NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Silverberg, Robert - "Roma eterna"
Wydawnictwo: Solaris
Tytuł oryginału: Roma Eterna
Tłumaczenie: Dariusz Kopociński
Data wydania: Czerwiec 2009
ISBN: 978-83-7590-023-1
Oprawa: miękka
Liczba stron: 420
Cena: 43.90 zł
Rok wydania oryginału: 2003



Silverberg, Robert - "Roma eterna"

AUC 1861
Druga fala

Byli drugą falą zdobywców. Pierwsza wsiąkła jak woda w piach. Teraz jednak cesarz Saturninus wysyłał do Nowego Świata drugą flotę, bez porównania większą od poprzedniej, a gdyby zaszła potrzeba, wysłałby następne.
„Będziemy bić o brzegi jak ocean, aż odniesiemy ostateczne zwycięstwo – oświadczył cesarz przed pięciu laty. Tego samego dnia, kiedy do stolicy dotarły wieści o klęsce. – Albowiem Rzym też jest oceanem: nieogarnionym, niewyczerpanym, niespożytym. Nie oprą się naszej sile”.
Kiedy cesarz wygłaszał tę mowę, Tytus Liwiusz Druzus stał u boku ojca w Senacie. Miał wtedy osiemnaście lat – szlachetnie urodzony młodzieniec, obywatel Rzymu, który dopiero szukał swojej drogi w życiu. Słowa cesarza wstrząsnęły nim do głębi. Odległe, usłane skarbami ziemie do ujarzmienia. Wielkie niezbadane lądy hen, za Słupami Herkulesa, w rękach tajemniczych ludów o miedzianej skórze. Na tle senatorów wybijała się wspaniała postać odzianego w cesarską purpurę władcy, który swoim dźwięcznym, wyjątkowo donośnym głosem apelował do dzielnych śmiałków: „Idąc do dalekich krajów, nieście orły rzymskich legionów!”.
To ja, pomyślał młody Druzus, zatrzymując spojrzenie na szerokim czole cesarza. Dokonam tego! Podołam! Zdobędę dla ciebie Meksyk!
Minęło pięć lat i wreszcie cesarz, wierny danemu słowu, wysłał drugą ekspedycję za Ocean do Nowego Świata. Druzus – już nie ten chłopak o rozmarzonym wzroku, śniący o zdobywaniu nieznanych lądów, lecz dwudziestotrzyletni doświadczony żołnierz, zaczynający myśleć o ożenku i osiedleniu się gdzieś w majątku ziemskim – dostał propozycję wzięcia udziału w operacji militarnej. Zgodził się, choć z mniejszym entuzjazmem, niż uczyniłby to przed kilku laty. Ciążył mu na sercu tragiczny los pierwszej wyprawy. Teraz gdy kierował wzrok w ciemności, ku bezimiennemu wybrzeżu, przyłapał się na myśli, że i on spocznie na wieki w niezbadanym i raczej wrogim kraju, podzieliwszy los tylu mężnych Rzymian.
Zbliżał się świt trzeciego dnia 1861 roku. W ojczyźnie januarius był najchłodniejszym miesiącem w roku; gdyby Druzus potrzebował przypomnienia, że przebywa daleko od ojczyzny, byłby nim suchy, gorący wiatr, który dmuchał od lądu. O tej porze roku nawet wiatry dmące z Afryki nie niosły ze sobą tyle ciepła.
Zerkając przez ramię, dostrzegł bladoróżowe nitki brzasku. W rzedniejącym mroku niewyraźnie rysowało się skaliste, niegościnne wybrzeże, zwieńczone na niedalekim wzgórzu masywną, białą budowlą o imponujących rozmiarach i złowrogim, surowym wyglądzie. W głębi, ku zachodowi, ciągnęły się płaskie równiny, porośnięte tak gęstym borem, że nie było widać najmniejszych śladów osadnictwa.
− Cóż o tym sądzisz, Tytusie? – Marek Junianus po cichu stanął przy nim na pokładzie statku. Był człowiekiem dwa lata starszym od Druzusa, niegdyś należącym do rodziny niewolnikiem, któremu zwrócono wolność. Wolny czy nie wolny, pragnął wyruszyć z Druzusem do Nowego Świata. Razem dorastali; mimo że jeden wywodził się z prastarego rzymskiego rodu, przodkowie zaś drugiego przez pięćset lat cierpieli niewolę, byli dla siebie jak bracia. Nikt by jednak nie uwierzył, że są rodzonymi braćmi, ponieważ Druzus był blady i wysoki, obdarzony miękkimi, prostymi włosami, szlachetnymi rysami twarzy i elegancką wymową, podczas gdy Marek Junianus był niskim, przysadzistym i barczystym mężczyzną o płaskim nosie i gęstych, kręconych włosach, wypowiadającym się z goryczą o swojej warstwie społecznej. Na szczęście nigdy nie dochodziło do nieporozumień na tym tle. Dla siebie byli po prostu Markiem i Tytusem, Tytusem i Markiem, przyjaciółmi, kompanami, nawet braćmi w każdym praktycznym sensie tego słowa.
− Sądzę, Marku, że czeka nas ciężka przeprawa. Czuć, że coś wisi w powietrzu. – Rzeczywiście, już samo powietrze drażniło: duszne, ciężkie i przesycone osobliwie słodką, niezbyt przyjemną wonią. – Ciekawe, co to za budowla. Świątynia? Warownia?
− Przypuszczalnie świątynia. Norweg twierdził, że to kraj wspaniałych świątyń. Czemu zresztą mieliby fortyfikować wybrzeże, skoro bronią go tysiące mil pustego morza?
Druzus pokiwał głową.
− Słuszna uwaga. Mimo to wolałbym nie ryzykować lądowania pod nosem tych, co tam siedzą. Idź i powiedz kapitanowi, żeby poszukał bezpieczniejszej przystani kilka mil na południe stąd.
Marek odszedł przekazać rozkaz. Druzus, oparty o reling, ogarniał spojrzeniem coraz wyraźniejsze kontury lądu. Wydawało się, że to niezamieszkane ziemie. Długie skupiska obco wyglądających drzew tworzyły nieprzerwaną gęstwinę, czarny zbity wał roślinności. A jednak stała tu świątynia. Ktoś rozkuł skały i wzniósł złowieszcze gmaszysko, górujące nad całym przylądkiem. Ktoś… tylko kto?
Spędził na morzu osiem tygodni, żeby tu dotrzeć. Najdłuższa podróż w jego życiu… zresztą każdy na jego miejscu mógłby powiedzieć to samo. W ciągu ośmiu tygodni można wiele razy przepłynąć wszerz Wielkie Morze, Mare Mediterraneum, od wybrzeży Syrii na wschodzie do Słupów Herkulesa w Hispanii. Wielkie Morze! Jakże się pomylili starożytni, nadając mu to szumne miano. Wielkie Morze było ledwie kałużą w porównaniu z bezkresnym Oceanem, rozdzielającym dwa światy, przez który się właśnie przeprawili. Przy czym przeprawa po coraz cieplejszych wodach okazała się w miarę łatwa; długotrwała i nudna, lecz pozbawiona złych przygód. Marynarze podnieśli żagle, skierowali oczy na zachód, złapali sprzyjający wiatr i hopla! W przewidzianym czasie wpłynęli na łagodną, błękitnozieloną toń, upstrzoną tropikalnymi wysepkami, gdzie uzupełnili zapasy wody i żywności bez ścierania się z prymitywnymi nagimi tubylcami. Wkrótce potem dopłynęli do brzegów olbrzymiego – takim się wydawał – kontynentu, będącego z pewnością Meksykiem, o którym mówił Norweg.
Przyglądając się linii brzegowej, Druzus nie odczuwał strachu; jego zdaniem, mężczyzna nie powinien się niczego bać. Miał tylko niejasne wrażenie… Czego? Czyżby jednak niepokój? Przeczucie, że nie będą mieli szczęścia podczas tej ekspedycji?
Nie przeraziłby go zaciekły opór, gdyby się z nim spotkali. Minęło prawie sześćset lat, odkąd Rzymianie stoczyli ostatnią poważną batalię – od czasów gdy Maksymilian Wielki rozgromił Gotów, a Justynian sponiewierał narowistych Persów – lecz przyszłe pokolenia pragnęły udowodnić, że dawne wojenne tradycje nie umarły. Druzus cieszył się, że to właśnie jego pokolenie ma okazję się wykazać. A więc niech będzie, co ma być. Nie przejmował się i tym, że polegnie na polu bitwy. Kiedyś bogowie i tak się o niego upomną, ale gdy odda życie za Imperium, przynajmniej okryje się chwałą.
Ale umrzeć głupią śmiercią – o, to było mu nie w smak! W stolicy grono ludzi uważało, że cesarz Saturninus w swojej żądzy przyłączenia Nowego Świata do rzymskich prowincji wznosi się na sam szczyt głupoty. Nawet najpotężniejsze imperia muszą zdawać sobie sprawę z pewnych ograniczeń. Przed tysiącem lat cesarz Hadrian uznał, że władanie Imperium staje się nieporęczne, toteż zaniechał podbojów na wschód od Mezopotamii. Persja i Indie, a także Asia Ultima z Katajem i Cipangu, gdzie mieszkają żółtoskórzy ludzie, zostały oszczędzone jako niezależne kraje, choć powiązane z Rzymem traktatami handlowymi. Teraz Saturninus, zaślepiony marzeniem o podbojach, zwracał się w drugą stronę, ku odległym ziemiom na zachodzie. Nasłuchawszy się opowieści o meksykańskim złocie i kraju zwanym Peru, zapragnął bogatych łupów. Tylko czy da się podbić Nową Ziemię, tak bardzo oddaloną? A zarządzać nią, gdy zostanie zdobyta? Czy nie byłoby mądrzej zawrzeć porozumienie handlowe z mieszkańcami nowo odkrytego kontynentu, sprzedawać im rzymskie towary w zamian za hojną zapłatę w złocie? Powiększyć dobrobyt, co pozwoli obywatelom Cesarstwa Zachodniemu prześcignąć rodaków ze świetnie prosperującego Cesarstwa Wschodniego? Za kogo uważał się Saturninus, za Aleksandra Wielkiego? Nawet Aleksander, dotarłszy do granic Indii, ostatecznie zrezygnował z dalszych zdobyczy.
Druzus wysiłkiem woli odegnał od siebie niegodne wątpliwości. Potęga Rzymu pokona każdą przeszkodę, wmawiał sobie, i wbrew twierdzeniom Hadriana nie zna ograniczeń. Bogowie dali świat Rzymianom. Jak napisał Wergiliusz w pierwszej księdze swojego wielkiego poematu, znanego każdemu uczniowi: królestwo bez końca. Cesarz Saturninus kazał przyłączyć obce ziemie do Rzymu. Druzus miał pomóc w ekspedycji i ani myślał uchylać się od obowiązku.
*
Z nastaniem świtu flota była już na tyle daleko, że ludzkie oko nie mogło jej dojrzeć ze świątyni na wzgórzu. W ostrym blasku poranka Druzus uważnie przyglądał się najeżonym skałami brzegom, piaszczystym plażom i gęstej puszczy. Wśród drzew, o czym mógł się teraz przekonać, dominowały gatunki palm, które swoimi okrągłymi, postrzępionymi liśćmi odróżniały się od tych rosnących w krajach śródziemnomorskich. Nie było widać osad.
Zejście na ląd okazało się nadspodziewanie kłopotliwe. Duże okręty, zbudowane z myślą o dalekomorskich podróżach, miały trudności na mieliznach. Rzucenie kotwicy blisko brzegu nie wchodziło w rachubę. Ludzie musieli wskakiwać do wody, na szczęście ciepłej, walczyć z falami i brnąć przed siebie, obładowani ciężkim ekwipunkiem. Trzech z nich silny prąd zniósł na południe, z czego dwóch na zawsze zniknęło w odmętach. Widząc to, niektórzy bali się opuszczać pokład statku. Aby ich podbudować przykładem, Druzus wyskoczył za burtę i ruszył mozolnie do brzegu.
Plaża była nieziemsko biała, jakby posypana sproszkowanymi kośćmi. Piach wydawał się twardy i chrzęścił pod nogami. Druzus rozgarniał go podeszwą, badając jego osobliwą naturę. Wetknął głęboko laskę dowódcy, wyobrażając sobie, że w imieniu wiecznego Rzymu bierze w posiadanie tę ziemię.
Pierwszy etap lądowania trwał przeszło godzinę. Rzymianie rozlokowali się na wąskim piaszczystym pasie między morzem a gąszczem palm. Druzus ciągle wspominał, opowiadane przez ludzi ocalałych z pierwszej wyprawy, niepokojące historie o meksykańskich strzałach, które furczały bez ostrzeżenia, nie wiadomo skąd wystrzelone, i kładły trupem Rzymian. Tego dnia jednak nic takiego się nie wydarzyło. Natychmiast zagonił ludzi do roboty przy ścinaniu drzew i budowaniu tratw, którymi planowano przetransportować do obozowiska resztę ludzi, sprzętu i zapasów. Wszędzie wzdłuż wybrzeża dowódcy postępowali tak samo. Okręty kołyszące się na kotwicy przedstawiały sobą zachwycający widok: potężne kadłuby, wysokie nadbudówki i wielkie kwadratowe żagle, mieniące się cesarskimi barwami.
W oślepiającym blasku wschodzącego słońca pierzchły ostatnie rozterki Druzusa.
− Przybyliśmy – powiedział do Marka Junianusa. – Niebawem zobaczymy, potem zwyciężymy.
− Powinieneś to zapisać – odparł Marek. – W przyszłości będą cię cytować w szkołach.
− Obawiam się, że słowa o podobnym brzmieniu wyszły już z czyichś ust.
*
Normanem, który zaszczepił w cesarzu Saturninusie mrzonki o podbojach, był niejaki Haraldus. Ów jasnowłosy wielkolud zjawił się w zimowym pałacu w galijskim Narbo, snując niestworzone opowieści o złotych królestwach za morzami. Przysięgał, że jedno z nich widział na własne oczy.
Nieokrzesanych Normanów, zawsze skorych do bitki, powszechnie widywano na obu krańcach Imperium. Niejednokrotnie zapuszczali się aż pod Konstantynopol, w ich mowie Miklagard, czyli „potężne miasto”. Od stu lat cesarze Wschodu utrzymywali doborowe jednostki gwardii, złożone z Waregów, to znaczy „zaprzysiężonych”. Waregowie odwiedzali również zachodnią stolicę, też określaną przez nich mianem Miklagardu. Ponieważ przypominali zachodnim Rzymianom ich odwiecznych wrogów Gotów, z którymi byli blisko spokrewnieni, rzymscy cesarze nie chcieli tworzyć własnej gwardii wareskiej. Zawsze jednak lubili słuchać opowieści, rozpowszechnianych przez tych zawołanych żeglarzy.
Ojczyzną Normanów była Skandynawia, gdzie wyodrębniły się trzy główne plemiona: jedni pochodzili z Norwegii, drudzy ze Szwecji, trzeci z ziem, których mieszkańcy zwali się Duńczykami. Wszyscy posługiwali się podobnym twardo brzmiącym językiem. Był to naród ludzi rosłych i porywczych, co się odnosiło również do kobiet, a także zaradnych, mściwych i bezlitosnych, zawsze zaopatrzonych w dwie, trzy sztuki ostrego jak brzytwa żelaza; obrażani, bez namysłu chwytali za miecz, sztylet lub topór. Ich małe, acz wytrzymałe statki pływały swobodnie i nieustraszenie po na wpół zamarzniętych wodach północnego świata, docierając do odległych miejsc, których Rzymianie nigdy nie widzieli i o których mało co słyszeli. Normańscy kupcy wyłaniali się z owych skutych lodem ziem z ładowniami pełnymi ciosów, futer, oleju z fok i wielorybów oraz innych towarów, poszukiwanych na bazarach Europy i Bizancjum.
Haraldus był Szwedem, który podobno w swoich podróżach odwiedził Islandię i Grenlandię, jak Normanowie nazywali wyspy w północnej części Oceanu, na których osiedlili się przed dwustu laty. Zawędrował aż do ziemi zwanej Winilandią, czyli Winną Krainą, znajdującej się na wybrzeżu olbrzymiego lądu, a następnie z garstką kompanów podjął wyprawę odkrywczą wzdłuż wybrzeży kontynentu.
Wyprawa trwała, jak powiedział, prawie trzy lata. Od czasu do czasu dobijali do brzegu, dzięki czemu mieli sposobność zwiedzić wioseczki zamieszkane przez nagich lub półnagich tubylców o dziwnym wyglądzie: czarnych, błyszczących włosach, ciemnej karnacji (choć nie tak ciemnej jak skóra Afrykańczyków) i ostrych rysach twarzy z wydatnymi kośćmi policzkowymi i krogulczymi nosami. Niektórzy wydawali się nastawieni pokojowo, inni nie. Zacofani i prości, utrzymywali się z polowania na zwierzynę i łowienia ryb, a mieszkali w namiotach ze zwierzęcych skór. Maleńkie osady nie rokowały nadziei na owocną wymianę handlową.
W miarę jak ekspedycja Haraldusa posuwała się na południe, sprawy zaczęły przybierać ciekawszy obrót. Klimat stawał się cieplejszy i łagodniejszy, a osady coraz bogatsze. Wędrujący Normanowie napotykali pokaźne wsie, pobudowane u stóp ziemnych kopców o ściętych czubach, na których wznosiły się chyba świątynie. Ludzie nosili strojne tkane szaty i ozdoby w postaci miedzianych kolczyków lub naszyjników z niedźwiedzich kłów. Był to lud zajęty uprawą roli, przyjaźnie witający podróżników. Częstował ich strawą ze zboża i gotowanego mięsa, podawaną w glinianych naczyniach, dekorowanych osobliwymi wizerunkami węży o pierzastych skrzydłach.
Normanowie wpadli na skuteczny sposób porozumiewania się z tubylcami: posługiwali się językiem migowym. Dowiedzieli się, że na południu znajdują się jeszcze bogatsze kraje, gdzie fundamentem świątyni nie jest ziemny nasyp, lecz kamień, i gdzie ozdoby, zamiast z miedzi, wykonuje się ze złota. Jak odległe są to miejsca, mogli tylko zgadywać. Wędrowcom powiedziano, czemu towarzyszyła żywa gestykulacja, żeby posuwali się wzdłuż wybrzeża, aż dopłyną do celu. Tak też uczynili. Kierowali się stale na południe, aż nagle brzegi Winnej Krainy, które mieli dotąd po prawej ręce, odsunęły się i znaleźli się na pełnym morzu. Tubylcy uprzedzali, że tak właśnie się stanie. Prowadzeni instynktem, odbili na zachód, a potem, gdy z pewnych znaków wnosili o bliskości ziemi, ponownie na południe. Po pewnym czasie dostrzegli zarysy nieznanego kontynentu.
Wtedy dobili do brzegu i zeszli na ląd. Wszystko, o czym mówili tubylcy z północy, okazało się prawdą.
„Żyje tam liczny naród – oznajmił cesarzowi Haraldus. – To nad wyraz życzliwi ludzie, noszą pięknie tkane szaty i posiadają zatrzęsienie złota, które wykorzystują na tysiące sposobów. Złote ozdoby noszą zarówno kobiety, jak i mężczyźni, ale nie dość na tym: nawet zabawki dla dzieci wyrabia się z cennego kruszcu. Wodzowie na co dzień jadają ze złotych mis.” – Opowiadał o gigantycznych kamiennych piramidach, podobnych do piramid egipskich, o świątyniach z lśniącego marmuru, o ogromnych posągach przedziwnych bogów, wyglądających jak potwory. I, co najpiękniejsze, ów bogaty kraj, w miejscowym języku zwany Jukatanem, był dopiero pierwszym z wielu możnych królestw w tym niezwykłym świecie za morzami. Jak powiedziano Normanom, istniało jeszcze jedno, wspanialsze królestwo; wystarczyło odpłynąć kawałek na zachód, a potem odbić na północ. Nazywało się Meksykiem, chyba że tym mianem określano wszystkie okoliczne ziemie z Jukatanem włącznie – w tej kwestii nie było pewności; język migowy miał swoje ograniczenia.
A jeszcze dalej na południe, hen za morzami, leżało Peru, kraj tak bogaty, że w porównaniu z nim Meksyk i Jukatan zdawały się ubogie.
Usłyszawszy to, Normanowie zrozumieli, że natknęli się na niebywałą żyłę złota, której samodzielnie nie są w stanie eksploatować. Uzgodnili podział na dwie grupy. Jedna, dowodzona przez niejakiego Olausa Duńczyka, pozostała na Jukatanie w celu gromadzenia wiedzy o nieznanych królestwach. Druga, pod przewodnictwem Haralda Szweda, miała przekazać wieść o odkryciach cesarzowi Saturninusowi oraz zaproponować poprowadzenie rzymskiej wyprawy o charakterze zdobywczym i łupieskim… w zamian za niemały udział w łupach.
Normanowie mają wszakże kłótliwy charakter. Zanim Haraldus i jego przyjaciele, płynąc wzdłuż wybrzeży, powrócili na daleką północ do Winnej Krainy, próby obalenia dowódcy statku zmniejszyły liczebność załogi z jedenastu do czterech marynarzy. Z tychże jeden został zamordowany przez rozwścieczonego szwagra w Winnej Krainie, drugi zginął w trakcie sporu o dziewkę w Islandii. Co się stało z trzecim, tego Haraldus nie zdradził, ale tylko on dotarł do brzegów Europy, żeby opowiedzieć Saturninusowi historię o złotym Meksyku.
„Cesarz zapałał nieodpartą żądzą – rzekł ojciec Druzusa, senator Lucjusz Liwiusz Druzus, który przebywał na dworze, kiedy Haraldusowi udzielono audiencji. – Zmienił się w mgnieniu oka, jakby Normanowie rzucili na niego urok”.
Jeszcze tego samego dnia cesarz ogłosił nieznany kontynent Nowym Rzymem, zamorską posiadłością Imperium, prawdziwie zachodnim cesarstwem. Mając we władaniu prowincję zasobną w nieprzebrane bogactwa, Zachód sięgnąłby po prymat w rywalizacji ze sprawiającym coraz więcej kłopotów siostrzanym Cesarstwem Wschodnim. Saturninus wyniósł do rangi prokonsula Meksyku generała Waleriusza Gargiliusa Marcjusza i powierzył mu dowództwo nad trzema legionami. Haraldus, mimo że nie był nawet rzymskim obywatelem, uzyskał tytuł wodza i został zwierzchnikiem zasłużonego Gargiliusa Marcjusza; w tym przedsięwzięciu obaj mieli ze sobą ściśle współpracować. Na potrzeby przeprawy przez Ocean powstały nowe jednostki pływające o rozmiarach potężnych statków handlowych i zwinności okrętów wojennych. Naspędzane jednocześnie żaglami i wiosłami, były w stanie pomieścić pełen ekwipunek wojsk najeźdźczych, łącznie z końmi, katapultami, namiotami, wyposażeniem kuźni.
„Meksykanie nie lubią wojen – zapewnił cesarza Haraldus. – Łatwo ich podbijecie”.
Z tysięcy wojaków, którzy z wielką pompą wyruszyli z galijskiego portu Massilia, po czternastu miesiącach do domu wróciło zaledwie siedemnastu. Wycieńczeni z pragnienia, otępiali, słaniali się na nogach po męczarniach tułaczki lichą tratwą po bezkresnych morzach. Tylko trzech potrafiło coś z siebie wykrztusić, lecz i oni, jak ich towarzysze, zmarli kilka dni po powrocie. W ich opowieściach brakowało konsekwencji. Bezładnymi zdaniami opisywali niewidocznych wrogów, strzały sypiące się z ukrycia, potworne jadowite owady, żar z nieba. Wyglądało na to, że opowieści o przyjaznym nastawieniu mieszkańców Jukatanu można włożyć między bajki. Prawdopodobnie cała nadęta rzymska armia przepadła z kretesem. Los wodza Haraldusa i prokonsula Waleriusza Gargiliusa Marcjusza pozostał nieznany. Przypuszczalnie zginęli. Pewne było tylko to, że ekspedycja zakończyła się sromotną porażką.
W stolicy przypominano sobie smutną historię generała Kwinktyliusza Warusa, którego Oktawian August wysłał do borów teutońskich, żeby ujął w ryzy barbarzyńców z północy. On też dysponował trzema legionami. Z powodu jego głupoty i niekompetencji żołnierze wpadli w leśną zasadzkę i zostali wybici do nogi. Starzejący się August nigdy nie otrząsnął się po tej klęsce. „Kwinktyliuszu Warusie, oddaj mi legiony!” – wykrzykiwał bez końca. I nigdy już nie wspominał o wysyłaniu wojsk przeciw dzikim Teutonom.
Jednakże Saturninus, młody i bezgranicznie ambitny, inaczej zareagował na wieść o utracie korpusu ekspedycyjnego. Niemal natychmiast rozpoczął budowę nowej, większej floty inwazyjnej. Tym razem wysyłano siedem legionów. Mieli nimi dowodzić najlepsi wodzowie Cesarstwa. Tytus Liwiusz Druzus, który odznaczył się w przygranicznych starciach w Afryce, gdzie niesforne pustynne plemiona raz po raz chwytały za broń, należał do młodych, bystrych oficerów, mających przed sobą świetlaną przyszłość. „To szaleńcza wyprawa” – wyrokował jego ojciec. Druzus wiedział, że ojciec się starzeje i staje konserwatywny, lecz wciąż potrafi uchwycić sens wydarzeń na świecie. Zarazem wiedział, że jeśli wyłga się od zadania, które powierzył mu sam cesarz, do końca życia będzie pokutował w nadgranicznej służbie, w miejscach tak obrzydliwych, że w porównaniu z nimi afrykańska pustynia wydaje się ziemią obiecaną.
− No i jesteśmy na Jukatanie – rzekł Marek Junianus. Stali na plaży z Druzusem ramię przy ramieniu, doglądając rozładunku żywności. – Dziwna nazwa, nie uważasz? Jak myślisz, co oznacza?
− „Nie rozumiem”.
− Co? Zapytałem: Jak myślisz, co oznacza ta nazwa? Miałem na myśli Jukatan.
Druzus zachichotał.
− Słyszałem. I odpowiedziałem. Zadałeś pytanie, na które odpowiedziałem: „Nie rozumiem”. W ciągu tych wszystkich wieków witaliśmy się z mieszkańcami odległych stron, pytając w pięknej, poprawnej łacinie: „Jak się nazywa to miejsce?”. A ponieważ tubylcy nie znają łaciny, odpowiadają w swoim własnym języku: „Nie rozumiem”. My zaś przyjmujemy, że to nazwa geograficzna. Przypuszczam, że nasi tuziemcy nie znają języka normańskiego. Kiedy więc Haraldus lub jeden z jego kamratów zapytał, co to za królestwo, usłyszał: Jukatan, co raczej nie jest nazwą konkretnego miejsca, ale oznacza po prostu…
− Dobrze, dobrze – przerwał mu Marek Junianus. – Wiem, do czego zmierzasz.
*
W pierwszej kolejności musieli założyć obóz, nim swoim pojawieniem się przyciągną uwagę tubylców. Po ufortyfikowaniu się nad brzegiem morza planowali rozsyłać oddziały zwiadowcze, żeby ustalić położenie tutejszych miast i oszacować trudności, z jakimi przyjdzie im się zmierzyć.
Przez większą część podróży okręty płynęły w zwartej grupie, lecz w pobliżu wybrzeży Jukatanu zgodnie z założeniem utworzyły wachlarz. Dzięki temu przyczółek uchwycony na plaży zajmował dwadzieścia pięć, może trzydzieści mil linii brzegowej. Trzy legiony w sile osiemnastu tysięcy ludzi korzystały z głównego obozowiska, dowodzone przez konsula Lucjusza Emiliusza Kapitona. Powstawały jeszcze dwa obozy, każdy przeznaczony dla dwóch legionów. Druzus, pełniący funkcję legata, objął dowodzenie w obozie wysuniętym na północ, podczas gdy południowy przypadł Mazuriusowi Tycjanowi z Panonii, który był jednym z najbliższych zauszników cesarza, choć nikt w Rzymie nie wiedział dlaczego.
Druzus stał pośrodku krzątaniny i z zadowoleniem obserwował nabierający kształtów obóz. Wokoło przewalały się chmary robotników. Ekspedycja była świetnie wyposażona. Saturninus wydał fortunę – sumę równą rocznym dochodom z kilku prowincji, jak mówiono. Krzepcy drwale kładli pokotem dziesiątki palm, wrastających w plażę, a cieśle uwijali się przy ociosywaniu drewna pod budowę ostrokołów. Mierniczy wytyczali granice obozu w najszerszym miejscu plaży i określali rozkład tego, co znajdzie się w ich obrębie: główna ulica, namiot legata, namioty rzemieślników, legionistów, skrybów i kronikarzy, plac stajenny, warsztaty, spichlerz. Wierzchowce należało wysadzić na ląd i dać im wytchnąć po długim uwięzieniu na pokładzie statku.
Kiedy wbijano pachołki, żołnierze piechoty rozbijali w rzędach skórzane namioty, w których mieli mieszkać. Furażerzy w zbrojnej eskorcie zapuszczali się w głąb lądu w poszukiwaniu żywności i wody pitnej.
Doświadczeni ludzie. Każdy znał się na swojej robocie. Do zmierzchu, który zapadał nadspodziewanie wcześnie (klimat był cieplejszy, ale przecież panowała zima), wyraźnie zarysowało się przyszłe obozowisko z zaczątkiem ziemnych umocnień. Choć w okolicy rosły gęste lasy, nigdzie nie można było uświadczyć rzeki ani potoku. Na szczęście w kamienistym podłożu, przykrytym cienką warstwą gleby, woda przeciskała się licznymi szczelinami. Jedna z tak powstałych studni znajdowała się całkiem blisko plaży, wobec czego zespół inżynierów jął wyznaczać przebieg płytkiego kanału, którym miała popłynąć do obozu chłodna woda pitna. W przyległych borach furażerzy natknęli się na obfitość zwierzyny: mnóstwo drobnych i na razie niepłochliwych saren, zgraje pozbawionych ogonów świnek z twardymi, sterczącymi uszami, niezliczone rzesze dziwacznych ptaków o barwnym czerwono-zielonym upierzeniu i mięsistych koralach pod szyją. Jak dotąd, szło im nieźle. Norman twierdził, że z łatwością odnowią zapasy i chyba nie kłamał w tym względzie.
W południe Druzus pchnął gońca do głównego obozu z meldunkiem o lądowaniu. Posłaniec wrócił na krótko przed zmrokiem; konsul Lucjusz Emiliusz Kapiton odpowiadał, że trzon sił wojskowych opuścił już okręty, a prace w obozie posuwają się sprawnie. Na południu Mazurius Tycjan przeprowadził lądowanie i też nie napotkał oporu ze strony tubylców.
Pierwszej nocy w obozie wojskowym ludzie byli spięci, lecz pierwsza noc w obcym kraju zawsze tak wygląda. Wieczór opadł na nich jak całun; od zachodu słońca do zapadnięcia całkowitych ciemności upłynęła jeno króciutka chwila. Nie pokazał się księżyc. Gwiazdy świeciły wyjątkowym blaskiem, lecz zadziwiały swoimi frapującymi konfiguracjami, właściwymi południowym szerokościom geograficznym. Śpiący w namiotach uskarżali się na duchotę, bo skwar wcale nie zelżał. Z lasu dobiegały chrapliwe wrzaski. Ptaków? Małp? Któż by zgadnął? Przynajmniej nie przypominały ryku tygrysa. Nadleciały roje moskitów, podobne do komarów w Starym Świecie, lecz te dopadały ofiarę ze straszliwym brzęczeniem i jakby z większą werwą; ich ukłucia doprowadzały do szału. Raz zdało się Druzusowi, że nad jego głową pojedynkują się nietoperze. Zawsze budziły w nim niepohamowany wstręt, którego powodów nie pojmował. Może to nie one, może to tylko sowy? – pomyślał. Albo inny drapieżny ptak, polujący po ciemku.
Ponieważ obozu nie broniły jeszcze solidne umocnienia, kazał potroić straże. Sam do późna w nocy odwiedzał wartowników. Byli niespokojni, więc jego obecność dodawała im odwagi. Każdy nasłuchał się opowieści o strzałach świszczących bez żadnej zapowiedzi. Nabierali otuchy, widząc, że tej pierwszej, najstraszniejszej nocy dowódca razem z nimi wystawia się na niebezpieczeństwo.
Noc minęła wszakże bez przygód. Rankiem, kiedy wznowiono prace nad ostrokołem, Druzus wezwał Marka Junianusa, pełniącego w obozie funkcję prefekta, i nakazał mu rozpocząć formowanie oddziału zwiadowczego z zadaniem zlokalizowania najbliższej meksykańskiej wioski. Junianus z gracją zasalutował i pośpieszył wykonać rozkaz.
Kilka godzin później Druzus powtórnie go przywołał, lecz w innej sprawie. Po długim czasie goniec wrócił z wieścią, że Junianusa nie ma w obozie.
− Nie ma go w obozie? – zdziwił się Druzus.
− Nie. Powiedziano mi, że wysłałeś go rano z misją zwiadowczą.
Druzus wytrzeszczył oczy. Gniew wzbierał w nim jak fontanna; najwyższym wysiłkiem woli powstrzymał się od uderzenia człowieka, który z nim rozmawiał. Wiedział, że nie powinien wyżywać się na podwładnych. Wina leżała po stronie Marka, nie posłańca. Polecił mu sformować oddział zwiadowczy, ale nie kazał udawać się na zwiady. Nie ukończono budowy obozowych fortyfikacji, toteż wysyłanie zwiadowców wiązało się z dużym ryzykiem. Druzus nie chciał przedwcześnie powiadamiać tubylców o swojej obecności, do czego mogło dojść, gdyby żołnierze nieostrożnie wkroczyli do wsi. Zresztą, nigdzie nie zamierzał wysyłać Marka. Jednego zwiadowcę można zastąpić drugim, ale jego nie.
W zasadzie, mógł się tego spodziewać. Marek, odkąd został wolnym człowiekiem, starał się wykazać w służbie dla ojczyzny. Kiedy pilnowali granic w Afryce, niejeden raz niepotrzebnie narażał się na niebezpieczeństwo. Czasem trzeba ryzykować, to prawda – tak właśnie Druzus postąpił w nocy, obchodząc straże – co innego jednak narażać się z głową, a co innego z głupoty. Marek beztrosko nadużył jego zaufania, decydując się osobiście zbadać teren, i to doprowadzało go do wściekłości.
Ale co się stało, to się nie odstanie. Postanowił rozmówić się z nim po powrocie oddziału zwiadowczego i zabronić mu chojrakowania. Kłopot polegał na tym, że minął dzień, zaszło słońce i zapadły nieprzejrzane ciemności, a zwiadowców jak nie było, tak nie było.
Nie ustalił z Markiem, jak długo zwiadowcy mają krążyć po okolicy. Za nic w świecie nie pozwoliłby włóczyć się po nocy, tym bardziej że była to pierwsza noc w obcym kraju. Jowisz raczył wiedzieć, co Markowi strzeliło do głowy. Czyżby zamierzał iść przed siebie, aż natknie się na coś godnego uwagi?
Nowy dzień wstał, a Junianus ciągle nie wracał. W południe, mocno już zniecierpliwiony, dręczony obawami, Druzus wysłał drugi oddział zwiadowczy na poszukiwanie pierwszego. Kategorycznie zakazał dowódcy przebywania w lesie po zmroku. Zwiadowcy jednak wrócili już po trzech godzinach. Ujrzawszy minę dowodzącego oddziałem Traka imieniem Rufus Trogus, Druzus zorientował się, że nowiny nie będą wesołe.
− Zostali schwytani – oznajmił Trogus bez ogródek.
Druzus starał się ukryć przerażenie.
− Gdzie? Przez kogo?
Trak opowiedział wszystko w krótkich, zwięzłych słowach. Tysiąc kroków na zachód i dwieście na północ natknęli się na ślady walki: połamane gałęzie, stratowaną ziemię, zgubioną pochwę, oszczep i sandał. Szli tropem zmierzwionej roślinności w kierunku zachodnim, lecz po przejściu stu kroków otoczyła ich głucha puszcza i zginęły wszelkie ślady ludzkiej obecności, choćby i złamane gałązki. Napastnicy, powiedziałby kto, po wciągnięciu w zasadzkę oddziału zwiadowczego rozpłynęli się w powietrzu, a wraz z nimi jeńcy.
− Nie widzieliście trupów? – pytał Druzus.
− Żadnych. Ani oznak przelanej krwi.
− Choć tyle dobrze.
Sytuacja jednak nie przedstawiała się różowo. Dwa dni na lądzie i już stracił sześciu żołnierzy, w tym najlepszego przyjaciela. W tej właśnie chwili tubylcy mogli brać ich na tortury… co nie byłoby jeszcze najgorsze. Na domiar złego mimowolnie powiadomił mieszkańców tej krainy, że znów przypłynęły morzem wojska najeźdźcze. Oczywiście, prędzej czy później sami by to odkryli. Druzus jednak wolałby pierwszy wiedzieć, gdzie się znajduje nieprzyjaciel. Nie wspominając o solidnym umocnieniu obozu, przygotowaniu wież oblężniczych i innych machin wojennych, przyzwyczajeniu wierzchowców do poruszania się po twardym gruncie.
Tymczasem musieli spodziewać się w każdej chwili napaści, w tych warunkach trudnej do odparcia. Przepięknie: oto Tytus Liwiusz Druzus zapisze się na kartach historii jako ten, który przywiódł do zguby ekspedycję do Nowego Świata, i to jeszcze szybciej niż jego poprzednicy!
Miał świadomość, że o tym, co zaszło, należy powiadomić Lucjusza Emiliusza Kapitona w sąsiednim obozie. Oficer zwierzchni powinien o wszystkim wiedzieć. Nie uśmiechało mu się przyznawać do tak wielkiej głupoty, nawet jeśli głupio postąpił nie on, a Marek Junianus, lecz odpowiedzialność spoczywała na nim. Napisał krótką wiadomość, z której wynikało, że wysłany przezeń oddział zwiadowczy przypuszczalnie wpadł w zasadzkę. Nie dodał nic więcej ani nie przeprosił za to, że wysłał zwiadowców przed ukończeniem fortyfikacji. Źle się stało i trudno; po co jeszcze podkreślać, jak bardzo uchybił obowiązującym procedurom?
Pod wieczór przyszła chłodna odpowiedź Kapitona. Prosił, żeby go na bieżąco powiadamiać o rozwoju wypadków. Prawdziwa treść tej wiadomości nie zawierała się w słowach, lecz w tym, co przemilczano. Jeżeli w ciągu dwóch dni tubylcy zaatakują obozowisko Druzusa, on sam będzie musiał się z nimi uporać.
Nie doszło do ataku. Nazajutrz Druzus niespokojnie krążył po obozie, ponaglając robotników budujących ostrokół. Kiedy furażerzy ponownie wyruszyli na sarny, świnie i wielkie ptaszyska, dopilnował, żeby towarzyszyło im trzy razy więcej żołnierzy niż w zwykłych okolicznościach. Do ich powrotu drżał ze strachu. Wysłał też kolejny oddział zwiadowców, dowodzony przez Rufusa Trogusa, w celu zbadania terenów poza miejscem, gdzie pojmano Marka i jego ludzi, i rozwiązania tajemnicy ich zniknięcia. Trogus jednak nie zdobył żadnych przydatnych wiadomości.
Tej nocy Druzus budził się co chwila, nękany przez moskity tudzież nieustające wrzaski i pohukiwania leśnych stworzeń. Parne powietrze oblepiało go gęstą otuliną. Jakiś ptak na drzewie, rosnącym zapewne blisko jego namiotu, jął śpiewać głębokim, wibrującym głosem na tak smętną nutę, że zdawało się to żałobnym pieniem. Zadręczał się losem Marka. Nie zabili go, powtarzał sobie z naciskiem, bo gdyby chcieli, uczyniliby to już w leśnej zasadzce. Raczej zabrali go na przesłuchanie. Próbują wyciągnąć z niego wiadomości na temat naszej liczebności, zamiarów, broni. Nagle uzmysłowił sobie, że nie dowiedzą się tego, nie wziąwszy go uprzednio na męki. A wtedy…
W końcu wstał świt. Druzus wyłonił się z namiotu i ujrzał pełniących nocną straż wartowników, zbliżających się plażą. Szedł z nimi Marek Junianus, zmęczony i zmizerowany. Za nim dreptała grupka równie poobijanych Rzymian – z pewnością zwiadowców, których zabrał ze sobą do puszczy.
*
Druzus pohamował złość. Jeszcze będzie dość czasu, żeby złajać Junianusa. Doznał tak głębokiej ulgi, że wszystkie inne uczucia odeszły na dalszy plan.
Gorąco wyściskał przyjaciela i cofnął się, szukając śladów obrażeń. A gdy nic nie zauważył, powiedział:
− No jak tam, Marku? Nie spodziewałem się, że zostaniesz na noc.
− Ani ja, Tytusie. Myślałem sobie, że powęszę trochę tu i tam, a po kilku godzinach wrócę. Ledwieśmy weszli w las, sypnęli się na nas z czubków drzew. Walczyliśmy, ale ich była chyba setka. Chwila i po wszystkim. Powiązali nas jedwabnym sznurkiem (jedwabnym w dotyku, może był to inny materiał), zarzucili sobie na grzbiety i ponieśli w głąb puszczy. Miasto leży niespełna godzinę drogi stąd.
− Miasto, powiadasz? Miasto w sercu tej głuszy?
− A jakże. To jedyne właściwe słowo. Nie mogę ci opisać rozmiarów, ale każdy powie, że jest wielkie, olbrzymie. Niewykluczone, że przewyższa Neapol, może nawet Rzym. – Na olbrzymim obszarze wykarczowano las, tłumaczył, gestykulując. Opowiadał o przestronnych placach, otoczonych błyszczącymi świątyniami i pałacami z białego kamienia, większymi od rzymskiego Kapitolu. O tak niebotycznych piramidach, że do świątyń na szczycie dochodziło się po setkach stopni. O alejach na tarasach z tego samego pięknie ciosanego kamienia, ginących daleko w dżungli, dekorowanych na całej długości mocarnymi posągami straszliwych bogów i szkaradnych bestii. Liczba ludności, trudna do oszacowania, musiała być olbrzymia, a ich bogactwo niewyobrażalne. Nawet przeciętni mieszkańcy, chociaż ubrani w proste bawełniane tuniki, wydawali się zadowoleni z życia. Bogato odziani kapłani i wielmożowie poruszali się wśród nich z niebywałym dostojeństwem. Junianus szukał słów, żeby ich opisać. Przyobleczeni w tygrysie skóry, nosili czerwone i zielone narzutki z piór, a także malownicze pióropusze, rozrośnięte do ekstrawaganckich, niewiarygodnych rozmiarów. Pod uszami kołysały się wisiory z gładkich, zielonych kamyczków, z jakich też wiązano wspaniałe naszyjniki. Na kostkach i nadgarstkach lśniły złote bransolety. Złoto było wszechobecne. Miało tę samą wartość, co dla Rzymian miedź i cyna. Gdzie spojrzeć, wszędzie złoto, złoto, złoto… − Zostaliśmy nakarmieni i zaprowadzeni przed oblicze króla – ciągnął opowieść Junianus. – Własnymi rękami rozlewał napitek, używając wypolerowanych pucharków z tego samego zielonego kamienia, z którego wyrabiają ozdoby. Piliśmy mocny, słodki trunek, chyba warzony z miodu, z dodatkiem miejscowych ziół, dziwny w smaku, lecz dobry. Kiedyśmy się odświeżyli, zapytał, jak się nazywamy i w jakim celu odwiedzamy te ziemie…
− Zapytał? A wyście rozumieli, co mówi? Jak to możliwe?
− Mówił po łacinie – odpowiedział Junianus, jakby to się rozumiało samo przez się. – Oczywiście, z błędami, ale czy można oczekiwać więcej od Normana? Szczerze mówiąc, okrutnie kaleczył nasz język. Mimo to rozumieliśmy większość słów. Nie wyjawiłem mu, rzecz jasna, że jestem zwiadowcą wrogiej armii, lecz bez wątpienia…
− Poczekaj no chwilę – przerwał mu Druzus. W głowie mu się kręciło. – Bo chyba źle usłyszałem. Król tego ludu jest Normanem?
− Czyżbym o tym jeszcze nie powiedział? – odparł ze śmiechem Junianus. – Pewnie, że Normanem! Siedzi tu długie, długie lata. Zwie się Olaus Duńczyk. To jeden z tych, co przybyli z Winnej Krainy z Haraldusem Szwedem w czasie tamtej pierwszej wyprawy, kiedy Normanowie odkryli to miejsce. I tak żyje tu sobie do dzisiaj. Oddaje się mu prawie boską cześć. Zasiada na lśniącym tronie, dzierży berło z zielonego kamienia, wiesza na szyi pęk złotych naszyjników, na głowę zakłada koronę z wielgachnym pióropuszem. Kiedy wstanie i idzie, sypią mu pod nogi płatki kwiatów, gną się w pokłonach i zakrywają oczy, żeby nie oślepił ich swoim majestatem…
− Ich król… Normanem – rzekł Druzus, niepomiernie zdziwiony.
− Zwalisty gigant z czarną brodą i łotrowskimi oczami. Chce się z tobą natychmiast spotkać. „Przyślij tu swojego generała”, tak powiedział. „Muszę z nim porozmawiać. Przyprowadź go jutro wczesnym rankiem. Niech nie przychodzi w obstawie żołnierzy. Ma być sam”. Ja ci mogę towarzyszyć najwyżej do miejsca, gdzieśmy wpadli w zasadzkę, lecz tam się rozstajemy. Poczekasz na jego ludzi. W tej kwestii, przyznaję, wyrażał się bardzo stanowczo.


Dodano: 2009-06-04 13:49:24
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS