NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Swan, Richard - "Tyrania Wiary"

Gong, Chloe - "Nieśmiertelne pragnienia" (zielona)

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Komuda, Jacek - "Samozwaniec", tom 1
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Samozwaniec
Kolekcja: Orły na Kremlu
Data wydania: Lipiec 2009
ISBN: 978-83-7574-039-4
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 488
Cena: 34,90
seria: Bestsellery polskiej fantastyki
Tom cyklu: 1



Komuda, Jacek - "Samozwaniec", t.1 #2

We wnętrzu prostej czworobocznej trumny leżało monstrum. Stolnikowic zdębiał. Przeżegnał się, choć po tym, co widział w Inflantach, nie należał do bojaźliwych ludzi. Wewnątrz pudła spoczywało na plecach ciało człowieka, a jego ręce i nogi wykręcone były do tyłu – zapewne związane rzemieniami. Nieboszczyk nie miał głowy – z jego ramion wyrastał brunatny niedźwiedzi pysk z wyszczerzonymi zębami. To ci dopiero historia. Znajduje na trakcie trupy swego dawnego kompana i jego sług, a w trumnie, w której spodziewał się znaleźć łupy zagrabione nieboszczykom... leży wilkołek albo wołoski brukołak?
Jezus Maria! O co w tym wszystkim chodzi? Czyżby historia z Januszem Bolestraszyckim była prawdziwa? A może... on był odmieńcem, człekiem przeklętym, zmieniającym się w księżycowe noce w wilkołaka? Znał takie przypadki z własnych doświadczeń. Nie dalej wszak jak dwa lata temu w Niewistce kmieć Chwistek odmienił się po śmierci w upiora, bo wstał z mar i ruszył przez wieś na pohybel żywym. Dopiero kiedy obcięto mu łeb toporem, umarł po raz drugi i żywy więcej już nie podniósł się z grobu. Nagle zamarł, bo skonstatował, że człowiek w trumnie jeszcze żyje. Najpierw spostrzegł unoszącą się pierś, potem – że nieznajomy próbował poruszyć nogami. Wreszcie zauważył, że materiał żupana niknął pod niedźwiedzią sierścią. Wtedy zrozumiał, że tamten nie miał niedźwiedziego pyska, ale na głowę włożono mu maskę zrobioną ze skóry ściągniętej z łba zwierzęcia. Kiedy to stało się jasne, Dydyński przyklęknął, szarpnął nieszczęsnego za ramię, posadził, a potem zerwał z głowy futrzaną maskę.
Pod spodem ukazało się śniade, okrągłe oblicze młodziana lat około dwudziestu, no, może dwudziestu pięciu.
Człek ów miał usta zatkane drewnianą gruszką,a szczękę owiniętą szmatami. Dydyński wyrwał knebel z ust nieznajomego. Więzień spojrzał na niego półprzytomnym wzrokiem, zacharczał, rozkaszlał się. Młodzieniec nie wyglądał na ważną personę. Nie był potężniejszy niż stolnikowic, a przecież Jacek nie należał do wielkoludów. Wzrostu był mniej niż średniego, ale barczysty; miał gębę okrągłą i śniadą, rysy zaś wielce pospolite. Nad szerokim czołem sterczały, jak łan równego żyta, krótkie rude włosy. Na obliczu miał dwie pokaźne brodawki – jedną pod nosem, a drugą, mniejszą, u prawego oka. Brody ani wąsów nie nosił. Na chłopa nie wyglądał; gdyby nie strój, można by go wziąć za sługę albo syna kucharki. A jednak odziany był w dostatni karmazynowy żupan z falendyszu, co pozwalało sądzić, że pewnie sługiwał gdzieś na zamku – może u Fredrów albo u Stadnickich. Choć prawdę powiedziawszy, równie dobrze mógłby być zwykłym, może nieco bogatszym kramarzem z targowiska w Denowie czy Sanoku.
– Kto ty jesteś?
Nieznajomy wycharczał coś, czego szlachcic nie zrozumiał. A potem poruszył związanymi z tyłu rękoma.
– Rozetnijcie – wychrypiał. – Dłoni nie czuję.
Dydyński zawahał się, ale przeciął rzemienie. Młodzieniec jęknął, prostując ręce. Więzy głęboko wżarły się w ciało; po tak długim pobycie w trumnie rozprostowanie ramion musiało być co najmniej tak samo bolesne, jak podciąganie na linie u małodobrego mistrza. Wstał, kiedy szlachcic uwolnił z więzów jego nogi, a potem jęknął z bólu, zatoczył się, aż Dydyński musiał ująć go pod ramię, czym – zdaje się – zadał nowy ból i torturę nieszczęśnikowi.
– Cóżeś przeskrobał, że żywcem zamknęli cię w trumnie, w niedźwiedziej masce?
– Jestem Dymitr z rodu Ruryka, carewicz moskiewski – wycharczał nieznajomy. – Najjaśniejszy, przesławny i niezwyciężony z Bożej miłości Wielikij Kniaź Dymitr Iwanowicz. Wsieja Rusi samodzierżca... Wołodomierski, moskiewski, nowogrodzki, car kazański, astrachański, hospodar pskowski. Tudzież innych mnogich ziem obładitiel.
– Aha – rzekł Dydyński. – To taka z tobą sprawa. Chyba rozumiem, dlaczego cię w więzach trzymali. Choć myślę, że zamiast niedźwiedziej pasowałaby ci bardziej błazeńska maska.
– Nie chcecie, to nie wierzcie! – rzucił gniewnie młodzieniec. – Moim ojcem był Iwan Wasylewicz, car moskiewski,którego jestem jedynym prawdziwym naslednikiem. Wolno ci wątpić, bo widzisz mnie bez czapki Monomacha i bez szat carskich, ale zaprawdę powiadam ci, mości panie, że przyjdą jeszcze czasy, iż będziesz bić mi pokłony.
– Nie do wiary – rzekł pan Jacek – kogo dzisiaj można spotkać na pagórach sanockich. Bo jeśli ty jesteś carewicz, tedy mnie znają pod imieniem chana tatarskiego Ghazi Gereja, potomka gromowładnego Czyngisa, samowładcy jerozolimskiego, kołodzieja babilońskiego, świniarza Małego i Wielkiego Egiptu, a na dokładkę – chana wszystkich ord, od Krakowa do Kitaju.
– Wielce dziękuję waszej chańskiej mości za wybawienie z niewoli – odburknął młodzian. – A kiedy zasiądę w Granitowej Pałacie, bądź pewny, że nie omieszkam się odwdzięczyć.
Gdyby śmiech Dydyńskiego mógł zabijać, rudy pachołek byłby już na łonie Abrahama.
– Niechaj Wasza Carska Mość zaspokoi moją ciekawość – zawołał szlachcic – i wyjaśni, jakim to dziwnym sposobem podróżował nie w carskich saniach, a na chłopskim wozie, mając na głowie niedźwiedzi łeb zamiast czapki Monomacha? I cóż w ogóle taka persona robi w Ziemi Przemyskiej, która wszak równie odległa jest od granic Moskwy, jak Sanok od końca świata?
– Zostałem porwany. Zapewne przez sługi mego wroga, nieprawego cara Borysa Godunowa. Gdzie my w ogóle jesteśmy? Co to za wioska?
– Kosztowa. Pół mili od Dubiecka.
– Napadli nas za miasteczkiem zwącym się... Dynów?
– Denów. To niedaleko.
– Moi ludzie! Wojciech Jaksmanicki, dwóch pachołków... Widziałeś ich?
– Znalazłem ciała. – Dydyński skonstatował, że przynajmniej ta część opowieści nieznajomego była prawdziwa. – Wojcieszek był moim kompanem ze szkolnych lat. Pomściłem go krwawo. Śmierć za śmierć.
Dymitr przeżegnał się szeroko, po prawosławnemu, to znaczy z prawa w lewo, a nie na odwrót.
– Chodźmy do mojej czeladzi – zakomenderował Dydyński. – Pewnie sprawili się z waścinymi porywaczami i czekają na nas.
Dosiadł Hetmanki, nie oferując jednak miejsca w kulbace Dymitrowi. Rzekomy carewicz, a prędzej czyjś służka – jak podejrzewał stolnikowic – łypnął na niego niechętnie, widać, że złość gotowała się w jego rudawym łbie, nic jednak nie powiedział.
Dydyński jechał i pogwizdywał.
– Łgarz z ciebie jak jezuita Skarga na królewskim kazaniu – rzekł wesoło. – Przyznaj się, jesteś pacholik albo sługa rękodajny, co? Od Stadnickich? Od Ligęzów?
– Może najpierw wy, panie szlachcic, powiecie, kim jesteście?
– Jacek Dydyński, herbu Gozdawa, do usług. Stolnikowic sanocki, towarzysz roty husarskiej mości imć Szczęsnego Niewiarowskiego.
– Zapamiętam was, panie towarzyszu.
– I ja was zachowam w pamięci, bo takowi franci rzadko w tych lasach się rodzą. Wstąp do mnie na służbę, młodzieńcze! Szablę będziesz za mną nosił i nad czeladzią miał dozór. A okażesz się wierny i pomocny, to na Święty Marcin dam ci co roku dwadzieścia dukatów i przyodziewek. A na sejmiku będziesz jechał przed czeladzią na wronym koniku, z niedźwiedziem chowanym na łańcuchu.
– Waść się zapominasz!
– Ma imć pan Fredro – ciągnął Dydyński – Murzyna w stroju polskim, czarnego jak sam diabeł, a pan Zamoyski koników siwych sześć przy karocy – choć powiadają, że jeden farbowany – będę i ja trzymał w Dydni carzyka moskiewskiego. A będziesz ucieszne facecje o Moskwie opowiadał, znajdę ci żonę robotną i poczciwą, a na starość w dożywocie zapiszę spłacheć ziemi, albo i całą rolę, do tego zaś ze trzech kmieciów razem z rodzinami. Zgodzisz się?
– Waści słowa równie harde jako kark u roboczego wołu. A przecież gdy chłop go w jarzmo weźmie, i on zgiąć się musi, aby pług swój w pocie czoła ciągnąć. Bacz, by waszej głowy ku ziemi nie przygięto i by nie znalazł się kij sękaty i poganiacz nielitościwy.
– Cały już mój ród taki twardy i niepokorny – odparł wesoło Dydyński. – Nikomu się kłaniać nie będziemy, a rękę to mogę tylko Ojcu Świętemu i Jego Królewskiej Mości ucałować. Wolnym człowiekiem jestem i póki u mnie szabla ostra przy boku, wolności zażywał będę. A w to, żeś jest carzykiem moskiewskim, trudno mi uwierzyć. A może nawet i lepiej, że nie wierzę. Wszak rzekomy ojciec twój, car Iwan, zwany u nas Tchórzliwym, a w Moskwie Groźnym, wielkim był nieprzyjacielem Rzeczypospolitej. Inflanty nam zdobył, ludzi rzezał, a między nimi zabił mego stryja, Michała Dydyńskiego, w Połocku. Myślisz zatem, że my, Polacy, będziemy mieć wielką korzyść ze wspierania moskiewskiego carzyka? Nie lepiej staroście w Przemyślu cię oddać, jako kpa i szelmę? A potem w wieży osadzić in fundo *?
Dymitr milczał urażony.
– Mów lepiej prawdę. Bo podejrzewam, wzięli cię w pęta za amory i ars amandi na magnackim dworze. Twe porwanie przypomina historię niejakiego Smólskiego, co był poteszytelem – jak na Litwie gadają – księżnej pani małżonki Radziwiłła, kasztelana wileńskiego. I którego porwano w podobny sposób, a po smacznym kąsku dano się napić aż za wiele wody. Przypomina mi się też przygoda, lecz wcale nie wojenna, mego druha, pana Samuela Maskiewicza, której doświadczył w Brahimiu, na dworze Aleksandry Wiśniowieckiej. Miał on tam ledwo w niebie lepiej... Do czasu, kiedy o jego amorach zwiedział się brat księżnej – Aleksander Chodkiewicz. Wtedy to narobiono mu piwa, że ledwie go zbył. Ale cóż – kto piwo warzy, to je potem wypić musi.
– Milcz, waść! – syknął zimno Dymitr. – Za mniejsze obelgi mój ojciec kazał wyrwać język bojarowi Atanazemu Buturlinowi. A za uchybienia w tytulaturze bił do krwi posochem. Na kolana przed naszym carskim majestatem! W milczeniu pokłony oddawaj!
– To ty się ucisz, pachołku – odparł zimno Dydyński. – Bo ja nie jestem żadnym moskiewskim niewolnikiem, ale szlachcicem! I nawet jasnemu księciu nie pozwolę tak krzyczeć na siebie! A nie posłuchasz mnie po dobroci, tedy przemówi do ciebie mój nahaj albo szabla!
– Ach, prawda, jesteś moim wybawcą. – Gniew ulotnił się z oblicza Dymitra tak niespodziewanie, jak gdyby nieznajomy zdjął jedną maskę, a założył drugą. Teraz mówił spokojnie, bez gniewu i wściekłości. – Winienem ci zdrowie, a kto wie, może życie. Dlatego za grzechy moje przyjmuję twe obelgi, mości panie. Chcesz mnie chłostać – chłoszcz biczem nienawiści i złym słowem, bo ja nikczemny robak, rab boży, chołopiszka czarny. Za grzechy moje i mego ojca to przyjmuję. – Rozerwał żupan na piersi, padł na kolana, przeżegnał się i niespodziewanie oddał pokłon Panu, bijąc o ziemię czołem.
– Cariu Niebiesnyj, Utieszytielu, Dusze istiny, iże wiezdie syji wsia ispołniajaj – wymamrotał cicho. – Sokrowiszcze błahich i żyzni Podatielu, priidi i wsielisia w ny, i oczisti ny ot wsiakija skwierny, i spasi, Błaże, duszy nasza.
– Modlisz się? Bijesz pokłon Panu? – zdziwił się Dydyński. – Zdaje się, że naprawdę jesteś Moskalem, bo Polacy i Rusini – jeśli nawet prawosławnej wiary – przemawiają do Boga jak wolni ludzie do swego ojca, najwyżej na kolanach, a tylko wy oddajecie mu cześć jak niewolnicy! Wstańże z ziemi, człecze, bo żal na ciebie spoglądać!
– Raduję się każdą raną, którą mi zadasz, zły, nikczemny człowieku. Cieszy mnie każdy mój ból i cierpienie, albowiem, jak mówił święty Izaak Syryjczyk, Jezus będzie nas sądził wedle miłości bliźniego. To moja skrucha i pokuta, a kiedy odpokutuję za grzechy, Spasitiel przywróci me dziedzictwo... – mamrotał Dymitr, wstając wolno z kolan. – Jam jurodiwy, głupi w Chrystusie, rab bożyj, wiem o tym dobrze od dnia, kiedy przejrzałem na oczy. On będzie nas chłostał za grzechy biczem miłości, lecz modlę się, człeku małej wiary, abyś nie musiał się przekonać, jak bardzo twój żywot jest igraszką w Jego ręku. Oby Spasitiel nie wychłostał cię biczem za twój cierniowy język.
Przed kuźnię zjechało bodaj ze dwadzieścia koni kozaków albo czeladzi dworskiej, gdyż wszyscy zbrojni mieli przy sobie spisy i szable. Dymitr przyśpieszył kroku. Na jego cześć rozległy się krzyki, wiwaty; kozacy jak jeden mąż zeskoczyli z koni, poczęli padać na kolana, zdjąwszy czapki i kapuzy. Niektórzy bili przed nim czołem, niczym przed ruskim świętym, a Dydyński bodaj pierwszy raz obserwował aż taką czołobitność u służby. Owszem, w Koronie i na Litwie czeladź zwykle kłaniała się w pas i całowała pana w rękę, czasem jakiś szlachcic gołota padał plackiem przed możnym panem – zwłaszcza kiedy chciał oddać syna na służbę lub prosić o łaskę. Ale nikt nigdy nie walił czołem o posadzkę. Zwłaszcza pan Dydyński, który niechętnie skłaniał podgolony łeb nawet przed Ojcem Niebieskim. A pewnego razu po pijanemu we Lwowie, dobywszy szabli przed katedrą miejską, zawołał: Jeśliś Bóg, bij się ze mną! A kiedy ów nie stanął, chełpił się jeszcze przed kompanią, że nie starczyło wtedy fantazji królowi żydowskiemu.
W głębi duszy pana stolnikowica tkwiło przekonanie, iż szlachcic polski, jeśli tylko chce mówić do równego sobie, powinien mówić w kościele z samym Synem Bożym i Duchem Świętym.
Dymitr wyprostował się, widząc oznaki uwielbienia, szedł sztywny, jakby nagle przybyło mu ze trzy cale wzrostu. Zerknął nawet z ukosa na swego wybawcę, jakby spodziewając się, że szlachcic spuści z tonu, jednak temperament i usposobienie pana Jacka były rogate i nieokiełznane jak u samego diabła. Stolnikowic więc bynajmniej z konia nie zsiadł ani nie oddał pokłonów. Podobnie zresztą jak jeden z nowo przybyłych, który pokłonił się Dymitrowi w kulbace, uchyliwszy czapki.
– Miłościwy carewiczu nasz! – zakrzyknął. – Jesteście zdrowi?
– Napadli nas za Denowem, ubili pana Jaksmanickiego i dwóch czeladników. A mnie wsadzili szmatę w gębę i położyli do trumny, abym udawał nieboszczyka.
– Chwała Bogu, że Wasza Carska Mość żyje!
– Uwolnił mnie ten szlachcic... Pan Dydyński. Który choć hardy w słowach i nieposkromiony w języku, przecie jednak uczynił lepszy użytek ze swojej szabli niż ze zjadliwej gęby.
– Ja tego Dydyńskiego znam – odparł jeździec. – Za dobrze. I za długo.
Stolnikowic westchnął. Teraz już był pewien, kim jest jego rozmówca. W mroku poznał od razu chrapliwy, zmęczony głos Adama Dworyckiego, z którym... Ech, szkoda było gadać.
Zacnie witała go rodzinna Ziemia Sanocka po powrocie z Inflant. Zaczęło się od grasantów na trakcie i martwego oblicza dawnego kompana. A teraz jeszcze Dworycki, z którym szlachcic miał rankor od czasu, gdy obaj służyli w Inflantach. Kto następny zastąpi mu drogę? Znienawidzony Jerzy Krasicki? A może sam diabeł i pani śmierć?
– Konia!


Dodano: 2009-06-10 16:11:29
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS