NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Stover, Matthew Woodring - "Ostrze Tyshalle'a", część 2
Wydawnictwo: Mag
Cykl: Stover, Matthew Woodring - "Akty Caine'a"
Tytuł oryginału: Blade of Tyshalle
Tłumaczenie: Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła
Data wydania: Grudzień 2009
ISBN: 978-83-7480-152-2
Oprawa: miękka
Format: 125×195mm
Liczba stron: 496
Cena: 35,00 zł
Tom cyklu: 2, część 2



Stover, Matthew Woodring - "Ostrze Tyshalle'a", część 2


Człowiek, który kiedyś był bogiem, przystanął na szczycie góry, zwycięski. Przebiegłość i silna wola zaprowadziły go na te wyżyny, skąd teraz mógł oglądać ziemię obiecaną.
Widział również drogę, którą przebył, oraz drogę, którą dopiero chciał przebyć, nie widział jednak miejsca, w którym się znajdował – a to dlatego, że nawet jeśli kiedyś był bogiem, teraz jednak był tylko człowiekiem.
Zaczął schodzić po zboczu i od pierwszego kroku uczyć się, co to znaczy, być człowiekiem.

JEDENAŚCIE

1

Wiadomości przeciekały do sieci po kropelce, w precyzyjnie odmierzanych dawkach, które utrzymywały zaciekawioną lubieżnie publikę w stanie bliskim wrzenia. Najpierw informacja o pożarze w Kuriozeum, wraz z domniemaniem sabotażu i podpalenia, dokonanych przez tajemniczą grupę ekoterrorystów nazywanych Zielonymi Rycerzami. Potem media zaczęły się pasjonować zagadką pod tytułem „Gdzie jest Caine?” – po tym, jak informator z Micronetu potwierdził, że Mantrak Hariego Michaelsona zniknął z ekranów satelitarnego systemu namierzania. Sąd nakazał przejęcie rezydencji Michaelsona i zamrożenie wszystkich jego aktywów.
Dochodzenie w sprawie Zielonych Rycerzy doprowadziło WK do niejakiej Administratorki Kerry Voorhees, kierowniczki Działu Zabezpieczeń Biologicznych. Nie udało się uzyskać komentarza Administratorki Voorhees, za to jej podwładni z DZB, wszechstronnie przesłuchani, wspominali o wyraźnych zmianach w jej zachowaniu, które ich zdaniem wiązały się z „przyjaźnią” przełożonej z Shanną Leighton. Po przeszukaniu należącego do Administratorki Voorhees mieszkania w Oakland, w jej biurkowym wyświetlaczu znaleziono zaszyfrowane dokumenty dotyczące działalności ­Zielonych Rycerzy, a także pamiętnik, z którego jednoznacznie wynikało, że jej związek z Shanną Leighton wykraczał daleko poza zwykłą przyjaźń.
Prawdziwą furię wywołał jednak przeciek z zaufanego źródła w Studiu, które ujawniło fragmenty filmu z pożaru Kuriozeum, zarejestrowane przez kamery ochrony. Widzowie na całym świecie dowiedzieli się wtedy, jak niewiele brakowało, żeby na zawsze stracili Caine’a. Gniew tłumu wzrósł, gdy pewien przedsiębiorczy dziennikarz odkrył jeszcze jeden znamienny fakt: Studio odkupiło od władz miasta dom Michaelsona i prawa do jego Przygód.
Tajemnicze zniknięcie Michaelsona nagle nabrało cech szeroko zakrojonego spisku. Pojawiły się plotki o tajnych misjach i opłacanych przez Studio szwadronach śmierci. Czyżby Studio go zamordowało? Przez dwadzieścia cztery godziny furorę robiła plotka, jakoby Michaelson poddał się operacji plastycznej w dyskretnej klinice w Kabulu. Naprawdę uciekał czy studio wysłało go potajemnie, żeby uderzył w ekoterrorystów? I jak to wszystko wiązało się z wybuchem epidemii HRVP w Nadświecie i homoseksualnego romansu – w który wszyscy już uwierzyli – Pallas Ril i terrorystki Kerry Voorhees?
Po dwóch dniach znaleziono częściowo rozłożone ciało Administratorki Voorhees dryfujące w Zatoce. Na jej palmpadzie znaleziono pełne wyznanie. Oprószyła zapasy czekające na przesłanie do transdejskiej kolonii górniczej próbkami kilku szczepów wirusa HRVP. Zrobiła to, jak tłumaczyła w nagraniu jasno wskazującym na niezrównoważenie psychiczne, żeby zwrócić uwagę społeczeństwa na niebezpieczeństwa związane z eksploatacją przez Ziemię zasobów naturalnych Nadświata.
Nagrała to wyznanie dręczona poczuciem winy i cierpiąc z powodu zdrady, kiedy zdała sobie sprawę, że jej kochanka, Shanna Leighton – jej mentorka, jej idolka – okłamała ją. Komediantka Leighton nigdy nie zamierzała powstrzymać wybuchu epidemii. Zamiast tego przysięgła udać się do Nadświata i jako Pallas Ril ­walczyć ze wszystkimi, którzy skrzywdzą naturalny świat – z każdym, kto choćby zacznie uprawiać ziemię, żeby wyżywić rodzinę, albo zbierze chrust na opał.
Kerry Voorhees nie mogła żyć ze świadomością, że dokonała czegoś nie do pomyślenia. A dokonano czegoś nie do pomyślenia – jak znakomicie podsumował sam Jed Clearlake, ukuwając na poły tragiczny, na poły ironiczny bon mot, o którym inni reporterzy sieciowi mogli tylko marzyć – z miłości do Pallas Ril.
W ferworze poszukiwań Caine’a, Gayle Keller stał się nagle gwiazdą i wypadł całkiem nieźle w wielu wywiadach udzielonych w programach sieciowych. Jego nieco śliską fasadę, skrywającą wiedzę z wewnętrznych źródeł, której nie mógł ujawnić, ładnie równoważyła niezłomna obrona Przewodniczącego Michaelsona: lojalność zawsze była główną cnotą Rzemieślników. Uporczywie powtarzał, że Przewodniczący Michaelson był oddany swojej pracy, Studiu, światu, że naprawdę dbał o interesy ogółu. Przewodniczący zachował się pochopnie, to prawda, kiedy wysłał Pallas Ril do Nadświata, zanim zbadał źródło epidemii, ale trzeba pamiętać, kim był, prawda? Caine to człowiek czynu. Przewodniczący Michaelson miał szansę zakończyć kryzys niemalże natychmiast, i to właściwie nie obciążając Studia żadnymi kosztami. To było rozsądne administrowanie, niezależnie od tego, jak nieszczęsne okazały się jego skutki. Z pewnością nie mógł wiedzieć, jak niezrównoważona psychicznie była już jego żona, i nie mógł mieć pojęcia, co planowała.
– W końcu, który mężczyzna – zauważał w każdym wywiadzie Keller, z drwiącym wzruszeniem ramion – wie tak naprawdę, co myśli kobieta?
Kiedy zagadka zniknięcia Michaelsona w końcu została wyjaśniona, Prezesowi Studia, Biznesmenowi Westfieldowi Turnerowi przyszło przekazać tragiczną wiadomość zaszokowanej i zrozpaczonej publiczności. Na konferencji prasowej, mając w tle klasyczną fasadę Centrum Uprzywilejowanych w Genewie, Biznesmen Turner przemówił do świata.
– Pod koniec zeszłego tygodnia Przewodniczący Studia w San Francisco, Administrator Hari Michaelson, odważnie, nie zważając na własne bezpieczeństwo, zgodził się wesprzeć utajnione wysiłki Studia i Kompanii Nadświatowej w walce z najstraszliwszym zagrożeniem, jakiemu kiedykolwiek przyszło stawić czoło ludziom z Nadświata: tchórzliwej, zajadłej bioterrorystce, która skaziła nienaruszony, niewinny świat, zabijając setki, a może tysiące, i narażając życie milionów – bezwzględnej Pallas Ril. Wysiłki poskutkowały, niebezpieczeństwu udało się zapobiec. Pallas Ril i jej barbarzyńska organizacja terrorystyczna nigdy więcej nie zagrożą niewinnym milionom w Nadświecie. Ale cena tego zwycięstwa była ogromna.
Biznesmen Turner zamilkł i było słychać, jak bierze głęboki, powolny wdech – poruszony, zbierał się w sobie do powiedzenia tego, co za chwilę przyjdzie mu ujawnić.
– Moim przykrym obowiązkiem jest poinformować wszystkich, że Administrator Michaelson wraz z Administratorem Vinsonem Garrettem oraz Pracownikami Gregorem Prohovtsim i Nicholasem Dvorakiem przypłacili to życiem.
Mówił dalej, przypominając pokrótce dokonania Michaelsona. Opowiedział o tym, jak zaczął w slumsach w Mission District w San Francisco, a skończył jako Przewodniczący perły w koronie Studia; opowiedział o jego służbie dla Studia i całego świata w roli Caine’a.
Trwały właśnie działania mające na celu odzyskanie jego ciała, które zaginęło wśród urwisk poniżej Siodła Khryla. Zgodnie z życzeniem Przewodniczącego Michaelsona jego szczątki nie wrócą na Ziemię, ale zostaną przewiezione do miasta, które kochał najbardziej – Ankhany – i tam pochowane. Studio w San Francisco, które już zamknięto na czas ekspertyzy stanu systemów bezpieczeństwa po ataku terrorystycznym w Kuriozeum, pozostanie zamknięte przez miesiąc dla uczczenia pamięci Przewodniczącego Michaelsona. Wszystkie Studia na świecie zostaną zamknięte na trzy dni oficjalnej żałoby.
– Praca, którą rozpoczął Hari, jeszcze się nie skończyła. Nadal zostało wiele do zrobienia, by ochronić Nadświat przed plagą HRVP. Właśnie teraz, kiedy to mówię, Administrator Działu Zabezpieczeń Biologicznych Przygód-bez-Ograniczeń organizuje największą i najobszerniej zakrojoną akcję zwalczania wirusa w historii ludzkości. Jako Prezes Studia osobiście daję słowo, że Studio nie ustanie w wysiłkach aż do samego końca. Zadanie, którego zapoczątkowanie Hari przypłacił życiem, wypełnimy – przy-sięgam.
Biznesmen Turner przygładził dłonią siwawe włosy i wziął kolejny wdech, żeby uspokoić głos. Ledwo powstrzymywane łzy zabłysły w świetle reflektorów, przez co wydawało się, że ma w oczach maleńkie sztylety.
– Kończąc, wzywam Uprzywilejowanych na całym świecie, by wsparli petycję, którą Studio przedłoży Kongresowi Uprzywilejowanych. W imieniu Studia proszę, żeby Przewodniczący Administrator Hari Khapur Michaelson został pośmiertnie uhonorowany największym zaszczytem ziemskim: otrzymał Medal Wolności. I wreszcie w imieniu wszystkich mieszkańców Nadświata i Ziemi... Do widzenia, Caine. Dziękujemy ci. Będzie nam ciebie brakowało.
W końcu, poddając się emocjom, Biznesmen Turner zbył wszystkie pytania machnięciem ręki i zszedł z mównicy, ocierając łzy. Wszyscy widzieli, jak szlochał, kiedy odprowadzali go doradcy.
Dzienniki sieciowe najwyraźniej spodziewały się tego oświadczenia, bo miały przygotowane mnóstwo nagrań ukazujących reak­cje najróżniejszych przyjaciół i współpracowników Michaelsona. Z nich wszystkich chyba Uprzywilejowany Marc Vilo – w typowy dla siebie szorstki sposób – najlepiej podsumował sytuację.
– Hari zawsze był facetem, na którego można było liczyć. Było wiadomo, że zrobi to, co trzeba zrobić. Pewnie, że ją kochał. Wszyscy pamiętamy jego ostatnią przygodę. Niestety, posunęła się zbyt daleko. Zawsze mawiał: „Człowiek musi czasem zastrzelić własnego psa”. Jak się nad tym zastanowić, to właśnie zrobił.

2

Zbyt wiele spraw pozostało niewyjaśnionych, a oficjalna wersja wydarzeń Studia była zbyt wygodna, zbyt wygładzona. Rywalizujące ze sobą historie pleniły się w sieci. Studio zachowywało milczenie, które tylko podsycało ogień: skoro nic nie mówią – sugerowały pogłoski – to znaczy, że coś przemilczają. Powszechnie uznano, że tym „czymś” jest prawdopodobnie prawdziwy rozmiar epidemii HRVP. W ciągu kilku dni setki stron w sieci wypełniły się spekulacjami. Pierwszy konkret pojawił się – żadna to niespodzianka – w Przygodach na żywo, kiedy przedstawiono materiały z przecieków ze Studia, doniesienia, że przypadki HRVP odnotowano w stolicy Ankhany. W końcu Studio potwierdziło tę informację.
Z kolei Ankhańczycy najwyraźniej wierzyli, że losowe wybuchy przemocy, które ogarnęły stolicę, stanowią część zorganizowanej kampanii terroru cainistów w odpowiedzi na masowe aresztowania. Patriarcha Toa-Sytell ogłosił stan wojenny i wojsko zajmowało się właśnie zgarnianiem resztek cainistów, ich sympatyków i współpracowników – oraz najwyraźniej wszystkich innych, którzy mieli pecha, bo ktoś ich szczególnie nie lubił – w ramach przygotowań do barbarzyńskiego autodafe, które zaplanowano na szybko zbliżające się Święto Wniebowstąpienia. Nietrudno było znaleźć stosownie dużą liczbę ofiar; niewiele się to różniło od rządów terroru z ostatnich dni Ma’elKotha. Wielu komentatorów z satysfakcją zwróciło uwagę, że Ankhańczycy rozsmakowali się w polowaniu na czarownice.
Bardziej niepokojące były doniesienia Aktorów przebywających w stolicy, w tym kilka spektakularnych nagrań. W getcie podludzi – w Mieście Obcych – wybuchła otwarta wojna, w której straż ankhańska i część cesarskiej piechoty stanęły przeciwko paramilitarnej organizacji podludzi, najprawdopodobniej członków Twarzy, niegdyś gangu z Kolonii. Kiedy zwyczajni strażnicy ankhańscy zorientowali się, że nie mają szans z potężną magją podludzi, odpowiedzieli, wzywając Szare Koty i stołeczny odział Korpusu Taumaturgicznego.
Walki na ulicach getta szalały dłużej niż dzień, zamieniając niemal jedną szóstą miasta w gruzy i zgliszcza, ale ostatecznie siły cesarskie w pełni zapanowały nad sytuacją. Działaniami, które złamały opór, zawiadywały Szare Koty, i komentatorzy w sieci przez kilka dni kręcili głowami i cmokali z niesmakiem z powodu konfliktu, sprzeczając się, czy winę za masakrę ponoszą „na poły barbarzyńscy ekstremiści” czy „niewielki odłam nieodpowiedzialnych zwolenników polowania na czarownice, kierujących polityką społeczną”.
Przez ostatnie siedem lat zainteresowanie społeczeństwa sprawami Studia nie osiągnęło tak wysokiego poziomu jak teraz – od czasów Z miłości do Pallas Ril sytuacja w Nadświecie nie przyciągała takiej uwagi. Wewnętrzne szacunki zysków były wstrząsająco wysokie. Do tego stopnia, że przedstawiciele Prezesa Studia publicznie ogłosili, że Prezes wystąpi o renegocjację kontraktu, spodziewając się podwojenia aktualnych zarobków.
Pośród tego zamieszania Jed Clearlake – to chyba było nieuniknione – wygrał los na loterii: wywiad na żywo z samym byłym cesarzem Ankhany.
– To jasne, że Studio nie ujawniło całej historii – rzucił ponuro Tan’elKoth, obracając się nieco, żeby światło odpowiednio wydobyło jego wspaniały profil. – Proszę pomyśleć: niecałe siedem lat temu Caine zniszczył mój rząd, zapoczątkowując krwawą wojnę o sukcesję, by ratować życie Pallas Ril. Niezależnie od sytuacji, nie wierzę, że działałby przeciwko niej. Nie zaprzeczam, że oszalała i zagrażała każdej żywej istocie w moim świecie. Jak zapewne państwo pamiętacie, osobiście z nią walczyłem: stoczyliśmy bitwę wręcz i pojedynek umysłów. Podejrzewam, że poznałem ją lepiej niż jej własny mąż. Ale cokolwiek bym powiedział, w najmniejszym stopniu nie zachwiałoby to jego przekonaniami. Nie, kiedy dotyczyły Pallas Ril. Powiedział kiedyś, że dla niej podpaliłby świat. I wierzę, że to święta prawda. Jest wystarczająco nieobliczalny, egoistyczny, pogardliwy wobec potrzeb społeczeństwa i cywilizacji. A te bzdury, że pragnął, aby pochowano go w Ankhanie? To idiotyczne. Ankhana nie była jego domem. On tam tylko pracował. Kocha to miejsce równie mocno, jak urzędnik swój boks w biurze.
W tym momencie Clearlake gładko podjął wątek, na który publiczność mogłaby nie zwrócić uwagi: że Tan’elKoth mówi o Przewodniczącym Michaelsonie w czasie teraźniejszym.
– Oczywiście, że tak – odparł Tan’elKoth z typową dla siebie swobodą i czarem. – Nie wierzę, że Caine nie żyje.
Clearlake parsknął i zakrztusił się jak zepsuty wyświetlacz. Tan’elKoth tylko uśmiechnął się do kamery. Kiedy w końcu Clearlake zdołał wydusić z siebie pytanie, Tan’elKoth odpowiedział bez wahania:
– Prezes Turner z pewnością skłamał. Szefostwo Studia zawsze kłamie. Za to im płacą. Pytanie tylko: na jaki właściwie temat kłamią? Jeśli Caine nie żyje, gdzie jest jego ciało? „Zaginęło na urwiskach poniżej Siodła Khryla”. Jasne! – Prychnął pogardliwie. – To naprawdę Siodło Khryla czy Wodospad Reichenbach?
Odwrócił się i spojrzał na świat przez kamerę sieciową.
– Dopóki na własne oczy nie zobaczę zwłok Hariego Michaelsona, dopóki nie będę trzymał w ręce jego zimnego, nieruchomego serca, dopóty nie uwierzę w jego śmierć. – Rozłożył ręce przed twarzą, nie w apelu, lecz gestem magika. – Proszę pokazać mi ciało, Prezesie Turner. Pokażcie nam wszystkim ciało. Albo pokażcie nam ciało, albo powiedzcie prawdę: że gdzieś, jakimś cudem, Caine żyje.
Komediantowi Clearlake’owi nieobce były kontrowersyjne tematy. Powiadano, że zbudował swój wymarzony dom w oku huraganu. Istnieje jednak wyraźna różnica między rozpętywaniem burzy a ciągnięciem smoka za ogon. Rozsądnie nie podejmował drażliwego wątku, wybierając zamiast tego neutralne podsumowanie:
– A co teraz, Pracowniku? Wraca pan do pracy w swoim prywatnym studiu?
– Nie sądzę. Moim ludziom, mojemu światu, nadal zagraża choroba, którą ściągnęła na nich ta wariatka. Wyeliminowanie Pallas Ril nie ratuje mojego świata. Studio i Kompania Nadświatowa rozpoczęły potężną akcję ratunkową, która naraża tysiące istnień, kosztuje miliardy marek i prawdopodobnie zakończy się fiaskiem. A ignorują możliwość oczywistą, skuteczną i tanią. Mogą mnie odesłać z powrotem do mojego świata. Z powrotem do moich ludzi, którzy cierpią i mnie wzywają. Naprawdę mogę zrobić to, co Pallas Ril tylko udawała, że zrobi: wymieść HRVP z Nadświata. A Studio nie poniesie żadnych kosztów.
Tan’elKoth odwrócił się do kamery, przemawiając do całego świata. Jakaś sztuczka ze światłem sprawiła, że jego oczy płonęły wewnętrznym ogniem, jakby zerwano zastygłą skałę, odsłaniając niespodziewanie płynącą pod spodem lawę.
– Oto wasz wybór: możecie wydać miliardy i przegrać, albo uratować świat za darmo. Jeśli Caine naprawdę nie żyje, jak możecie do tego stopnia znieważać jego pamięć? Chcecie, żeby zginął na próżno? Nie pozwólcie, żeby jego ofiara poszła na marne. Wiecie, co trzeba zrobić. Odeślijcie mnie do domu.

3

Drzwi furgonetki Policji Społecznej otworzyły się pośród nocy na zalanym oślepiająco białym światłem lądowisku na dachu. Tan’elKoth poruszył ramionami, żeby je rozluźnić, i wysiadł, stając na spękanym asfalcie.
Odetchnął powoli i głęboko, świadomie zmuszając się do zachowania spokoju i czujności. Stan gotowości umysłu to sprawa kluczowa – musiał być przygotowany do naturalnej i spokojnej reakcji na każdą ewentualność. Chociaż byłoby łatwiej, pomyślał sobie kwaśno, gdybym miał jakiekolwiek pojęcie, na co się przygotować.
Furgonetka policyjna czekała na niego przed studiem nagraniowym Przygód na żywo, na lądowisku, na którym spodziewał się ­zobaczyć limuzynę Studia. Teraz, jak się nad tym zastanowił, to rzeczywiście było coś złowieszczego w tym, jak Komediant Clearlake życzył mu powodzenia pod koniec wywiadu na żywo. Ten drobny grymas, zanim się odezwał, delikatne zaszklenie się oczu – usłyszał w słuchawce ostrzeżenie? Jakiś technik dał mu znać, że Tan’elKoth naraził się pospołom?
Przeszedł go dreszcz, gdy nabrał podejrzeń. Obserwował na monitorach ochrony, jak Kollberg i Policja Społeczna zorganizowali zasadzkę na Caine’a.
To lądowisko znajdowało się na dachu niskiego budynku otoczonego przez kopuły mieszkalne. Furgonetka wylądowała dokładnie na wielkim namalowanym krzyżu, którego czerwień wyblakła i zamieniła się w zdarty, brudnopastelowy róż pośrodku dużego, szarego od sadzy koła. Więc to musi być jakiś szpital.
Musiał być, poprawił się w myślach Tan’elKoth. Dach obstawiono takimi samymi furgonetkami jak ta, którą przyleciał. Wieżyczki jeżyły się od działek skierowanych na zewnątrz i w dół – miały pod obstrzałem wszystkie wejścia.
Albo raczej wyjścia.
Jeden z policjantów bez twarzy wskazał na otwarte drzwi prowadzące z dachu i Tan’elKoth ruszył w ich kierunku, wsuwając kciuki pod bandolety uprzęży amplimodowej. Musiały go jakoś krępować, albo może za mocno je zacisnął na grubym swetrze; miał pewne problemy z wzięciem głębszego wdechu.
Drzwi prowadziły na nieoświetlone schody: ciemne, prostokątne zejście w zapomnienie. Zalatywało stamtąd kwaśnym potem, amoniakiem uryny i pączkującym, zielonym rozkładem – jakby schody były gardłem padlinożercy, który powoli umiera na jakąś potworną martwicę wnętrzności.
Tan’elKoth się zatrzymał. Hannto Kosa – Hannto bojaźliwy, Hannto słaby, Hannto tchórz – jakimś cudem dotarł do bram umysłu Tan’elKotha. A może to nie był aż taki tchórz: nawoływał Tan’elKotha, żeby zaatakował towarzyszących mu policjantów, zniszczył ich, zabił i sam przy tym zginął. Lepsza czysta śmierć tu, na górze, w tym zapylonym smogu udającym świeże powietrze, niż połknięcie przez niewyobrażalne gardło.
Niemal wszystkie istnienia w nim zaszlochały ze strachu. Sam Ma’elKoth, bóg we własnej osobie, doradzał zachowanie ostrożności. Lamorak nic nie powiedział. Mroczny cień skulił się gdzieś w jakimś czarnym, zapomnianym kącie w niewysłowionym przerażeniu, bo oddech tych schodów pachniał jak Donżon, jak Teatr Prawdy.
Śmierdziało tu jak w Szybie.
Jeden z pospołów sięgnął ku Tan’elKothowi, który cały się spiął, szykując się na cios pałką elektryczną. Zamiast tego zdziwił się, bo pospoł po prostu dotknął go dłonią w rękawicy i pochylił się, mówiąc cicho przez digitizer:
– No, śmiało – powiedział niemal ludzkim głosem, jakiego Tan’elKoth jeszcze nigdy nie słyszał u żadnego pospoła. – Lepiej nie kazać mu czekać.
Pozostali spojrzeli na siebie przez osłony hełmów, ledwo widocznie kiwając głowami; przesuwali rękawiczkami po broni, jakby ich świerzbiły ręce. To mgnienie czegoś ludzkiego za srebrnymi mas­kami – tak niespodziewane – sprawiło, że nerwowe zaciskanie się żołądka Tan’elKotha zamieniło się w lodowaty strach, siedzący głęboko w kościach. To było upiorne, wyobrazić sobie, że Policja Społeczna może się czegoś obawiać.
Jakby to, co czekało na niego na dole, nawet ich przerażało.
Biorąc głęboki, rozdygotany wdech, Tan’elKoth zszedł po schodach i ciemność go połknęła.

4

Na dole zastał istny koszmar: zdumionych, przerażonych Robotników, Administratorów i Lekarzy; krew, płacz, brud i krzyki; Policjantów Społecznych w srebrnych maskach pełniących straż jak roboty. Światło dawały jedynie oślepiające reflektory ­awaryjne. Kwaśny odór ludzkiego strachu mieszał się z pleśnią brudnej wykładziny i niemal obezwładniającym słodkawym, metalicznym smrodem krwi i gówna.
Tan’elKoth wszedł w cuchnący mrok długiego, wąskiego korytarza i trafił do otwartej przestrzeni, w której znajdowało się kiedyś biuro. Szczątki kilku biurek walały się wśród poprzewracanych, pokrytych wykładziną paneli, które, jak się domyślał, musiały być ściankami boksów dla urzędników. Tu i ówdzie siedziały grupki nieszczęsnych ludzi w strzępach ubrań Robotników – jedni desperacko czepiali się towarzyszy, inni cicho płakali, a niektórzy tylko gapili się bezmyślnie na brązowe plamy na ścianach.
Wśród ruin walały się resztki czegoś, co pewnie kiedyś składało się na co najmniej trzech ludzi: tu odcięta ręka, tam głowa, obita na miazgę, gdzie indziej splątany węzeł wnętrzności zwieszający się z dystrybutora wody. Pociski karabinowe walały się po podłodze, a z jednej ze ścian biura został tylko podziurawiony kulami strzęp. Kolejne trupy, na wpół zakopane pod połamanymi szczątkami biurowych mebli. Coś je pogryzło, poszarpało ich ciała – nie tyle karmiło się nimi, ile raczej zaspokajało niewyżytą potrzebę ruszania szczękami: jak pies, kiedy bezmyślnie obgryza kość.
Albo dziecko, kiedy ząbkuje.
Strzelanina to był dopiero początek. Ktoś bawił się trupami – ktoś splótł wnętrzności w splątane sznury, wybił oczy i pokawałkował ciała, jak znudzone dziecko, które rozkłada lalki na części pierwsze. Tan’elKoth nie miał wątpliwości, kto jest tym znudzonym dzieckiem. Właśnie go widział: pośrodku podłogi, z drelichowymi spodniami opuszczonymi do kolan, potrząsał tyłkiem między udami kobiety o pustych oczach i krwawą plamą zamiast ust. Jego dziobatej czaszki nie dało się z niczym pomylić.
Kollberg.
Kobieta miała na sobie tylko pokryty zaschniętą krwią bandaż zakrywający płaską ranę, która kiedyś była jej prawą piersią. Właśnie kiedy Tan’elKoth spojrzał, Kollberg pochylił twarz nad lewą piersią i zatopił zęby w sutku. Krew siknęła mu prosto w oczy. Kobieta tylko jęknęła, prawdopodobnie była już o krok od śmierci. Kollberg przycisnął twarz do jej piersi, wgryzając się głębiej i głębiej. Tan’elKoth musiał odwrócić wzrok.
Pozostałe pogryzione trupy... Zwłoki kobiet pozbawiono piersi. Każde ciało, które należało kiedyś do mężczyzny, miało tylko poszarpaną ranę w miejscu penisa. Mając równie płaskie piersi i równie puste łona, trupy były w makabryczny, zgrubnie ciosany sposób podobne do siebie – zostały upodobnione za pomocą tępego skalpela zgniłych zębów.
I to coś wybrałem sobie jako sprzymierzeńca przeciwko Caine’owi i Pallas Ril, pomyślał tępo Tan’elKoth.
Na porzuconych bogów, co ja zrobiłem?
Kollberg uniósł twarz znad drgającego w śmiertelnych spazmach ciała kobiety i napotkał wzrok Tan’elKotha. Wyciągnął szyję jak gad – wąż grzejący się w ciepłym, tropikalnym słońcu.
– Witaj w moim domu – powiedział. – Podoba ci się? Sam wszystko urządziłem.
Tan’elKoth zachował milczenie.
Kollberg ukląkł, odrywając się od trupa kobiety. Schował penisa w spodniach, nawet nie ocierając go z na wpół zakrzepłej krwi.
– A ty... – powiedział w zamyśleniu, nadal klęcząc – nie współpracujesz.

5

Wstał i podszedł do Tan’elKotha tak blisko, że były cesarz musiał się odwrócić, czując odór jego oddechu.
– Wiesz, myślę, że serce masz zasadniczo we właściwym miejscu, ale najwyraźniej nie pojmujesz jednej, może dwóch rzeczy.
Ile on wie? Ile wie o Faith?
Zastępy zaludniające umysł byłego cesarza bełkotały i krzywiły się, ale on był kimś więcej: był Tan’elKothem i nie zamierzał się nawet wzdrygnąć.
– Rozumiem jedno: nie ośmielisz się mnie skrzywdzić – odparł stanowczo. – Nie jestem zwykłym Robotnikiem, który może zniknąć, i nikt nie narobi z tego powodu hałasu. Jeśli chcesz przetrwać, lepiej wypuść mnie i módl się, żebym trzymał język za zębami.
Kollberg wspiął się na palce, aż czubkiem głowy sięgnął Tan’el­Kothowi do brody. Obrócił i przechylił głowę, tak że jego cuchnący oddech unosił się w górę, gdy mówił.
– Nadal nie rozumiesz.
Tan’elKoth zrobił krok do tyłu – nawet największy hart ducha nie pomógłby mu znieść tego smrodu – i cofnąłby się bardziej, ale już po pierwszym kroku wpadł na jednego z pospołów, który stał za nim nieruchomo.
– Mam przyjaciół i zwolenników nawet w Kongresie Uprzywilejowanych, rozumiesz? Tak jak Caine’a, nie można mnie aresztować albo skrzywdzić. Twoja własna Rada Zarządców czuwa nade mną. Myślę, że byliby... zaniepokojeni... twoim stylem życia.
Kollberg cofnął się o krok, nadal stojąc na palcach, z przechyloną głową, mrużąc oczy i patrząc na byłego cesarza w takim skupieniu, że jego gumowate usta wygięły się w pozbawionym wesołości, pazernym uśmiechu.
– Pozwól, że ci wyjaśnię.
Przejmujący wstrząs od pałki elektrycznej prosto w kark – i Tan’elKoth wylądował w krwawym gnoju na podłodze, dygocząc konwulsyjnie. Jeden z pospołów kopnął go dokładnie w pachwinę, drugi w żebra, a trzeci w nerki, podczas gdy czwarty zajął się jego głową. Tan’elKoth mógł się co najwyżej wić. Ładunek z pałki zablokował mu obwodowe nerwy ruchowe, więc kończyny nie poddawały się jego woli.
Ledwo łapał oddech przy każdym kopniaku, a jego spazmy byłyby szlochem, gdyby miał siłę płakać. Każdy cios powodował wstrząs, falę uderzeniową, która niosła ze sobą bezosobowe zło Policji Społecznej i przebijała się przez każdą jego obronę. Bezradność przeciskała mu się przez skórę, do krwi i między włókna mięśni, jak larwy muchy wgryzające się aż do kości.
Pozbawieni twarzy Policjanci Społeczni skopali go beznamiętnie, jak zawodowcy. Jeden z tych pospołów jeszcze kilka minut temu dotknął go, jak zwykły człowiek dotyka drugiego człowieka. Z jakiegoś powodu to tylko pogarszało sytuację.

6

Musiał stracić przytomność pewnie więcej niż raz. Po jakimś bliżej nieokreślonym czasie bicie się skończyło.
Powoli odzyskiwał świadomość, a wraz nią napływały wrażenia, które narastały, jakby ktoś podkręcił głośność świata. Łagodny dyskomfort, jaki mógłby odczuwać po zbyt długim siedzeniu w bezruchu podczas medytacji, spuchł do palącego, pulsującego bólu w żebrach i nerkach, w pachwinie stał się szpikulcem wbitym w jądra – ostrym i tępym zarazem, już znajomym, a jednak nadal skręcającym wnętrzności i przyprawiającym o mdłości.
Teraz pojawiło się światło – przyćmiona, krwawa poświata sącząca się przez zamknięte powieki. Gdy je zmrużył, ciało na jego pokaleczonej, opuchniętej twarzy napięło się i obręcz bólu zacisnęła się mu na czole. Ktoś trzymał jego głowę na ciepłych i wilgotnych kolanach. Bał się otworzyć oczy. I ten smród, ten obrzydliwy odór mięsożercy...
Ten odór powiedział mu więcej, niż był gotów zobaczyć.
– Rozumiesz teraz? – zapytał Kollberg, głaszcząc twarz Tan’elKotha jak Maria w Piecie. – Dogadaliśmy się?
Tan’elKoth wzdrygnął się.
Nie mógł się powstrzymać.
Jego twarz zapłonęła nagłym wstydem, upokorzeniem, gdy odkrył, jaki jest słaby. Jakaś beznamiętna część jego umysłu rozważała ten fakt, zastanawiając się nad siłą emocjonalnego oddziaływania zwykłego pobicia.
Kollberg czekał z gadzią cierpliwością, ale Tan’elKoth nie mógł odpowiedzieć.
– Cóż – rzucił z roztargnieniem Kollberg – pewnie się domyś­lasz, że nie uznałem twojego wywiadu udzielonego Komediantowi Clearlake’owi za szczególnie zabawny. W ogóle nie był zabawny. Myślisz, że mógłbym się nie wywiązać z mojej części umowy. To mnie obraża. Myślisz, że możesz wykorzystać opinię publiczną i naciski polityczne, żeby zmusić mnie do zrobienia tego, czego chcesz. To jeszcze bardziej mnie obraża.
Pochylił się nad nieruchomą twarzą Tan’elKotha tak nisko, że mógłby go pocałować.
– Nie obrażaj mnie. Nie lubię tego.
Tan’elKoth próbował się odezwać, ale pozostałości po impulsie z pałki elektrycznej pozwoliły mu wydusić z siebie tylko ochrypłe:
– Nnnh... nnnh...
Może i dobrze; nie panował jeszcze w pełni nad sobą. Pomyślał o Faith, o jej powiązaniu z bogiem rzeki i chwycił się tej myśli. Mógł się jej uczepić, zachować bezpiecznie ukrytą w głowie; jeszcze mógł przez to przejść. Musiał tylko przetrwać. Jeszcze będzie znowu Ma’elKothem i pewnego dnia zyska siłę, by odpłacić za tę zniewagę stokrotnie.
– Ale nie to tak naprawdę mnie rozgniewało. – Kollberg nie sprawiał wrażenia wściekłego. Nie sprawiał wrażenia człowieka. – Rozgniewałem się, kiedy zacząłeś pleść te bzdury, że Michaelson nadal żyje. Więc gdy ujawnimy, że on rzeczywiście żyje, zyskasz zaufanie opinii publicznej. Myślisz, że jesteś taki cwany. To naprawdę było bardzo sprytne. Ale jest jeszcze jedna rzecz związana ze mną, którą musisz zrozumieć. – Pochylił się i złapał Tan’elKotha za nadgarstek. – Sprytni ludzie sprawiają, że robię się głodny.
Pochylił głowę, jakby zamierzał skromnie i z czcią ucałować dłoń byłego cesarza, ale zamiast tego zamknął usta na najmniejszym palcu Tan’elKotha, wciągając go do ust jak dziwka, która za pięć miedziaków szykuje się do obciągania. Tan’elKoth próbował się odezwać, ale zdołał wydać z siebie tylko kilka zwierzęcych pomruków.
Kollberg ugryzł.
Tan’elKoth powiedział:
– ...gunhg... guhh...
Kollberg gryzł palec, szarpał go, łamał kość jak pies, który wysysa szpik. Przechylił głowę, wcisnął palec między zęby trzonowe, znowu ugryzł, potrząsał głową, aż wreszcie kość pękła w knykciu i palec się oderwał. Siknęła krew. Kollberg docisnął usta do rany, ssąc chciwie.
Tan’elKothowi wszystko wywróciło się w żołądku i w spazmach zwymiotował na kolana Kollberga. Rzadkie wymiociny z pustego żołądka spłynęły po nogach i ściekły na buty. Kollberg wzruszył ramionami i pozwolił Tan’elKothowi ześlizgnąć się na podłogę. Jeden z pospołów złapał go za rękę i przycisnął szmatę do krwawiącego kikuta.
Kollberg przeżuł palec i w końcu go przełknął. Uśmiechnął się do Tan’elKotha umazanymi krwią ustami.
– Proszę, teraz rozumiesz – powiedział chrapliwie.
Tan’elKoth zadrżał, walcząc o oddech i próbując powstrzymać drugą falę wymiotów, które podchodziły mu do gardła. Faith, powiedział sobie w duchu. On nadal nie wie o Faith.
– Powiedz to. Powiedz, że rozumiesz.
Tan’elKoth odwrócił i spuścił wzrok, patrzył wszędzie, byle nie na twarz tej kreatury. Pod spodniami wyraźnie rysował się sztywniejący penis, napierający na rozporek.
– Powiedz – powtórzył Kollberg. – Nadal jestem głodny.
Tan’elKoth zmusił odrętwiałe, obwisłe usta i język do sformułowania słów.
– Gro... rossumiem... – wymamrotał. – Rossumiem.
Kollberg dał znak i dłonie w rękawicach przeciągnęły drgające ciało Tan’elKotha przez pomieszczenie i posadziły go na maleńkim obrotowym krześle przed dziecięcym biureczkiem. Stał na nim włączony monitor z logo Przygód-bez-Ograniczeń: rycerzem w zbroi na skrzydlatym, stojącym dęba koniu.
Tan’elKoth poczuł gorący oddech na karku i tuż obok jego ucha rozległ się ochrypły głos:
– O ile się nie mylę, chciałeś porozmawiać z Radą Zarządców, zgadza się? – mruknął ciepło, niemal czule. – Chciałeś im powiedzieć o mnie, hm? Zaciekawiłby cię fakt, że cały czas nas obserwowali?
Stopniowy powrót funkcji motorycznych sprawił, że Tan’elKoth zadrżał.
– N-n-naprawdę? – wyjąkał. – T-t-tak?
– Pracowniku Tan’elKoth... – odpowiedział cyfrowo zniekształcony głos. – Powiedziano panu, że Robotnik Kollberg ma nasze pełne poparcie w tej kwestii. Nie jest pan mądry? Jedno słowo nie wystarczy?
– T-t-ten p-p-potwór... t-t-ten z-z-zwyrodnialec, którego zatrudniliście...
– Hm, odnosimy wrażenie, że... ma pan błędne... mniemanie... Pracowniku. Robotnik Kollberg nie pracuje dla nas.
– N-nie? Ale, ale...
– W żadnym razie. Wręcz przeciwnie. To my pracujemy dla niego.
Tan’elKoth w tym momencie żałował tylko, że nie może posłużyć się rękami na tyle sprawnie, żeby wsadzić palce do uszu, że nie panuje nad głosem na tyle, by zawyć. Żałował, że nie może zrobić nic, by odciąć się od słów, o których wiedział, że zaraz padną.
– I pan również.
Logo zniknęło. Ekran był równie pusty jak spojrzenie Tan’el­Kotha.
Zrozumiał. Wreszcie, niestety, zrozumiał. Myślał, że jest panem historii, że jego fraktalne drzewo możliwych światów rośnie zgodnie z jego wolą. Dał się zwieść.
Pozwolił sobie uwierzyć, że Rada Zarządców podejmuje racjonalne decyzje, podczas gdy tak naprawdę była zwyczajnie głodna.
Rada Zarządców, pomyślał. Board of Governors. BOG. Caine żartował z tego skrótu. Bog w języku angielskim oznacza bagno. A w pewnym wymarłym języku słowiańskim – Boga.
Kollberg westchnął.
– Myślisz sobie, że Pallas nie żyje, a Caine’a zniszczono. Myślisz sobie: „Jaki jeszcze pożytek mogą mieć ze mnie? Dlaczego jeszcze żyję?”.
Powoli, niechętnie, Tan’elKoth zmusił się, żeby spojrzeć w szkliste, rybie oczy Kollberga.
– Tak.
– Cóż, po pierwsze, żyjesz dlatego, że zawarliśmy umowę, a ja nie łamię umów. Tych, które zawarłem z przyjaciółmi. Po drugie, nadal jest coś, co musisz dla mnie zrobić, zanim odeślę cię do Nadświata.
Tan’elKoth zamknął oczy.
– Musisz mi pomóc zdecydować, jak wykorzystać Faith Michael­son.
Tan’elKoth spuścił głowę. Nie miał już siły dłużej znosić tych katuszy.
– Porozmawiaj ze mną – powiedział Kollberg. – Mów.
I Tan’elKoth powiedział.

Pomiot mrocznego anioła był sztucznym tworem, golemem, na wpół posrebrzonym odbiciem swego pana w zwierciadle ciała. W umyśle, który śni światy, jeden był symbolem drugiego, a w takich snach symbol to rzeczywistość. To się nazywa prawem podobieństwa.
Każdy z nich był zarazem tym drugim.
W śmiertelnych zmaganiach mroczny anioł i jego pomiot walczyli – każdy sam ze sobą.



Dodano: 2009-12-07 12:49:07
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS