NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Moorcock, Michael - "Elryk z Melniboné"

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Gilman, Felix - "Gromowładny"
Wydawnictwo: Mag
Tytuł oryginału: Thunderer
Tłumaczenie: Robert Waliś
Data wydania: Lipiec 2009
ISBN: 978-83-7480-138-6
Oprawa: miękka
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 504
Cena: 35,00
Rok wydania oryginału: 2007



Gilman, Felix - "Gromowładny"

Rozdział pierwszy

Przybył do miasta pod koniec lata, przez morze; wychylał się nad surowym dziobem okrętu, przeczesując wzrokiem horyzont, i nerwowo przesuwał w chudych palcach koraliki z łusek i kości. Pokonał pół świata, by tu dotrzeć.
Niebo nad Zatoką skrzyło się białymi mewami, które nurkowały i krążyły pomiędzy błękitnym niebem a morzem, żerując na pracy przystani. Ptaki stanowiły pierwszy zwiastun miasta, tak jasny i pełen życia, że podnosiły go na duchu.
– Zaraz będziemy w mieście, panie Roon. – Kapitan z uśmiechem poklepał go po plecach, prezentując brązowe, niekompletne uzębienie. – W zasadzie już jesteśmy. Ptaki to też miasto, prawda? Trochę przestraszony?
Tak naprawdę jego imię brzmiało Arjun, zdążył jednak przywyknąć do tego, że je przekręcano, choć było mu wstyd, że na to pozwalał. Odpowiedział słabym uśmiechem.
– Raczej pełen nadziei – odrzekł, lecz kapitan już się odwrócił i zaczął rytmicznie wykrzykiwać polecenia w marynarskim żargonie do niewielkiej załogi, która składała się z jego ciemnoskórych braci i synów.
Na horyzoncie stopniowo pojawiał się zarys miasta: plamy dachów, delikatny tabaczkowy szraf mostów i iglic. Obraz poruszał się i powoli nabierał kształtów, lekko zamazany za sprawą rozedrganego powietrza oraz mnogości elementów. W tle wznosiła się olbrzymia góra, odleg­ły błękitny bohomaz. Fetysz z łusek i kości szeleścił na knykciach. W myślach Arjun układał list do swoich Matek i Ojców: „Nareszcie zaczynamy. Miasto jest szkatułką z szyfrem, którą trzeba otworzyć. Pozwólcie, że Wam je opiszę...”. Jednakże na razie nie potrafił.
W każdym miejscu, które odwiedził podczas podróży, słyszał opowieści o Ararat. Uważał je za echa miasta; tak został wychowany. W niektórych miejscach miasto uznawano za błogosławione. W innych twierdzono, że jest nawiedzone. W jednej z wiosek, pośród wzgórz i sosen, spędził zimę z Amą, córką lekarza; błagała go, by został lub zawrócił. Kiedy stopniały śniegi i musiał wyruszyć w dalszą drogę, podarowała mu amulet, delikatnie zaciskając na nim jego palce. Obiecała, że będzie go chronił. Wykonał go jej ojciec.
Być może amulet rzeczywiście miał jakąś moc, Arjun jednak przybył do miasta, by szukać bogów, a nie się przed nimi ukrywać. Wypuścił przedmiot z palców. Amulet przez chwilę unosił się na jasnej pianie, po czym zniknął pod kadłubem statku.
Okręt skrzypieniem i stukaniem wtórował pracy załogi.
Z powierzchni wody uniosła się połyskująca mgiełka. Marynarze zgubili rytm. Kapitan krzyknął. Arjun odwrócił się i zobaczył, jak jeden z przysadzistych wilków morskich wskazuje na niebo z okrzykiem zachwytu, a inny odchyla głowę i wydaje z siebie gardłowy jęk. „Spójrzcie w górę”.

***

Nadlatuje od strony słońca wiszącego wysoko nad Zatoką, schodzi ostrym łukiem nad wodę, rozkłada szerokie skrzydła: na pierwszy rzut oka przypomina chmurę, która pojawia się na czystym niebie i przecina firmament niczym biała chorągiew. Lecz nagle staje się olbrzymim ptakiem, który mknie naprzód. Powoli porusza wielkimi białymi płaszczyznami skrzydeł. Coś tak wielkiego nie powinno być w stanie wznieść się w powietrze, on jednak wydaje się pozbawiony wagi. Za sobą pozostawia ekstatycznie rozedrgane światło słońca.
Gdy tak szybuje ponad wodą, gromadzą się wokół niego ptaki z Zatoki, okrążając go z bezgranicznym trzepoczącym uwielbieniem. Zawraca swobodnie po łuku, a pod nim zadziwione ryby wyskakują z wody, na chwilę zawisając w powietrzu. Ptasie Bóstwo przynosi ze sobą dary lotu i wolności. Nie rzuca cienia.
Ptak mknie ponad Zatoką w stronę pradawnego miasta. Tutaj czeka jaskrawo pomalowana barkentyna, podskakująca na wodzie daleko od brzegu. Z pokładu zostaje wystrzelona czerwona raca. Po chwili odpowiada jej druga, która wznosi się ponad nabrzeżem, a następnie kolejna, w głębi miasta. Kiedy Ptak przelatuje nad łodzią, jej żagle wydymają się od nagłego podmuchu i barkentyna rusza w pogoń za bogiem; niestety, pomimo uzyskanej prędkości, jest to beznadziejny pościg.
Przed nabrzeżem unosi się gęsty, stale zmieniający kształty labirynt łodzi. Pod skrzydłami Ptaka rozlega się aplauz żagli, z których każdy na chwilę wypełnia się powietrzem. W dole rozlega się gwar: okrzyki radości, wrzaski, zaklęcia i przekleństwa. Gwałtownie wprawione w ruch statki dryfują na oślep po zatłoczonej przystani.
Załoga portu walczy o odzyskanie kontroli. Wieść o powrocie Ptaka już się rozniosła, a oni są doskonale przygotowani. Gabinet hrabiny Ilony opublikował listę „Zasad i przepisów dla statków w przystani Ar-Mouth na wypadek powrotu Olbrzymiego Ptaka, niech będzie chwała”, którą jej ludzie od kilku tygodni rozwieszają we wszystkich zajazdach, noclegowniach, barkach wycieczkowych, targowiskach i kościołach w porcie. Potem markiz Mensonge, gerent Stross End, oraz tuzin innych lordów, urażeni do żywego tą bezczelnością – Wszak jakim prawem Ilona uzurpuje sobie jurysdykcję nad portem? Jak ona śmie? – rozkazali rozwieszać ich własne przepisy, przy okazji zdzierając lub zaklejając konkurencyjne rozporządzenia.
Nastały ciężkie tygodnie dla gospodarzy w okolicach portu. Każdy z wielkich szlachciców w mieście pragnie widzieć na ścianie za barem wyłącznie swoją własną listę zasad, niezbędna jest stała gotowość do błyskawicznej zamiany plakatu hrabiny na listę rozporządzeń gerenta – jeżeli jego ludzie akurat pojawią się w drzwiach – bądź odwrotnie. Oczywiście gospodarze są do tego przyzwyczajeni. Miejscy szlachcice są niezwykle zawistni i jest ich cholernie wielu.
Dokerzy i tak są przygotowani na swój własny sposób. Starzy marynarze pamiętają ostatnie pojawienie się Ptaka nad miastem oraz tego skutki.
W żaden jednak sposób nie da się sprawić, by powrót olbrzymiego Ptaka był całkowicie bezpieczny. Przystań jest pełna zagranicznych statków, z których wiele nie zostało ostrzeżonych i reaguje z opóźnieniem. Statki zderzają się ze swoimi sąsiadami przy wtórze bolesnego chrzęstu kadłubów.
W samym środku kłębowiska jednostek rusza z miejsca potężny czarny kształt „Nieustraszonego”. Olbrzym zrywa liny, którymi był przywiązany do okolicznych statków, i rozpoczyna powolną ucieczkę w stronę morza. Nikt nie wie, jak go powstrzymać. Statek płynie wprost na elegancką barkentynę z Akashu. Marynarze na obu pokładach krzyczą i bezsilnie wymachują rękami. Jeden z pasażerów na akashyckim statku mocuje się z karabinem skałkowym, po czym oddaje bezsensowny strzał w kadłub „Nieustraszonego”.
Ptak już opuścił przystań, kierując się wzdłuż rzeki Urgos. Sunie w powietrzu pomiędzy budynkami parlamentów i antyparlamentów, które odciskają swoje marmurowe piętno nad brzegami rzeki: dziwną i toporną mieszanką kolorów i form, kształtów i stylów, łagodnych krzywizn i kanciastych słupów oraz frontonów, ornamentów sąsiadujących z architektoniczną prostotą. Przez wieki budowle te stopniowo przywykły do siebie nawzajem, a wszystkie bez wyjątku przybrudził dym miasta. Rozciąga się ono z dala od rzeki, wznosząc się bez końca ku północy aż po błękitne zbocza góry Ar. Słońce lśni na miedzianych i mosiężnych kopułach, stalowych dźwigarach, białych kamiennych iglicach – tysiącach świątyń i kolejnych tysiącach budowli, które być może nimi są. Możliwe, że wszystko tutaj jest święte. Z tej wysokości wszystko lśni. Pył w powietrzu nad pradawnym miastem mieni się w słońcu i wznoszącym wietrze. W powietrzu czuć elektryczność. Miasto jest gotowe do przemiany i prze-budowy.
Ptak oddala się od rzeki Urgos i okrąża iglicę seminarium Monana, które wznosi się samotnie na błotnistym terenie nad brzegiem. Chmura gołębi gwałtownie startuje z postrzępionej iglicy i dołącza do krążącego chóru morskiego ptactwa. Barwne jazgotliwe stado ściga obiekt swego uwielbienia, który odbija na zachód ku potężnym magazynom w Okręgu Barbarii.
Procesja rac zaalarmowała już większą część miasta. Porzuciwszy południowe posiłki, ludzie wspinają się na kwadratowe dachy magazynów. Pracownicy portu mieszają się z bohemą z artystycznych poddaszy. Kiedy Ptak przelatuje, niewielki lecz wciąż rosnący w siłę tłum wiwatuje i puszcza się szalonym biegiem w ślad za bóstwem, zatrzymując się dopiero na krawędzi dachu. Kilka osób rzuca w kierunku Ptaka dary: kawałki białego sukna i jedwabiu.
Niezliczeni malarze postanawiają uchwycić podobiznę Ptaka. Będzie to sprawdzian ich talentu. Nie są w stanie dostrzec szczegółów – zanim oko zdąży się na nich skupić, Ptak odlatuje. Wiadomo, że jest olbrzymi, lecz nie sposób ocenić jak bardzo. Wydaje się, że jest niewyobrażalnie daleko, nawet gdy z hukiem przelatuje tuż nad głowami – być może znajduje się znacznie dalej i jest większy niż się wydaje. Później nawet nie będzie można jednoznacznie stwierdzić, do jakiego należał gatunku. Niektórzy widzą burzę jasnych piór, inni tylko dostojny ruch skrzydeł. Pozostaje prawie wyłącznie odczucie swobodnej, niepowstrzymanej prędkości. Tuzin umysłów wymyśla nowe abstrakcyjne szkoły malarstwa, by uchwycić tę chwilę.
Jednak dachy już stały się oliwkowo-białym malowidłem, pokrytym impastem z ptasich gówien. Jeden z artystów, młody człowiek imieniem Mochai, później powie po pijaku do swej kochanki Olimpii, wkrótce przed tym jak ona porzuci go dla kogoś mniej wymagającego, że „bogowie są tym, co pozostawiają miastu. Czyż nie tak mawia Holbach? Że właśnie to stanowi ich prawdziwą istotę? Dlatego tak go przedstawię!”. Po czym wyjdzie na dachy z dłutem w dłoni, by odłupywać kawałki materiału, którym wysmaruje płótna. Będzie musiał stoczyć o niego walkę z ulicznikami zbierającymi towar dla handlarzy fekaliami oraz z wyznawcami Ptaka, którzy zapragną palić odchody na prywatnych ołtarzykach na poddaszu; w końcu banda młodzieńców z ogolonymi głowami, ubranych w białe szaty, powie mu, że jego malowidła wykonane za pomocą gówna są bluźniercze i obsceniczne, po czym spali jego wystawę. Ale to oczywiście wydarzy się znacznie później, a Ptak jest tutaj w tej chwili.
Ptak nie ma kościoła: jego interwencje w mieście są zbyt rzadkie i nieprzewidywalne; zresztą stanowi całkowitą antytezę porządku i zorganizowania. Pomimo tego garstka ekscentrycznych samozwańczych wiernych ubranych w uprzęże z płótna lnianego, jedwabiu i balsy zbiera siły pośród nielicznych gapiów, by w chwili pojawienia się bóstwa pobiec ku szczelinie pomiędzy dachami, rozłożyć domowej roboty skrzydła i skoczyć. Kiedy przelatuje nad nimi Ptak, ich skrzydła na chwilę przejmują jego moc i wierni wznoszą się, by do niego dołączyć, płacząc z radości i przerażenia. Ci, którzy nie trafiają we właściwy moment, spadają i roztrzaskują się o ziemię w alejkach. Tam na dole miasto nie jest lśniące i zwiewne, lecz twarde, posiniaczone i śmierdzące.

***

Jack Sheppard stoi na dachu Domu Barbotina i napina mięśnie nóg. Ręce ma zajęte pracą, ale jego umysł i oczy obserwują niebo.
– No dalej – mruczy. – Dalej. Przyleć.
Pod jego stopami znajduje się niewyobrażalnie ciężka, pozbawiona okien bryła żelaza i kamienia. Jest pod nią pogrzebany już od zbyt dawna. Zbliża się krytyczny moment, punkt podparcia, który pozwoli mu się oderwać od ziemi i wzbić w niebo. Jack czuje, że to się właśnie zaczyna. A może tak mu się tylko wydaje? Wciąż jest taki młody. (Ma piętnaście, szesnaście lat? Nie jest pewien).
Ma bladą twarz o ostrych, nieco szczurzych rysach, tak jak wszyscy, którzy dorastali w Domu. Przywykł do bardzo szerokiego otwierania oczu, by widzieć cokolwiek w mrocznych korytarzach, więc w tych rzadkich chwilach, gdy wychodzi na światło dnia – tak jak teraz, kiedy pracuje na dachu jako członek grupy zajmującej się praniem – krzywi się, co sprawia, że wygląda na twardszego i groźniejszego niż jest w rzeczywistości. Podobnie jak wielu ludzi, którzy dorastali, pracując w przędzalniach jedwabiu w Domu, stracił jeden z palców, a nosi także inne blizny. Jest ubrany w szarą wełnianą marynarkę, która w letnim upale wywołuje swędzenie. Na głowę włożył czapkę.
Stoi na szczycie Domu Barbotina, który mieści się przy ulicy Plessy’ego na granicy między Okręgiem Barbarii a Czwartym Okręgiem. Inne domy poprawcze w mieście wyglądają jak zwykłe więzienia, ten przypomina grobowiec lub żelazną szkatułkę z szyfrem, której mechanizmu nie da się otworzyć. Gęsto nitowane spiżowe panele pokrywają ściany z betonu i kamienia, w ponury sposób pieczętując wszystkie okna. W środku nie ma lamp, pochodni ani nawet świec, gdyż zdesperowane dzieci mogłyby wykorzystać ogień w charakterze broni. Poza tym, jak wyjaśniają Mistrzowie, to jest Dom Tybru – ogień jest tutaj świętością, a chłopcy nie są go godni. W każdym kącie kryją się nagromadzone przez pokolenia warstwy kurzu. W przędzalniach jedwabiu pracuje się w mroku. To monotonne i niebezpieczne zajęcie, a Jack ma go serdecznie dość.
Dom stoi z dala od sąsiednich budynków; otaczają go ogrodzenia z drutem kolczastym. Wygląda na projekt szaleńca, a Jack, który zna jego historię, wie, że tak jest w istocie. Jeszcze żaden chłopiec stąd nie uciekł.
Jack przyczepia klamerkami do sznura brudnoszare prześcieradło, gdy nagle czuje, że materiał zaczyna mu się wyrywać z rąk. Jest gotowy; zaplanował i wywalczył sobie obecność na dachu właśnie w tej chwili. Kiedy widzi czerwoną racę, wie, co ona oznacza.
W stercie prania w koszyku znajduje się jedno specjalne prześcieradło. Jack chwyta pranie i napina mięśnie.
Jeżeli się myli, nie będzie miał kolejnej szansy – spędzi tutaj następne cztery, może pięć lat, po czym wyrzucą go wyczerpanego z powrotem na ulicę. Nie myśli o tym, że może przypłacić tę próbę życiem. Nie zastanawia się także, co zrobi na zewnątrz, jeśli zdoła się uwolnić.
Puszcza się szalonym biegiem ku krawędzi dachu. Przeskakuje ponad Carswellem, który klęczy pokornie na ziemi, składając szare ­marynarki z sukna. Przebija się przez rząd białych prześcieradeł, przez chwilę wspominając komediantów z rewii w Pałacu, którzy w czasach jego dzieciństwa, zanim trafił do Domu, przebijali się przez aksamitną kurtynę, wypadając na scenę zalaną miedzianym światłem. Zaczyna się śmiać. To jest przedstawienie.
– Paaanieee i panooowieee! – woła.
Pan Tar podrywa się na nogi.
– Co to ma znaczyć?! – krzyczy. – Zatrzymać tego chłopca!
Hutton, który próbuje wkraść się w łaski Tara, chwyta Jacka za rękę. Starszy chłopak mógłby z łatwością go przytrzymać, gdyby naprawdę się przyłożył, ale nie ma pojęcia, jak zdesperowany jest Jack, więc głupio się odwraca i z uśmiechem spogląda na swojego Mistrza, czekając na pochwałę. Po chwili zatacza się do tyłu, trzymając się za pogryzione, zakrwawione ucho. Jack okrąża komin i zeskakuje na pokrytą płytkami pochyłość niższego dachu. Na chwilę się zatrzymuje. Kiedy do krawędzi podbiega kolejny chłopiec, Jack podważa dachówkę i rzuca nią w głowę prześladowcy. Z okrzykiem triumfu ciska w ślad za dachówką swoją czapkę z szorstkiego materiału.
Nerwowo rozgląda się po niebie. Niczego tam nie dostrzega, nawet najmniejszej kropki.
– O, nie. No, dalej. Dalej. Przyleć.
Kiedy nadchodzi ta chwila, wszystko dzieje się jednocześnie, zapierając dech w piersiach. Stada gołębi, gawronów, głuptaków i mew przetaczają się z impetem nad dachem i rozsypują po niebie. Trudno w to uwierzyć, lecz wśród nich krążą ludzie. W samym środku, w centrum uwagi, szybuje Ptak.
Jack wytrząsa pranie z kosza i wyciąga ze sterty jedno z prześcieradeł. Kiedyś było równie szare i poplamione jak wszystkie pozostałe prześcieradła w Domu Barbotina, jednak Jack ukradł trochę barwników do jedwabiu i wybielił materiał. Uważa to za ważny gest. Do prześcieradła są przyszyte ukradzione jedwabne szmatki i włókna. Szybko i niedbale zrzuca marynarkę. Pod nią ma koszulę, którą również wybielił oraz ozdobił ukradzionymi długimi, jaskrawymi jedwabnymi nitkami. Owija ramiona prześcieradłem. Wygląda komicznie i żałośnie niczym ptak nielot.
Pan Tar już się zgramolił na pochyłość. Jack macha do niego ręką i biegnie w stronę krawędzi. Na chwilę traci równowagę na stromym dachu, gdy pod jego stopami pęka płytka, ale wyrównuje krok. Stawia stopę na orynnowaniu pod okapem i wybija się w powietrze, rozpościerając ręce.
Udało się, niech będzie chwała, udało się. Choć nie do końca. Jego magia jest prymitywna i prowizoryczna: musiał się zadowolić tymi materiałami, do których miał dostęp. Wyobrażał sobie, że wzleci jak ptak, jak Ptak. Zamiast tego przez chwilę ma wrażenie, że uwolnił się z więzów grawitacji i może kroczyć w powietrzu, odbijając się coraz wyżej, pięknie i z wdziękiem, jednak zaraz potem grawitacja powraca niczym cios w plecy, który wytrąca go z równowagi. Jack spada i zdziera sobie kolana. Ogląda się z rozpaczą. Ale niech będzie chwała! Jest na sąsiednim dachu, oddzielony od Domu Barbotina szeroką szczeliną. Za jego plecami pan Tar stoi na czworakach przy krawędzi dachu Domu. Jedną ręką niepewnie przytrzymuje się rynny, a w drugiej ścis­ka ozdobione jedwabiem prześcieradło, talizman Jacka, który spadł chłopcu z pleców.
Jack stoi na pustym dachu kolejnego magazynu. W kanciastej ceglanej nabudówce w rogu znajdują się drzwi. Niestety, są zamknięte. Nie ma innej drogi na dół. Tar wrzeszczy i dmucha w gwizdek. Z Domu również dobiegają okrzyki. Wkrótce pościg wtargnie do tego budynku.
Jack podbiega do krawędzi i spogląda ponad otchłanią na następny dach. Tam widzi kolejne drzwi, tym razem otwarte i podparte cegłą. Grupa kobiet stoi na dachu i macha na pożegnanie odlatującemu Ptakowi i jego stadu. Jedna z dziewcząt odwraca się i widzi biegnącego Jacka. Klaszcze, podekscytowana.
Nie uda mu się do niej przedostać. Musi pokonać całą szerokość ulicy, a od ziemi dzieli go wysokość trzech pięter. Stracił prowizoryczne skrzydła. Ptak znika w oddali, wznosząc się ponad skarpą, która oddziela Shutlow od Mass How, i wszystko znów staje się bardzo ciężkie. Rytuał został zaburzony. Nie pozostała żadna moc, której można by zaczerpnąć.
Trudno, niech to Płomień pochłonie. Jack podbiega do krawędzi, zamyka oczy, wyciąga ręce, chwytając ostatnie nitki możliwości unoszące się w powietrzu, po czym skacze, modląc się w duchu.

***

– Jakże przyjemnie wiedzieć, pani, że on się zbliża. Otrzymać dowód na prawdziwość własnych twierdzeń. Nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego jak te race. Skłamałbym, gdybym powiedział, że moja pewność siebie była niewzruszona.
Hrabina Ilona unosi brew, cienką czarną kreskę narysowaną na twarzy o ostrych rysach, pomalowanej na porcelanowobiały kolor nad pozłacanym kołnierzykiem, który zdobią spinki wysadzane klejnotami. Gruba warstwa farby czyni hrabinę niemal wiecznie młodą. Nikt nie ośmieliłby się temu zaprzeczyć.
– Wydawał się pan pewny siebie. Mam nadzieję, że tak rzeczywiście było, profesorze. Zaufałam panu.
Holbach uśmiecha się beznamiętnie i przeklina sam siebie.
– Tak mi się tylko powiedziało, o pani. Pozwoliłem sobie na niewinny żarcik. Moje przewidywania były bardzo dokładne. Nigdy nie dopuściłbym, by pani się w ten sposób, eem, odsłoniła, gdybym nie miał całkowitej pewności...
– Odsłoniła? Czy moja pozycja jest aż tak niepewna, profesorze?
Holbach mamrocze słowa usprawiedliwienia – nie chciałem powiedzieć aha oczywiście nie eem nie och z pewnością nie – oraz pokornie się garbi, po czym, prosząc o wybaczenie, oddala się, by nadzorować ostateczne przygotowania. Odziany w aksamit lokaj podtrzymuje jego ramię, gdy mężczyzna schodzi z podestu na trawę. Profesor nagradza służącego uśmiechem wdzięczności, w którym jest pewność siebie, lecz – Holbach jest tego pewien – nie ma ani krztyny protekcjonalności. Rusza w poprzek Wrzosowiska, przyglądając się ludziom, którzy stoją przed nim w szeregu.
Holbach to człowiek gładki, pulchny i sympatyczny – uczony, wróżbita i dworzanin – człowiek interesu w statecznym wieku. Powinien zatem wiedzieć, jak nie należy rozmawiać z miejskimi magnatami. Czuje, że opanowuje go podniecenie, za sprawą którego, hm, do aksamitu jego pochlebstw przyczepiają się, ach tak, ostre rzepy. Nie, to fatalna metafora, wręcz koszmarna, stać go na więcej. Powiedzmy...
Holbach zatrzymuje się przed człowiekiem, który stoi w środku szeregu i poci się z wysiłku, trzymając linę. Profesor wygładza zmarszczki na ramionach jego złocistej jedwabnej szaty i dzięki temu wyrównuje srebrną lamówkę. Mężczyzna porusza się, wystraszony, ale nie puszcza liny. Ludzie hrabiny wiedzą, co jest dla nich dobre.
– Nie, nie, wszystko w porządku. Nie przejmuj się. Oczywiście hrabina docenia twój wysiłek. Dobra robota.
Podest hrabiny stoi na skraju Zachodniej Łąki Wrzosowiska Chwały, na porośniętym krzewami, zacienionym terenie obok Wdowiej Altany. W kierunku wschodnim rozciąga się trawnik, który łagodnie opada aż do brzegu rzeki. Przed podestem stoją dwa szeregi mężczyzn ubranych w złote szaty. Każdy z nich trzyma obiema rękami linę. W środku unosi się olbrzymi balon. Napełniona gazem kula, pozszywana z lazurowych i srebrzystych kawałków materiału, próbuje wyrwać im się z rąk.
Podnieśli ją godzinę temu. Dziarski kapitan Arlandes, duma armii hrabiny, w znakomitym stylu prowadzi ludzi do walki z grawitacją: siedzi na grzbiecie czarnego rumaka bojowego, odziany w szafirowo-niebieski mundur galowy obszyty złotem i obwieszony złotymi orderami. Jedną dłoń – naznaczoną bliznami, które otrzymał podczas pojedynków – opiera na głowicy złotej szabli i wykrzykuje rozkazy do żołnierzy, którzy boją się hrabiny, lecz kochają Arlandesa.
Honor zostania pierwszą pasażerką balonu przypadł młodej żonie Arlandesa, Lucii – zarówno Arlandes, jak i Holbach są niezastąpieni na ziemi, natomiast hrabina nie wyraziła takiej chęci.
Teraz Lucia zgrabnie siedzi na wiklinowej podłodze kosza, ubrana w zwiewną koronkową sukienkę. Razem z nią w koszu znajdują się orzeł, papuga, kogut oraz kaczka, wszystkie z podciętymi skrzydłami. Ptaki zostały starannie wybrane, gdyż stanowią integralną część rytua­łu. Lucia jest jedynie pasażerką, ozdobą; jak to określił Holbach: tą częścią mechanizmu, która nie spełnia żadnego zadania. To może nie brzmi zbyt delikatnie, nie zostało jednak powiedziane w złej wierze.
– Być może, panie profesorze – zaproponowała – spróbuję uspokajać zwierzęta.
Holbach się zgodził, lecz z udawanym entuzjazmem. Podczas wcześniejszych kontrolowanych doświadczeń ptaki zachowywały się w rozpaczliwy sposób i niebezpiecznie było ich dotykać lub je głaskać, a urok osobisty Lucii raczej nie może tego zmienić. Jej samej oczy lśniły z podekscytowania; była urzeczona honorem, który ją spotkał, czekającą ją przygodą oraz zmianą, której ma pomóc dokonać w mieście.
– Cichutko, skarbie – uspokajała kaczkę, kiedy Arlandes pomagał jej wejść do kosza. – Pan profesor jest bardzo mądry. Wkrótce będziesz wolna.
Odrobinę się zaczerwieniła, zawstydzona tym, że mówi do ptaków, jednak Arlandes pocałował ją w rękę, a Holbach obdarzył wystudiowanym uśmiechem, który w zamierzeniu miał być ojcowski, lecz nie niestosowny. Potem balon uniósł się w powietrze i Lucia znikła im z oczu.

***

Po obu stronach mężczyzn w złocistych szatach stoją dwie kolumny strzelców, którzy mają za zadanie trzymać tłum w ryzach. W mieście od rana panuje nastrój oczekiwania, podsycany przekazywanymi szeptem plotkami o powrocie Ptaka. Gdy pojawiła się wieść o tym, że hrabina Ilona realizuje jakiś tajemniczy projekt na Wrzosowisku, garstka ciekawskich przybyła, by na to popatrzeć. A kiedy cudowna wypełniona powietrzem kula wzbiła się w powietrze, zbiegły się tłumy gapiów.
Wydaje się, że przybyło tutaj całe miasto; ludzie tłoczą się na Wrzosowisku i blokują okoliczne wąskie uliczki. Mieszkańcy nie pamiętają, kiedy ostatnio nad miastem pojawił się balon. Powozy stają porzucone na ulicach, a dzieci wspinają się na ich dachy, by lepiej widzieć. Szorstkie ubrania robotników ocierają się o aksamitne szaty. Krążą butelki. Tysiąc par butów zmienia zielone trawniki w czarne błoto. A pośród tłumu krążą agenci gerenta, przewodniczącego Cimentiego oraz pozostałych niezliczonych rywali Ilony i podejrzliwie się wszystkiemu przypatrują.
Holbach maszeruje wzdłuż szeregu żołnierzy. Na tę okazję włożył oficjalny strój: frak z grubego czerwonego aksamitu ze złotymi guzikami oraz ciężką perukę z kręconymi włosami. Lekko się poci pod ubraniem pod wpływem letniego słońca, zdenerwowania oraz gorąca bijącego od tłumu. Wie, że ludzie są przekonani, że mają do czynienia z czymś innym od zwyczajowych atrakcji: bogów, duchów i potworów, które na co dzień grają na strunach miasta. To jest maszyna. Zbudowały ją ludzkie ręce i wzniosły w powietrze w konkretnym, przebiegłym celu. Zdolność lotu pod kontrolą człowieka. Jakie inne moce – myśli tłum – przypisują sobie ci ludzie? Balon staje się jeszcze piękniejszy dzięki delikatnej atmosferze bluźnierstwa.
A ja przecież mówiłem prawdę, myśli Holbach, hrabina rzeczywiście się odsłoniła. Jeżeli dzisiejsze przedsięwzięcie zakończy się sukcesem, ludzie ich pokochają, będą wysławiać ich triumf pod niebiosa, ale jeśli poniosą porażkę, to pomimo tego przedstawienia, tłum zapomni, jak wspaniały był balon, i zapamięta jedynie ich klęskę. Hrabina nie przeżyje takiego upokorzenia.
Holbach także się odsłonił, nie mniej niż ona. Jest naukowcem i musi dbać o reputację. A jednak zdecydował się napisać coś, co mogło narazić ją na szwank. Nie przyszło mu to z łatwością.
Dziewiętnaście lat temu opublikował swoją Krytykę, pierwszą monografię na temat Ptaka, która przyniosła mu sławę. W tym roku zaś, w ciężkim technicznym artykule, który spotkał się z dużym zainteresowaniem – co napawa Holbacha dumą, gdyż chciałby w sobie widzieć dziecko ludu – pokusił się o przewidzenie daty powrotu Ptaka. Odniósł się przy tym do złożonego nagromadzenia znaków obserwowanych w mieście – chaotycznego, organicznego splotu niemal nieskończonej liczby nici możliwości. Moda na jedwab; nowy wers, który pojawił się w starym dziecięcym wierszyku, „ptak macha skrzydłami/wysoko nad nami”; szaleństwo na punkcie heraldycznych wzorów z udziałem ptaków, które zapanowało wśród nowych arystokratów; niezwykły sukces Orła i Zimorodka przy ulicy Toulmina; dzień, w którym wszystkie brudne i zdeformowane gołębie z Targowiska Kanker zostały zastąpione przez białe gołębice; pewne ścienne malowidła, które pojawiły się w różnych punktach miasta, oraz wiele innych, mniej oczywistych znaków. Oraz oczywiście sny o lataniu, także jego własne.
„To właśnie w takich znakach objawia się symbioza pomiędzy naszym miastem a jego bogami”, napisał kiedyś w jednym z haseł w Atlasie. „Bogowie kształtują miasto, miasto kształtuje bogów, a między nimi powstaje nasze życie”.
Zbieranie materiałów było trudne. Od ostatniego pojawienia się Ptaka minęły dziesięciolecia, a podzielone i nieuporządkowane miasto nigdy nie radziło sobie z prowadzeniem archiwów. Poza tym Ararat wręcz kipi od bóstw; łatwo byłoby przypisać Ptakowi znak, który stanowił na przykład zwiastun Klucza, boga wolności, albo Monana, boga silnego wiatru i otwartego nieba. Jednakże pomimo niepewności Holbach odważył się określić datę powrotu Ptaka. Przypadła ona na dzisiejszy dzień. Teraz jego rywale krążą wkoło, licząc na to, że się pomylił.
W prywatnej rozmowie Holbach zapoznał hrabinę Ilonę ze swoim planem. Dzisiejsze przedsięwzięcie jest potwornie kosztowne, więc profesor potrzebował potężnego mecenasa, by jego marzenie mogło się spełnić.
Jeżeli pomylił się w swoich przypuszczeniach, to po tym wszystkim hrabina z pewnością nie pozostawi go przy życiu. On jednak wie, że nie popełnił błędu. Wyczuł powrót Ptaka jeszcze zanim w niebo wystrzeliła pierwsza raca. Ptak już gdzieś tam jest, a miasto przypomina olbrzymie koło, które za chwilę ma się przekręcić. Dzięki odpowiedniej dźwigni, część tej mocy może zostać zaprzężona do pracy, umożliwiając dokonanie zmian. Mapy mogą zostać nakreślone na nowo.
Holbach już minął szeregi żołnierzy odzianych w długie szaty. Na żelaznej ławce ktoś zostawił egzemplarz jakiejś gazety dużego formatu. Holbach lekko przekrzywia głowę i widzi, że to „Wartownik”. Usiłuje przeczytać nagłówek. One często stanowią znak; przemawia przez nie miasto. Podmuch wiatru marszczy kartki. Potem jeszcze silniejszy podmuch porywa gazetę i rzuca Holbachowi na twarz. Profesor widzi słowa „Ptak”, „dzisiaj”, „przyleci” oraz znak zapytania, po czym gazeta owija mu się wokół głowy, brudząc go tuszem, a on gwałtownie ją odrzuca. Jest tutaj, myśli. Oczywiście powinien być teraz na podeście. Rusza na swoje miejsce, sapiąc i czerwieniejąc na twarzy.

***

Ptak nadlatuje z południowego zachodu. Okrąża ciemnobrązową wieżę Parlamentu Mass How, ostro skręca, jakby ze złością, po czym odbija na północ i wznosi się nad Wzgórze Domu Cere. Skręt jest zbyt gwałtowny dla wielu podążających za Ptakiem ludzi. Przerażeni, pozostają sami w powietrzu. Namiastki skrzydeł, pozbawione podtrzymującej je mocy Ptaka, stają się żałosną zabawką i ludzie ponownie padają ofiarą grawitacji.
Obojętny Ptak znów zwalnia i łagodnie wspina się nad Wzgórze, którego każdy centymetr szpeci gruba skorupa zrośniętych budynków. Tam, gdzie na przestrzeni lat domy nie zostały po prostu złączone w jedną strukturę, budowniczowie zakryli niegdyś otwarte place i ulice wielkimi płachtami szarej ceraty, wciskającej się między kopuły i szczyty niczym odwieczna pajęczyna. Pośród niej wznoszą się wysokie, poskręcane iglice. Brzydkie kosy wylatują ze swoich kryjówek na iglicach i przyłączają się do stada. Ceratowe całuny Domu Cere trzepoczą na wietrze i wpuszczają snopy światła w ukryty pod nimi mrok.

***

Niebo nad Wrzosowiskiem jest teraz pełne łopoczących skrzydeł. Tłum wrzeszczy i wiwatuje. Drzewa eksplodują ptactwem. Wróble i gołębie, trzepocząc skrzydłami, wzbijają się w powietrze i ­dołączają do Ptaka. Małe jaskrawo upierzone kanarki śmigają na obrzeżach stada. Wielki biały Ptak szybuje nad Wrzosowiskiem, zbliżając się do ludzi hrabiny.
Holbach wdrapuje się na podest i zasapany woła:
– Już... tu jest! Co wy... robicie? Biała! No... dalej!
Służący podnosi białą flagę. Na ten sygnał odziani w białe szaty mężczyźni ciągną za liny holownicze i puszczają się biegiem w stronę rzeki, żłobiąc ciężkimi butami bruzdy w trawniku. (Komitet do spraw Parków i Ogrodów wpadnie w szał, martwi się przez chwilę absurdalnie Holbach). Liny naprężają się i balon rusza z miejsca, pochylając się i chybocząc.
Dzisiejsze przedsięwzięcie łączy w sobie praktykę religijną i naukę. Wymaga zarówno odpowiedniej ceremonii, jak i precyzji. Holbach liczy pod nosem, po czym skrzeczy:
– Niebieska!
W górę wędruje niebieska flaga i ruszają dwa kolejne rzędy odzianych w biel mężczyzn, ciągnąc za sobą latawce i wyprzedzając poprzedników.
– Złota! – krzyczy Holbach i na Wrzosowisku od strony rzeki rozlega się trzask i syk, po czym pojawia się chmura cuchnącego dymu. Kolejna raca wzbija się w niebo i wybucha, leniwie rozrzucając lśniące gwiazdy. Zespół Holbacha przygotował ją w taki sposób, by naśladowała zarys sylwetki pikującego smoka. Na tle jasnobłękitnego południowego nieba kształt jest nieokreślony, sugestywny, niczym upiorny powidok. Kolejny fajerwerk, a po nim jeszcze jeden; wpuszczają na niebo procesję widmowych stworzeń: łabędzia, ćmę, nietoperza, sowę – wszystkie w wyblakłych pastelowych barwach, zielonkawe, wrzosowe, koralowe. Kwartet u podnóża podestu zaczyna grać z zapałem opus 131 Barnave’a (Poranek Orła). Tłum szaleńczo wiwatuje na cześć każdej nowej atrakcji, nieważne, na czym ona polega.
Ptak powoli zakręca po łuku w stronę balonu, jakby zaciekawiony tym jaskrawym i niezgrabnym konkurentem. Potem nagle przyśpiesza, zmieniając się w kreskę przecinającą niebo. Balon podskakuje i ludzie hrabiny tracą grunt pod nogami, wypuszczając liny z ­poparzonych i zakrwawionych dłoni. Lucia piszczy. Ptak przelatuje obok balonu, który na chwilę znika w pierzastej chmurze podążającej za bóstwem. Częściowo przesłonięty przez stado, balon wygląda, jakby wywracał na lewą stronę i na moment staje się parą olbrzymich skrzydeł, dwudziestoma metrami błękitnej tafty, która rozwija się na wietrze. Skrzydła uderzają tylko raz, po czym tkanina powoli opada na ziemię, wijąc się w powietrzu niczym dym. Kosz również spada, lecz znacznie szybciej. Niewielka ptasia menażeria ucieka z niego, prezentując uzdrowione skrzydła, i dołącza do boskiego stada.
Mężczyźni z latawcami docierają do rzeki, gdzie flotylla niewielkich łodzi tłoczy się przy czarnym drewnianym molo. Przywiązują liny do dziobów i ruf czekających jednostek, a następnie odpychają je od nabrzeża. Łodzie wypływają na środek rzeki, ciągnąc za sobą latawce, które lekko wznoszą się w powietrze, po czym zaczynają miotać się i nurkować pod wpływem entuzjastycznych podmuchów wiatru.
Na środku rzeki stoi fregata „Gromowładny”, chluba niewielkiej floty hrabiny i weteran dziesięcioletniej kampanii prowadzonej przeciwko piratom na drugim końcu Morza Spokojnego (a czasami także przeciwko flotom rywali hrabiny, w okolicznościach, których najbezpieczniej nie pamiętać). Na statku znajdują się trzydzieści dwa długie działa, a na pokładach nerwowo czeka ponad stuosobowa załoga: nie jest to największy okręt we flotach Ararat, ale słynie z szybkości i gracji, a te odgrywają istotną rolę w eksperymencie Holbacha. Z dziobu wychyla się świeżo odmalowana rzeźba amazonki, która jest odziana w długą szatę i trzyma w obu dłoniach błyskawice. Drewno poniżej galionu ma intensywny, ciemny kolor.
Przed świtem ludzie hrabiny sprowadzili bez wielkiej pompy statek z otwartego morza i popłynęli rzeką Urgos w głąb miasta, spychając na bok barki ze śmieciami oraz węglem. Rzeka jest szeroka i głęboka, jednak okręt wojenny to kolos, przypominający lewiatana z otchłani, który próbuje wedrzeć się na ląd.
Usunęli żagle. Holbach nadzorował pracę z dziobówki, obserwując walący się wokół niego z hałasem las masztów i takielunku – załoga pokrzykiwała, przeklinała i wytężała siły. Holbach krzywił się, patrząc, jak piękna maszyna jest rozrywana na części. Potem jego zespół wniósł na pokład drugi, większy balon, wlokąc po trapie sflaczałą powłokę, wyglądem przypominającą meduzę: teraz w miejscu głównego masztu spoczywa sterta złocistego materiału, która czeka na napełnienie powietrzem i życiem.
Holbach próbował objaśnić wszystko sceptycznie nastawionemu Arlandesowi, gdy stali na ogołoconym pokładzie:
– Oczywiście, że balon nie uniesie statku, nie sam z siebie; musiałby być, och, jakieś sto razy większy; jednak stanowi znak, który Ptak rozpozna.
Arlandes uniósł brew. Miał rozpraszająco piękne niebieskie oczy.
– Uważa pan, że bóg zrobi to, co mu pan rozkaże, profesorze?
Holbach wzruszył pulchnymi ramionami i odwrócił wzrok od jego oczu i lodowatego uśmiechu.
– Tak. Tak i nie. Okręt jest znakiem, tak jak fajerwerki, latawce i cała reszta. Niech go pan potraktuje... cóż, jako olbrzymią, jaskrawą latającą kopułę katedry, która zostanie napełniona błogosławieństwem Ptaka. To zadziała, kapitanie.
Bogowie, mam nadzieję, że to prawda. Za późno już, by się tym martwić. Nadchodzi długo oczekiwany moment; po chwili jest już po wszystkim i Holbach widzi, jak Ptak przelatuje nad rzeką i szybuje na północ w stronę Faugère i Wzgórza Kapturów. Hrabina chwyta go za ramię elegancką, kościstą dłonią i mocno ją zaciska. Ma bardzo ostre paznokcie.
Holbach patrzy. Wszystko idzie jak z płatka. Złocista powłoka, jeszcze przed chwilą sflaczała, napina się i unosi z pokładu „Gromowładnego”. Balon się napełnia. Grube liny (niewidoczne z tej odległości), które mocują balon do dziobu i rufy, zaraz się naprężą. Marynarze kłębią się na pokładach niczym małe czarne mrówki.
Nagle w powietrze wznosi się kilka niewielkich spiczastych latawców, niepewnie nabierając wysokości, zatrzymując się i miotając. Pośród nich w niebo wzbija się także „Gromowładny”.
Jego kadłub sięga pod powierzchnię wody głębiej niż przypuszczał Holbach. Statek powoli się wynurza, a rzeka unosi się wraz z nim w długim pocałunku, po czym opada strumieniami deszczu. Okręt pnie się po niebie na tle budynków stojących na prawym brzegu – wyżej niż kopuła Akademii Hoffmana, wyżej niż dzwonnica Świątyni Pełzającego Kamienia, wreszcie wyżej niż zardzewiałe dźwigi, które wznoszą się ponad magazynem Braci Brattle. Jest potężny, nawet z tej odległości, a wektor jego ruchu jest tak nieprawdopodobny, że przez chwilę Holbachowi zdaje się, że statek się nie porusza, a to miasto i błękitne niebo opadają coraz niżej i zostają w tyle. Profesor chwyta się relingu, by odzyskać równowagę.
Zaczyna liczyć.
– Jeden, dwa, trzy... – Ptak odleciał. Okręt, wbrew rozsądkowi, pozostaje w powietrzu – ...sześćdziesiąt jeden... – Wciąż leci, z każdą chwilą coraz bardziej zaprzeczając prawom logiki. Nagi kadłub przypomina groteskowo rozdęty czarny brzuch. Wydaje się kompletnie nie na miejscu w swoim nowym żywiole, a jednak wisi w powietrzu, nic sobie z tego nie robiąc. – Sto dwadzieścia. – Ludzie w łodziach z latawcami rzucają liny na pokład „Gromowładnego”. Załoga fregaty mocuje je wokół okrętu, zmieniając satelicką flotę w koronę zawieszoną nad miastem. „Gromowładny” triumfalnie wznosi się nad Wrzosowiskiem. Oddaje kilka przerażająco głośnych salw z dział.
Tłum wiwatuje, wrzeszczy i tupie, zagłuszając nawet wystrzały. Holbach klaszcze i uśmiecha się, uśmiecha, uśmiecha. Jego eksperyment się powiódł. Wszystkie szalone gesty, znaki i zwiastuny, balony i fajerwerki – które Holbach uznaje za naukę, a tłum za religijną praktykę – pozwoliły uwięzić dar Ptaka w kadłubie „Gromowładnego”. Teraz okręt już nigdy nie będzie musiał lądować. Jeszcze nikt nigdy czegoś takiego nie dokonał.
Ale teraz do głosu dochodzi polityka; Holbach musi sięgnąć po inną dziedzinę nauki, jeśli chce wykorzystać tę chwilę dla własnych celów. Dlatego skacze po podeście, ściskając dłonie wszystkim zgromadzonym, gratulując im i sobie.
– Doskonała robota... Pana wkład był nieoceniony, panie ministrze... Mam nadzieję, że możemy liczyć na wsparcie podczas realizacji kolejnych przedsięwzięć, Eminencjo...
Podczas gdy dumni jak pawie dworzanie stroszą piórka, hrabina podchodzi do krawędzi podestu. Jej biała twarz nie wyraża żadnych emocji. Służący zaprowadzają krzykiem porządek; kiedy dziennikarze „Ery”, „Herolda” i „Inteligenta” gromadzą się u jej stóp, wylewa na nich potok zapewnień z lekką nutą groźby: „Oto dar dla miasta, który będzie wykorzystywany wyłącznie w służbie całego Ararat” – zapewnia. A także: „Ten okręt jest aktem czci, żywą świątynią Ptaka, nie ma w nim niczego bluźnierczego ani czarnoksięskiego, a podobne sugestie byłyby wielce nieodpowiedzialne, dlatego mam nadzieję, że się nie pojawią...”.
Za jej plecami kapitan Arlandes wpatruje się w poskręcane szczątki spoczywające na środku Zachodniej Łąki: rozpruty wiklinowy kosz i niewielką nieruchomą postać w białej sukience. Z jakiegoś powodu kapitan wyjął szablę z pochwy i teraz trzyma ją w lekko drżącej dłoni.
Pochód chwały Holbacha doprowadza go przed oblicze Arlandesa; profesor wyciąga dłoń.
– Brawo, kapitanie. Zapewne nie może się pan doczekać przejęcia dowództwa nad swoją nową jednostką?
Arlandes nie podaje mu ręki. Jest jak skamieniały. Holbach również stoi bez ruchu, z wyciągniętą dłonią, a z jego twarzy powoli znika niezręczny uśmiech.

***

Wydaje się, że upływ czasu oraz grawitacja ulegają zawieszeniu. Potem Jack ciężko ląduje na szorstkiej ceglanej powierzchni, opierając się na dłoniach i stopach. Nie ma pojęcia, co pomogło mu przekroczyć otchłań. A jednak znalazł się po drugiej stronie.
Jedna z kobiet podchodzi do niego z wyciągniętą dłonią. Może chce mu pomóc, a może go przytrzymać. Jack pluje jej w twarz, warczy i kłapie zębami. Kiedy dziewczyna się cofa, on rzuca się do drzwi, a potem zbiega po schodach, przemyka między rzędami grzechoczących krosien, wydostaje się na zewnątrz przez wybite okno i znika w alejce.

***

Ptak szybuje na północ. Pod nim miasto stopniowo wznosi się wraz ze zboczami góry Ar. Stado, które podążało za bóstwem, już się rozproszyło. Srebrzysto-niebieska wstążka rzeki kieruje się na zachód. Aby dotrzeć tak daleko śladem jej biegu, trzeba by poświęcić wiele dni, a podróż wymagałaby przebycia wielu niebezpiecznych części miasta. Po drodze można by napotkać innych bogów i zapomnieć, dokąd się zmierza; nie wszystkie siły, które działają w mieście, są równie łagodne jak Ptak, a największy respekt należy odczuwać przed samą rzeką.
Tutaj cuchnące uliczki i targowiska gęsto oplatają labirynt olbrzymich kamiennych ścian, które wzniesiono w pradawnych czasach. Ptak powoli zawraca, po czym siada na wysokim kruszejącym łuku na złączeniu dwóch ścian. Składa skrzydła i przestępuje z nogi na nogę, odłupując pazurami kawałki kamienia. Przypomina teraz zwykłego ptaka – prawdziwego, a nie tylko jego cień. Płaskie pióra mają matowy kolor kamienia; olbrzymie żółte oczy są pozbawione wyrazu.
Ptak zużył już niemal całą swoją moc. Rozrzucił swe dary nad miastem, czasami zmuszany do tego przez tajemną naukę, a czasami zgodnie z własną wolą. Wprowadził zmiany w materii miasta, w jego świętej i niestabilnej topografii; zmiany, które kartografowie i badacze będą wychwytywać na przestrzeni kolejnych tygodni: delikatnie zmienił bieg rzeki, kształtując nowe zgrabne zakręty; wzniósł śmiały grzebień wież nad wzgórzami. Co nie mniej ważne, ustanowił nowe granice terytoriów dla miejskiego ptactwa. Nie jest ani zadowolony, ani niezadowolony ze swojej pracy. Jest już gotowy, by wyruszyć dalej, otworzyć drogę prowadzącą do kolejnej części miasta, zacząć od nowa.
Pochyla się niespiesznie, wyciągając i skręcając szyję. Rozluźnia się, a następnie powoli sztywnieje, sięgając ku przeciwległej ścianie. Po chwili już nie jest ptakiem, lecz stromym łukiem przyporowym z żółtego kamienia. Ostatnim malutkim znakiem na mapie miasta.
Bóstwo opuszcza Ararat. Lato ustępuje miejsca jesieni. Zaczyna padać słaby zimny deszcz.




Dodano: 2009-07-16 10:06:39
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS