam mógł zabrać się do jedzenia, było późno i nie miał już apetytu.
Wood był najspokojniejszy, kiedy myśliwy czytał. W nocy, kiedy czytał na głos rozdział książki, w którym wyliczano argumenty za tym, że myśli są równie namacalne jak skały, pies się ożywił i usiadł na chwilę.

Splątany gąszcz sękatych drzew był tak gęsty, że aby przejść między ich pniami myśliwy musiał wyginać się na wszystkie strony. Wewnątrz tej naturalnej struktury, piętrzącej się nad głową jak sklepienie budynku Ministerstwa Sprawiedliwości w Dobrze Skonstruowanym Mieście, była wielka polana, na której prawie nie czuło się wiatru. Gałęzie ocierały się o siebie o czterdzieści stóp wyżej, a pnie były jak mury. Tutaj ziemia była jedynie przyprószona śniegiem, podczas gdy na zewnątrz leżała jego trzystopowa warstwa. Choć poranne słońce nie docierało tak głęboko, to w stłumionym świetle zauważył, kołyszące się na dachu z powyginanych gałęzi, dziwne brązowe pakunki, setki, każdy jak owoc wielkości człowieka. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku poczuł dreszcz na karku, a z czoła spłynęły mu strużki potu. To były demony, śpiące, wiszące głowami na dół i owinięte własnymi skrzydłami.
Powoli, nie oddychając, wycofał się i tak cicho, jak tylko się dało, prześlizgnął między pniami drogą, którą przyszedł. Zniszczyć gniazdo, uśmiechnął się i zaczął szukać drewna na podpałkę. Kiedy zbierał chrust i gałęzie, żałował, że nie ma z nim psa.
Godzinę później, pięćdziesiąt jardów od ściany drzew, na małym skrawku ziemi, który oczyścił ze śniegu, płonęło ognisko. Włożył w płomienie przygotowaną przez siebie pochodnię i czekał, aż się zajmie. Oczy miał szeroko otwarte i gardło ściśnięte z podniecenia. Wrócił pod naturalne sklepienie. Kiedy dotarł na miejsce, wyciągnął pochodnię w stronę ściany drzew. Zanim ogień zaczął lizać pnie, zawahał się. Mijały minuty, a on jak zahipnotyzowany wpatrywał się w płomień. Potem westchnął i upuścił pochodnię na śnieg. Kiedy odchodził, w niebo uniosła się cienka strużka dymu.

Wschodni staw był porządnie zamarznięty, a jego bezskuteczne poszukiwania zawiodły go daleko od jaskini. Któregoś dnia szedł po śniegu za tropem czegoś, co wydawało się gatunkiem jelenia, na który dotąd nie natrafił – czegoś znacznie większego od białej odmiany. Obietnica pokaźnego łupu pociągnęła go daleko w niezbadane terytorium. Kilka godzin po południu z północy nagle nadciągnęła burza. Początkowo miał nadzieję, że przejdzie bokiem i szedł dalej, bo przecież tego dnia niczego nie upolował. Słońce zaszło, burza była coraz mocniejsza, aż wreszcie uświadomił sobie, że będzie musiał wrócić z pustymi rękami.
Minęło kilka godzin, zanim dotarł do stawu. Żeby zaoszczędzić czas postanowił przejść po lodzie. Gdzieś na środku śnieg zaczął padać tak gęsto, że ledwie co widział. Parł naprzód, nie wiedząc, czy zszedł z lodu i gdzie była jaskinia. Jak lunatyk szedł przed siebie bez celu, a kiedy śnieg zaczął zasypywać zamarznięte zaspy, każdy krok był trudniejszy. W jego umyśle narastał strach i mógł myśleć wyłącznie o zamarzniętym truchle cynamonowego kota, którego skórę miał na plecach. Niebo ciemniało coraz bardziej, kiedy szedł dalej, nieświadomie zataczając szerokie kręgi.
Myśli byłe spowite chmurami, marzenia i wspomnienia opadały razem na śnieg. Wiatr nalegał, by położył się i odpoczął. „Jesteś zmęczony”, mówił „a białe łoże jest miękkie i ciepłe”. Ponad wyciem zawieruchy usłyszał odległe szczekanie, i to go przeraziło, bo wiedział, że urojone dźwięki oznaczają zbliżającą się śmierć. „Musisz iść dalej” – powiedział sobie, ale wiatr miał rację. Był zmęczony, a śnieg pod jego stopami wydawał się oferować cudowną wygodę, w której mógłby się zanurzyć. Łuk wypadł mu z ręki i osunął się na kolana w głęboką zaspę. Przyszła po niego śmierć, prosto z północy – wirujący rój ciemności, wymieszany z padającym śniegiem. Zobaczył ją w głowie, usłyszał jej uspokajający głos poprzez ryk burzy. Pojawiła się przed nim, klęczącym, zmieniającym się w pomnik Rubieży. Lód na jego powiekach pękł, kiedy je uniósł, aby spojrzeć na łowcę, którego zdobyczą się stał.
Wood wystrzelił naprzód i uderzył Cleya w klatkę piersiową, przewracając go na plecy. Pies lizał jego twarz, topiąc lód swoim oddechem. Myśliwy chwycił łuk i znalazł dość siły, aby się podnieść. Zagwizdał słabo i zawołał: – Chodź piesku – ale pies już był w przedzie, wskazując mu drogę do bezpiecznego schronienia. Im szybciej się poruszali, tym cieplej mu było, pobudzając krążenie, które zaczęło już zamierać. Bezlitosne pieczenie w dłoniach i stopach było dobrym znakiem.
Wyglądało na to, że gdy tylko zaczęli zbliżać się do domu, wiatr zelżał, a śnieg przerzedził do pojedynczych płatków. Wzeszedł księżyc, który oświetlił im drogę. Wood na chwilę zatrzymał się na polanie, żeby Cley mógł odpocząć. Rubieże przesycone były tym szczególnym spokojem, który następuje po furii żywiołów. Drzewa były okryte bielą, a czubki zarośli pomarszczone jak morskie fale.
Kiedy mieli się w nie zagłębić Cley zauważył, że pomiędzy drzewami po jego prawej stronie coś się porusza. Postać była duża i mroczna, a jedyną wskazówką co do tego, co to mogło być, było odbicie światła księżyca na białej kości rogów. „Czy to właśnie to stworzenie, które tropiłem przez cały dzień?”, zastanawiał się zdejmując rękawice i sięgając po strzałę.
Nadal nie miał czucia w dłoniach, ale łuk był tak znajomy, że był w stanie nałożyć strzałę. Wood zauważył, co robi i natychmiast przywarował w śniegu. Naciągnięcie cięciwy było trudne, a ramię drżało mu z wysiłku. Stworzenie w lesie wyrzuciło fontannę pary z nozdrzy i na tej podstawie ocenił odległość, wycelował i strzelił. W spokój nocy wdarł się głęboki, rzężący krzyk.
Wood był jak pocisk, przemykając pośród drzew, naprowadzając zwierzynę, tak by Cley mógł strzelić jeszcze raz. Ogromny jeleń przebił się na otwartą przestrzeń właśnie wtedy, kiedy myśliwy naciągał cięciwę. Kiedy byk zaczął tracić równowagę i umykać na lewo, zobaczył swoją pierwszą strzałę sterczącą z grubej szyi zwierzęcia i wycelował niżej. Druga strzała uderzyła dokładnie między łopatkę a żebra. Zwierzę upadło ciężko, posyłając w górę chmurę świeżego śniegu. Kopiąc tylnymi nogami kwiliło żałośnie dziwnym, niemal ludzkim głosem i rzucało się w przód i w tył.
Tymczasem Cley wziął do ręki kamienny nóż. Kiedy tylko ustały przedśmiertne drgawki, podszedł do jelenia. Nogi stworzenia zadrgały jeszcze kilkakrotnie, a wtedy myśliwy pochylił się i podciął mu gardło. Ledwie uszło z niego życie, kiedy Wood zaczął chłeptać krew rozlaną na śniegu.
Tusza była zbyt ciężka, żeby ją ponieść, a do rana z pewnością objadłyby ją wilki. Jeleń był wielkości małego konia, o rogach z dziesięcioma odgałęzieniami po obu stronach. Cley nie miał wyboru, musiał wziąć tyle, ile zdołał unieść. Nie było się nad czym zastanawiać, Rubieże mogły nie podarować im dziczyzny aż do wiosny. Wyciął dwa ogromne steki z boków, dość na tydzień, i ruszyli w stronę jaskini.
Całą pozostałą energię zużył na rozpalenie kolejnego ogniska, wrzucił do niego cały ich zapas drewna i gałęzi tak, żeby nie musiał się nim zajmować w ciągu nocy. Wciąż ubrany w płaszcz i rękawice owinął się w koc i przysunął się do szybu na tyłach jaskini.
Spał twardo, bez snów, przez cały dzień, aż obudził się na dźwięk własnego krzyku. Zaraz jednak znowu zapadł w sen.
Ocknął się późnym rankiem, ale nie potrafił powiedzieć, co to za dzień. Mięśnie nóg i ramion potwornie go bolały, ale ucieszył się, kiedy stwierdził, że w wyniku wystawienia na działanie burzy nie stracił żadnego palca, ani u rąk, ani u stóp. Wood podszedł, a on otoczył go ramionami.
– Dziczyzna dla ciebie – powiedział i roześmiał się na myśl o tym, że raz jeszcze wymknął się pułapkom Rubieży.
Minął dogasający żar ogniska i wyszedł w światło dnia. Niebo powiedziało mu, że przed zmrokiem znów spadnie śnieg. Opadł na kolana i zaczął kopać w zamarzniętej bieli, żeby dostać się do mięsa, które nierozważnie zakopał. Nie było żadnych tropów wskazujących, że do jego zdobyczy dobierali się jacyś rabusie. Kopał dłuższą chwilę, aż wreszcie dotarło do niego, że to niewłaściwe miejsce. Zaczął kopać w innym miejscu, kilka stóp dalej. Znów nic nie znalazł. Z obłędem w oczach i zwiększoną energią sprawdzał miejsce przy miejscu. Godzinę później cała przestrzeń przed jaskinią była odsłonięta. Pomimo całych tych poszukiwań nie znalazł nawet jednej kropli krwi, ani jednego pasemka sierści, która mogła pokrywać jedną stronę każdego płata mięsa.
Cley zaklął gniewnie. Pies wyszedł z jaskini i stanął przed nim, ale bokiem, spoglądając kątem oka.
– Czy zeszłej nocy zabiliśmy dużego jelenia? – zapytał Wooda.
Pies nawet nie drgnął.
Wrócił myślami do tej sceny, zalanej czystym światłem księżyca – cień stworzenia, jego oddech zamieniający się w parę, idealna dokładność jego strzałów, dźwięk ostatniego oddechu, kiedy przeciął mu gardło. Sięgnął do buta, wyciągnął kamienny nóż i zaczął szukać jakiegokolwiek dowodu na to, że niedawno coś zabił. Nie było nic.
Z lasu nadciągnął dźwięk gałęzi skrzypiących pod świeżo spadłym śniegiem – dźwięk śmiechu Rubieży.

Wood całkowicie wydobrzał z ran, choć na piersi została mu postrzępiona blizna. Dni mijały w letargicznej monotonii – rozpalania ognia, polowania, siedzenia godzinami w jaskini, wpatrywania się w idealnie biały świat. Dzikie wyobrażenia były łatwiej dostępne niż jedzenie, i dieta towarzyszy składała się z okazjonalnie upolowanego chudego królika i zupy ze śniegu, lub duszonego mięsa geebla, które po przygotowaniu było tylko tłustym puddingiem. Cały czas jedli korzonki, a jeśli mieli szczęście, dużego kruka. Ponadto oprócz śnienia na jawie i głodówki spędzali czas na lekturze bezimiennej książki o duszy. Dla Cleya księga straciła cały sens, ale nadal czytał, bo była to rzecz najbliższa rozmowie z człowiekiem. Każdej nocy pies brał ją w zęby i przynosił myśliwemu. Wood uzależnił się od szeptanego strumienia słów i nie mógł bez tego zasnąć.
Kiedy pies zapadał w sen Cley czasem wyciągał zieloną woalkę, zwijał ją w kulkę i trzymał przed sobą w dłoni. Czasami był tak oczarowany poszarpanym skrawkiem materiału, że zapominał dołożyć do ognia. Te wybuchy emocji, wspomnień, były jak maleńkie wysepki na wielkim morzu bezsłonecznej nudy zimy. To było jak powtarzanie i prozaiczny rytuał, który trzymał go przy życiu. Brali w tym udział ze stoicką determinacją, która pozwalała uniknąć nawet najlżejszej tęsknoty za wiosną.

Cley otworzył oczy i spojrzał ku wylotowi jaskini, żeby sprawdzić, jaka jest pogoda, ale ujrzał tylko przytłumiony, niebieski połysk. Reszta jaskini była spowita w głębokie cienie. W nocy uformowała się ściana lodu, odcinająca ich od świata. Wydawało się niemożliwe, żeby w ciągu sześciu godzin mogło spaść tyle śniegu. Ognisko wygasło, a na ścianach przy wejściu zaczął się zbierać lód. Wziął nóż i zaatakował zmarzlinę, w gorączkowej nadziei, że to tylko cienka warstwa, a po jej drugiej stronie jest miękki śnieg.
Po godzinie zmagań stało się jasne, że nóż jest bezużyteczny. Udało mu się wykuć wgłębienie wielkości pięści. Było oczywiste, że temperatura na zewnątrz spadła poniżej poziomu, jakiego kiedykolwiek doświadczył. Obrócił głowę i przyłożył ucho do zamarzniętej bariery. Gdzieś, daleko, jakby w innym świecie, usłyszał wściekłe zawodzenie burzy przewalającej się przez las.
– Pogrzebani żywcem – powiedział do Wooda, wsuwając nóż z powrotem w cholewę. Pies podszedł do niego.
Zastanawiał się nad rozpaleniem ognia i rozpuszczeniem gładkiej błękitnej ściany, ale uświadomił sobie, że jeżeli nie będzie się topić dostatecznie szybko, to dym ich udusi. Bawił się możliwością czekania, aż burza ucichnie, w nadziei, że słońce rozpuści przeszkodę. To jednak mogłoby potrwać dni, a oni do jedzenia mieli tylko kilka skrawków ugotowanego królika i parę słodkich dzikich ziemniaków, które już zaczęły gnić.
Podszedł do pakunków, wyciągnął z nich świecę i zapalił ją. Płomyk odepchnął ciemność w narożniki i na kilka chwil rozjaśnił grobową sytuację. Na ziemię nakapał wosku i osadził w nim świecę. Usiadł pod ścianą ze skrzyżowanymi nogami i próbował się skupić, podczas gdy Wood węszył pod wejściem, warcząc na lód.
Wiedział, że nie chce czekać, aż burza się skończy. Nie było gwarancji, że słońce ich uwolni zanim umrą z głodu. Poza tym wyobrażał sobie, że czekanie byłoby tak nudne, że poczułby się zmuszony popełnić samobójstwo. Myśl o strzelbie naprowadziła go na dziwaczny pomysł opróżnienia pozostałych naboi z prochu i zrobienia bomby, którą wysadziłby wejście. Było jednak tylko dwanaście naboi i szybko pojawiła się myśl o tym, jak eksplozja urywa mu rękę. Pojawiła się desperacja. Bezpieczne niebo jaskini stało się więzieniem, które wkrótce zmieni się w grób. Wrzasnął z irytacją na psa, żeby przestał dreptać, a Wood uniósł nogę i obsikał lód.
– Dobra robota – powiedział Cley, a pies znów zaczął dreptać.
Choć świeca dawała światło, nie dawała ciepła. Cley, ubrany tylko w bieliznę i flanelową koszulę, cofnął się do szybu, żeby złapać trochę jego wewnętrznego ciepła. Teraz, kiedy normalne wejście było odcięte, zaczął się poważnie zastanawiać nad ciemnym korytarzem wiodącym pod wzgórze. Otwór, choć wąski, był wystarczająco szeroki, by go pomieścić, i jeszcze miałby parę cali po obu stronach. Pochylił się nad tunelem, próbując przebić wzrokiem ciemność, bezskutecznie, i dumał, czy jest połączony z innym wyjściem, czy oznacza upadek prosto w jądro ziemi.
Podjął decyzję, kiedy Wood przyniósł książkę i upuścił ją u jego stóp. Pies położył się. Jakoś rozumiał, że przed nimi długie oczekiwanie i przygotował się na to.
– Nie, dzięki – powiedział Cley. – Zbadam ten szyb.
Z pakunków wyjął pudełko zapałek i kolejną świecę i włożył je do kieszeni. Potem oderwał płonącą świecę od podłogi. Zanim zagłębił się w ciemność spojrzał za siebie i z naciskiem polecił psu zostać na miejscu. Wziął kilka głębokich wdechów, jakby miał zanurzyć się pod wodę, i powoli ruszył naprzód. Płomień drżał w ciepłym powiewie wokół niego.
Pięć jardów dalej tunel się zwężał. Musiał położyć się na brzuchu. Szyb schodził w dół pod kątem czterdziestu pięciu stopni, a z tego, co był w stanie zobaczyć przed sobą, wydawało się, że ciągnie się ładny kawałek. Jeśli się nie poszerzy na tyle, żeby mógł się odwrócić, trudno będzie wrócić. Zdecydował się przecisnąć jeszcze kilka jardów. Poruszając się jak wąż posuwał się do przodu, aż ściany tunelu zamknęły się wokół niego.
Zatrzymał się na odpoczynek i zauważył jak ciepło było w szybie – miłe miejsce, żeby pochylić głowę i po prostu zasnąć. Potem przypomniał sobie, że dokładnie to samo mówił mu zimowy wiatr tamtej nocy, kiedy zgubił się w burzy. Zanim znów ruszył, usłyszał coś nad głową – coś jakby kapiąca woda czy spadające kamyczki. Nagle za nim pojawił się Wood, szczekając. Świeca zgasła w silnym powiewie i wszystko stało się czarne. Pies się przestraszył i próbował przepchnąć się obok Cleya, nieświadomie drapiąc go pazurami po nogach.
– Spokojnie, spokojnie – zawołał do Wooda i podciągnął się naprzód, próbując uciec oszalałemu psu. Nagle skończyło się pod nimi podłoże i obaj spadli. Cley krzyknął, myśląc, że czeka go długi upadek, ale jego krzyk urwał się nagle, kiedy spadli na solidną skałę pięć stóp niżej. Wylądował na boku uderzając się w łokieć. Wood spadł na niego i nic mu się nie stało. Myśliwy przeturlał się po skale, próbując odzyskać oddech.
Było kompletnie ciemno, ale nawet w tym położeniu Cley zauważył, że skrobanie pazurów Wooda rozchodzi się echem wskazując, że wpadli do kolejnej dużej jaskini. Podniósł się do pozycji siedzącej i wykopał z kieszeni zapałki. Zapalił świecę, którą pomimo wypadku zdołał utrzymać w dłoni. Płomień oświetlił to, czego się spodziewał, kolejną grotę, większą od tej powyżej, a na jej końcu tunel takiej wielkości, że mógłby wejść do niego wyprostowany. Cley stwierdził, że ciepły powiew, który ogrzewał jego własny apartament powyżej, unosił się z korytarza, który prowadził dalej pod wzgórze. Powoli ruszył do przodu, trzymając świecę w wyciągniętej ręce. Wood trzymał się tuż za nim.
Tunel zakręcał łagodnie, a kiedy szli po jego łuku, podmuch ciepłego powietrza znów zgasił świecę. Cley zaklął głośno, a potem zauważył, że gdzieś przed nim znajdowało się inne źródło światła. Opierając się o ścianę, poszedł naprzód i wreszcie znalazł się w małej jaskini skąpanej w żółtozielonym świetle.
Początkowo pomyślał, że to słońce musi wpadać przez otwór w sklepieniu. Jednak blask nie dochodził z góry, lecz z dołu – z sadzawki, która świeciła fluorescencyjnie. Jaskinia falowała od tego blasku. Wirujący blask sam w sobie był fantastyczny, ale przy bliższych oględzinach zobaczył, że na ścianach znajdują się rysunki zrobione węglem i czerwonym barwnikiem uzyskanym być może z gliny. Stylizowane wizerunki mężczyzn i kobiet, zwierząt i dziwnych humanoidalnych stworzeń z głowami ryb. Tu i ówdzie widniały czerwone odciski dłoni.
– I co na to powiesz? – Cley spytał Wooda, a potem rozejrzał się w poszukiwaniu psa. Zagwizdał na niego, a z prawej strony rozległo się szczeknięcie. Idąc wzdłuż niskiej ściany wszedł do niewielkiej groty. Blask z dziwnej wody tu nie docierał, musiał więc zużyć kolejną zapałkę i zapalić świecę.
Blask płomyka odbił się w oczach Wooda. Pies siedział prosto pośród szczątków czegoś, co wyglądało na sześć lub siedem ludzkich ciał. Pośród kości widniały wysuszone płatki kwiatów i kawałki ceramiki. Po małej, delikatnej czaszce i klatce piersiowej można było poznać, że jest tam również dziecko. Inny szkielet miał jakiegoś rodzaju deformację – szczątkowy rybi ogon sterczący z doskonale zachowanej kolumny kręgosłupa.
Stopę lub dwie od pozostałych spoczywały szczątki ewidentnie należące do kobiety, której długie, czarne włosy przetrwały działanie czasu. Z czaszki, na której widniało jeszcze sporo wysuszonego ciała, wyrastały bujne pasma długości czterech stóp. Miała naszyjnik z białych muszelek, a na jego końcu był mały, skórzany saczek. Ściany jaskini były udekorowane obrazami roślin, pnączy i kwiatów.
Stojąc w ciszy Cley rozmyślał, od jak dawna tu leżą, nie niepokojeni w tajemnym miejscu. „Jakim życiem żyli?” pytał sam siebie i czuł powiew przemijających stuleci, lat zmieniających się w pył. Potem, w okamgnieniu jego zaduma przeszła w lęk i gorączkowo zapragnął wydostać się z podziemi na światło dnia.
– Chodźmy – powiedział do Wooda, zauważając kolejny, mniejszy tunel na końcu komory grobowej. Ciągnęło stamtąd ciepłe powietrze. Zanim wyszli, ukląkł i spróbował zdjąć naszyjnik z szyi kobiety. Kiedy próbował go oswobodzić jej włosy opadły mu na dłoń i poczuł, jak przetacza się przez niego fala odrazy. Odskoczył trzymając naszyjnik, a ten nagły ruch spowodował, że delikatny kark pękł. Żuchwa opadła. Kruche żebra pękały z dźwiękiem, który brzmiał dla niego jak ciche westchnienia bólu. Z koralikami, które mocno ściskał w lewej dłoni i świecą w prawej rzucił się do następnego naturalnego korytarza.
Wood capnął go za prawą nogawkę w samą porę, żeby uchronić go przed upadkiem w niemal idealnie okrągłą dziurę na środku ścieżki. Prawie stawiał już stopę w pustce. Strumień ciepłego powietrza dobywał się z głębin poniżej i unosił włosy Cleya. Cofnął się o krok. Jakimś cudem świeca nie zgasła. To było źródło tropikalnego ciepła, które ogrzewało ich własną jaskinię pomimo najgorszej zimy.
Zarówno Wood, jak Cley bez trudu przeskoczyli nad otworem. Korytarz ciągnął się dalej zawracając, zakręcając i wreszcie rozszerzając się w jaskinię z wysokim, dużym wejściem, które otwierało się na dzień. Z miejsca, w którym stali, na tyłach jaskini, wyglądało to tak, jakby byli w teatrze i podziwiali przedstawienie.
Noc spędzili w tunelu, w pobliżu źródła ciepłego powietrza. Kiedy Cley obudził się następnego dnia był potwornie głodny i wiedział, że tak samo głodny musi być pies. Opuścili tunel, a ponad wejściem do jaskini, od drugiej strony wzgórza, ujrzeli wspaniałe słońce, świecące nad ogromną równiną. Widok tej ziemi, rozciągającej się na północ, wskazał Cleyowi kierunek podróży, kiedy zima się skończy.
Na równinie nie było drzew i wydawało się pewne, że demony tam nie polują. Uniknięcie tego zagrożenia pozwoliłoby im posuwać się na północ bez konieczności ciągłej walki o życie. Zdecydował, że gdy tylko dni zaczną się wydłużać, ruszą w dalszą drogę, zanim demony zaczną się budzić ze snu zimowego. Nie zostało tyle naboi, żeby przetrwać następny sezon walki z nimi i czuł, że gdzieś podczas zimnej, ciemnej zimy stracił chęć ich mordowania.
Dwie godziny później, po obejściu wzgórza w śniegu sięgającym bioder, czasami podciąganiu się na pnie drzew, kiedy trafiali na szczególnie ostrą pochyłość, stanęli przed wejściem do własnej jaskini. Na szczęśnie słońce było jasne i dawało dość ciepła, by Cley wytrzymał ciężką drogę bez płaszcza i rękawic. Zaczęli odkopywać wejście, podczas gdy głód skręcał im kiszki. Co kilka minut myśliwy musiał chuchać w zmarznięte dłonie, ale w końcu udało im się odrzucić na tyle dużo śniegu, żeby słońce padało prosto na lód, który zamknął wejście.
Następnie zabrali się za zbieranie gałęzi, które połamały się pod ciężarem lodu i opadły na ziemię. Rozpalili małe ognisko tuż przed wejściem. Kiedy czekali, aż ogień zrobi swoje, Cley grzał przy nim dłonie i stopy.
Jakiś czas później dobrze wymierzony kopniak rozbił nadtopiony lód. Otwarcie jaskini napełniło Cleya poczuciem spokoju i komfortu. Wraz z Woodem łapczywie pochłonęli kilka kawałków ugotowanego królika, które mieli. Ognisko przesunęli w głąb wejścia i siedzieli, odpoczywając przed polowaniem. Pies domagał się kilku słów z książki, więc Cley czytał słabym głosem.

Do lasów wróciły białe jelenie. W wielu miejscach śnieg stopniał i odsłonił upragnioną ziemię. Stada kruków znów obsiadły czubki drzew, a gdzieś w pobliżu jaskini zamieszkała sowa, wypełniając noce swoim wołaniem.

Podczas wyprawy myśliwskiej nad wschodni staw Cley słyszał lód pękający w długich, falujących echach. Ten dźwięk był dla niego sygnałem, że wraz z psem muszą wkrótce zacząć podróż przez równinę. Chociaż cieszył się z tego, że teraz popołudniami jasno świeciło słońce, każdego dnia odbierając nocy kilka minut, zastanawiał się, ile potrwa, zanim demony zabiorą się za polowanie, wiedzione zimowym głodem. Kiedy przemierzał rozmarzającą ziemię, tropiąc jelenia, zaczął snuć plany.
Było kilka rzeczy, które niepokoiły go w związku z przeprawą przez otwartą przestrzeń. Jedną był zapas zapałek, który został poważnie naruszony. Została jedna czwarta pudełka, która optymistycznie mogła starczyć na nieco ponad dwa tygodnie. Innym zmartwieniem było schronienie. Na trawiastej równinie nie będzie jaskiń ani drzew dających czasową osłonę przed żywiołami.
Pamiętał z przygodowych powieści czytanych w dzieciństwie, jakie są sposoby rozniecania ognia bez użycia zapałek – pocieranie o siebie patyków czy krzesanie iskry uderzaniem metalu o kamień. Myśl o faktycznym wykorzystaniu tych sposobów wydawała mu się równie prawdopodobna, co wyczyny bohaterów tych książek. Jednocześnie wiedział, że musi zacząć się uczyć tych umiejętności. Skoro wiedział, że będzie problem ze schronieniem postanowił zebrać trochę jelenich skór i zrobić z nich mały namiot, który przynajmniej osłoni ich przed wiatrem i deszczem. Musiałoby to być coś, co da się zwinąć i łatwo przenosić, ale będzie też dodatkowym obciążeniem. Potem naszła go myśl, że może Wood mógłby go ciągnąć za sobą.

Przez zimę Cley tak poprawił swoje umiejętności posługiwania się łukiem, że teraz kładł jelenia jedną strzałą. Pracował szybko, zdejmując skórę ze swojej ofiary, i był w stanie zdobyć dwie lub trzy skóry dziennie. Nocami wraz z Woodem jedli steki z dziczyzny i wątroby i zaczęli odbudowywać siły, które utracili podczas ciężkiej zimy. Po kolacji nie czytali już książki, w zamian zajmując się rzemiosłem – wyprawiając skóry i przygotowując je do zszycia w jedną całość. Wyliczył, że będzie potrzebował co najmniej piętnastu skór, żeby zrobić namiot na tyle duży, by pomieścił ich obu.
Zabijanie i patroszenie jeleni stało się jego drugą naturą, lubił to zajęcie – wreszcie określony projekt inny, niż po prostu przeżyć. To pozwalało mu zająć myśli, nie siedział już ponuro, ściskając zieloną woalkę i patrząc w przeszłość. Kiedy namiot był gotów w trzech czwartych uświadomił sobie, że jak dotąd nie zabrał się za naukę rozniecania ognia bez zapałek. Idea pocierania o siebie dwóch patyków wydawała mu się niedorzeczna, więc zamiast tego skłaniał się ku technice uderzania kamieniem o kamień.

Któregoś ranka, podążając wzdłuż strumienia u podstawy wzgórza, szukali z psem na jego brzegu obiecujących okazów. Co chwila się zatrzymywał, podnosił dwa kamienie, uderzał nimi o siebie najmocniej jak się dało i badał rezultat. Do południa pokruszył blisko trzydzieści kamieni i co najmniej raz stłukł sobie każdy palec, a nie udało mu się uzyskać choćby jednej iskry. Wood zmęczył się tymi bezowocnymi wysiłkami i wlazł w krzaki za geeblem.
„Co za idiota wymyślił tę technikę?” zastanawiał się Cley, ale napędzany przez upór, który w gorszych czasach trzymał go przy życiu, nie poddawał się. Ukląkł ponownie przy wodzie i znalazł duży, czarny kamień w kształcie serca. Szukał innego, żeby o niego uderzyć, kiedy usłyszał dziwny hałas. To było coś znajomego, czego jednak nie słyszał od dawna. Zatrzymał się i nasłuchiwał uważnie. Słyszał jedynie skrzypienie gałęzi na wietrze i plusk wody.
Kilka minut później sięgnął po kolejny kamień i znów to usłyszał, z głębi lasu, wyraźny odgłos szlochu. Był przyzwyczajony do dziwacznych dźwięków Rubieży, ale ten zjeżył mu włosy na głowie. Wsłuchując się był pewien, że słyszy szlochającą kobietę. Podniósł się i zawołał Wooda. Dźwięk jego własnego głosu przerwał płacz i przez długi czas stał nieruchomo, nasłuchując.
– Halo? – zawołał wreszcie, ale słyszał tylko wiatr.
– Jest tam kto? – krzyknął. W tej samej chwili z zarośli wyłonił się Wood. Na widok znajomej postaci psa uświadomił sobie, że przez moment był naprawdę przerażony. Nasłuchując uważnie jeszcze przez chwilę uznał wreszcie, że było to jedynie wołanie ptaka albo plusk strumienia na jakiejś przeszkodzie.
Żeby zapomnieć o tym zdarzeniu uderzył o siebie dwoma kamieniami, które trzymał. Ze zderzenia powstała iskra, która wylądowała na jego brodzie. Kilka chwil później twarz spowiła mu cienka strużka dymu, a zaraz potem znów był na kolanach, mocząc twarz w lodowatej wodzie. Kiedy klęczał z wodą ociekającą mu z twarzy, Wood dziabnął go w tyłek.
Po drodze do jaskini Cley oderwał się od swoich myśli i rozejrzał za psem. W oddali, tam gdzie strumień skręcał w lewo w stronę wzgórza, między drzewami stała jakaś postać. Zamrugał i spojrzał raz jeszcze. Cokolwiek tam było, zniknęło. Włożył kamienie do kieszeni, wyciągnął nóż i puścił się biegiem, tak cicho, jak tylko potrafił. Był pewien, że to, co widział nie było demonem, ponieważ nie miało skrzydeł ani ogona. Kiedy dotarł na miejsce powoli zatoczył krąg, wpatrując się uważnie w drzewa.
– Pokaż się – zawołał. Nasłuchiwał dźwięku łamanych gałązek lub szelestu podszycia. „Niedźwiedź?” zastanawiał się. Coś w środku podszepnęło mu, żeby pobiegł i gnał całą drogę do jaskini, z Woodem następującym mu na pięty.

Uparł się, że do rozpalania ognia użyje znalezionych kamieni. Z tego powodu zjedli dopiero wtedy, gdy na rozgwieżdżonym niebie pojawił się księżyc. Kiedy rozkładał koc, żeby się położyć, nagle usłyszał pohukiwanie sowy. Pomimo że ptak przylatywał teraz niemal każdej nocy, tym razem jego głos poderwał Cleya na nogi. Pies spojrzał na niego, a potem na wylot jaskini, wyczuwając zaniepokojenie pana. Po raz pierwszy od początku zimy myśliwy załadował strzelbę. Zwykle czytał Woodowi trzymając ją na kolanach, a tej nocy spał na siedząco, z palcem opartym o cyngiel.

W dniu, kiedy Cley ustrzelił ostatniego jelenia potrzebnego do skończenia namiotu, wracał do jaskini wzdłuż pasa szarych, nagich drzew, które zimą mijał setki razy. Jednak tym razem zauważył coś, czego nigdy dotąd nie widział. Pomiędzy pniami wyśledził dziwny obiekt, wystający z ziemi. Podszedł ostrożnie do niego i znalazł, między innymi, na wpół zagrzebany w ziemi kilof. Kawałek dalej leżał stary kask z drobnymi dziurami wyżartymi przez rdzę.
Podniósł go, żeby go obejrzeć. Z przodu było miejsce na świeczkę. Kiedy znalazł to, czego szukał, wiedział, że odkrył grób jednego z poszukiwaczy, którzy lata temu wyruszyli z Anamasobii. Arla Beaton powiedziała mu, że podczas wyprawy w poszukiwaniu Ziemskiego Raju mieli na sobie swoje wyposażenie górnicze. Pamiętał tę historię – wyszło szesnastu, a wrócił tylko dziadek Arli. Cley nie mógł się powstrzymać od uśmiechu widząc, jakie niedorzeczne wyposażenie zabrali ze sobą, jakby chcieli wykopywać cuda Rubieży. Dzicz nie marnowała czasu i zmieniła ich narzędzia w oznaczenia grobów. Myśliwy czuł jednak rodzaj powinowactwa z pogrzebanym górnikiem i przyklęknął nad grobem. Usiłował wymyślić jakieś memento, ale nic nie powiedział. Minutę później wziął swoją skórę i zagwizdał na Wooda.

Na odsłoniętym skrawku zamarzniętej ziemi wyskrobał nożem surowy obraz szkieletu do namiotu, jaki sobie wyobraził. Musi być lekki, z cienkimi masztami, ponieważ ma być rozstawiany nie na śniegu, tylko na równinnej trawie. Uznał, że najlepsze gałęzie byłyby z mięsożernego drzewa, które porywało wiewiórki i szpaki, ponieważ były długie, proste i dość giętkie, by je kształtować.
Jedną rzeczą było rysować nożem na ziemi, a inną odcinać pędy drzewa, które lubiło mięso. To, które wybrał, nie było dość silne, żeby go podnieść i wepchnąć w otwór na szczycie pnia, ale próbowało. Kiedy odcinał gałęzie słyszał, jak buzują w nim soki trawienne. Chwytne gałązki na końcach będących w ciągłym ruchu gałęzi bez przerwy go atakowały, a kiedy wkręcały się we włosy i brodę było to naprawdę bolesne. W czasie, kiedy Cley pracował, Wood dreptał nerwowo kilka stóp dalej, szczekając na giganta, z którym jego przyjaciel zdawał się walczyć. Od czasu do czasu pies doskakiwał i próbował ugryźć dobrze uzbrojonego wroga, ale nie wiedział, gdzie zatopić zęby.
Wreszcie po wytężonej walce potrzebne wężowe gałęzie legły na ziemi. Z miejsc cięcia sączył się ciemnozielony sok.
– Co za przeklęta rzecz – powiedział Cley, czekając, aż wysączy się z nich życie.
Zaczął budować szkielet i uznał, że gałęzie głodnego drzewa były dobrym wyborem. Były mocne, ale dawały się wyginać. Przy użyciu rzemieni ze skóry jeleni szybko powiązał pędy, a potem wygiął jedną długą gałąź w idealną pętlę, tworzącą uprząż, która pasowała na pierś Wooda. Ta praca zajęła mu większą część dnia i cieszył się jej złożonością.
Kiedy skończył, był wczesny wieczór, a on, zadowolony ze swojej pracy, poświęcił jeszcze trochę czasu na to, żeby założyć podwójne węzły na łączenia. Spojrzał wreszcie, gdzie znajduje się słońce i zobaczył kobietę ubraną w skóry, stojącą przed nim. To, że ktoś tam stał i mu się przyglądał było wystarczająco zaskakujące, ale to jej wygląd jak z innego świata sprawił, że aż się cofnął. Jej sylwetka była lekko przezroczysta, drgając jak powietrze nad pustynią, choć przecież nadal było zimno. Jej oczodoły były idealnie puste i ciemne, jak podziemne tunele. Pojawiła się jak projekcja z latarni magicznej z innego czasu – włosy powiewały za nią na nieistniejącym wietrze, ciało było naciągnięte na kościach policzkowych i ściśnięte wąską opaską na czole.
– Co jest?... – wykrzyknął. Drżał na całym ciele.
Kiedy wyciągnęła do niego ręce, jakby błagalnie, bez wątpliwości wiedział, kim jest. Sięgnął pod kołnierz płaszcza i wyciągnął naszyjnik z paciorków, który nosił od dnia, w którym odkrył jej grób. Powoli, jak we śnie, opadła na kolana i zaczęła kopać w odmiękającej ziemi. Zewsząd nadciągnął dźwięk jej szlochu. Cley podniósł się i cofnął. Znów sięgnęła ku niemu, a potem znów zaczęła kopać.
Nigdy nie pomyślał, żeby sprawdzić, co jest w saczku, ponieważ zawsze wydawał mu się pusty, teraz jednak zrozumiał, że jest w nim coś, co było dla niej ważne. Nerwowo uniósł koraliki, żeby do niego zajrzeć. Rozwiązał rzemyk i wytrząsnął zawartość saczka na dłoń. Wypadło z niego małe, zielone nasionko, wielkości połowy paznokcia kciuka i zwężające się na jednym końcu. Na obu końcach były delikatne korzonki, przypominające korzenie. Spojrzał na nią, wyciągając je przed siebie, ale zniknęła, zostawiając tylko cichnąc dźwięk płaczu.
Cley dygotał podnosząc nóż z ziemi, gdzie leżał obok sań. Uklęknął i wykopał płytki dołek w ziemi. Bardzo ostrożnie upuścił do niego ziarno i przykrył je warstwą zimnej gleby. Kiedy tylko skończył podniósł się na nogi i zabrał swoje rękawice i strzelbę. Złapał sanie za uprząż, zagwizdał na Wooda i szybko ruszył do domu.
Kiedy dotarli do jaskini nie zdjął nawet płaszcza, ale od razu poszedł na tyły, do szybu prowadzącego w dół, do komory pogrzebowej i cisnął do niego naszyjnik, tak daleko, jak tylko dał radę. Jednak po godzinie nadal siedział pod skalną ścianą i patrzył w niebo.

Przed wschodem słońca przejrzał swoje rzeczy i upchnął je ciasno w tobołku. Ponieważ w ostatnich dniach temperatura zaczęła rosnąć zwinął płaszcz, rękawice i nogawice i również upchnął je w bagażach. Cieszył się, że znów może mieć na sobie tylko drelich, koszulę i kurtkę, i czarny kapelusz z piórami dzikiego indyka. Kiedy już był gotowy do podróży, przewiesił przez ramię łuk i wziął strzelbę. Zanim opuścił jaskinię obrzucił ją wzrokiem z poczuciem dziwnej nostalgii.
Już poprzedniego dnia załadował namiot na sanie i teraz musiał zaprzęgnąć do nich Wooda. Przekonanie psa, że ma coś za sobą ciągnąć zajęło trochę czasu. W tym celu zachował kilka kawałków dziczyzny z wczorajszej kolacji i za ich pomocą zdołał go nakłonić do pracy muła. Cley poczuł sporą dumę, kiedy sanie z łatwością pomknęły po ziemi.
Ruszyli na drugą stronę wzgórza i nie przeszli nawet pięćdziesięciu jardów, kiedy natknęli się na demona. Leżał twarzą w dół na ścieżce, nie poruszając się, ze skrzydłami złożonymi, jakby spał lub był martwy. Cley zatrzymał się i uniósł strzelbę. Był ostrożny, choć wiedział, że demony nie były zdolne do jakichkolwiek podstępów. Wood w uprzęży wychodził z siebie. Nie mogąc zaatakować warczał z frustracji.
Cley zbliżył się powoli, trzymając na muszce głowę stworzenia. Skrzydła uniosły się lekko, a myśliwy wypalił bez sekundy namysłu, nie trafiając w czaszkę, ale w czubek prawego rogu. Potem uświadomił sobie, że to poruszenie skrzydeł spowodował wiatr. Podszedł i nogą przewrócił ciało na plecy. Twarz demona była tak przerażająca, że Cley ze strachu omal nie strzelił raz jeszcze. Demon miał wybałuszone oczy, jakby zamarznięte podczas eksplozji, a opuchnięty język zwisał na klatkę piersiową. Przyklęknął i dotknął truchła. Wciąż było dość ciepłe i uznał, że przypuszczalnie został zabity w ciągu ostatniej półgodziny. Teraz zauważył, że na jego gardle zaciśnięty jest mocno naszyjnik z muszelek, wrzynając się głęboko w tchawicę.
Z drobnymi przeszkodami obeszli wzgórze i późnym rankiem dotarli do równiny. Już na tej wielkiej przestrzeni poruszali się szybko, po części uciekając od lasu demonów, po części spiesząc się do obietnicy przyszłości. Ze wschodu wiała słodka bryza, a pod ich stopami widać było pierwsze oznaki zieleni wybijającej się z błota.



Dodano: 2009-12-22 18:37:19
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS