NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Ukazały się

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)


 Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

 Kingfisher, T. - "Cierń"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Maas, Sarah J. - "Dom płomienia i cienia"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

Linki

Krajewski, Marek - "Głowa Minotaura"
Wydawnictwo: W.A.B.
Cykl: Krajewski, Marek - "Eberhard Mock"
Data wydania: Maj 2009
ISBN: 978-83-7414-580-0
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 320
Cena: 34,90
Tom cyklu: 6



Krajewski, Marek - "Głowa Minotaura"

Breslau, sobota 1 stycznia 1937 roku, kwadrans na piątą rano

W nędznym hoteliku „Warszawski Dwór” przy Antonienstrasse 16 panował niemały rozgardiasz. Dwaj mundurowi policjanci dźwigali nosze z jakimś ciałem, przykrytym szarym prześcieradłem z pieczątką instytutu anatomicznego-sądowego; koło portierni Helmut Ehlers, fotograf policyjny i daktylotechnik, składał statyw, a na schodach miotał się medyk sądowy, doktor Siegfried Lasarius, który między jednym i drugim gwałtownym gestem tłumaczył podniesionym głosem asystentowi kryminalnemu Hanslikowi, że nie jest w stanie określić narodowości trupa, chyba że jest on mężczyzną i Żydem. Jedynie stojący na półpiętrze szef VII ekspozytury terenowej abwery w Breslau, pułkownik Rainer von Hardenburg, nie wykonywał żadnych ruchów oprócz regularnego podnoszenia do ust długiej i cienkiej cygaretki. Mock zauważył, że głowy wszystkich mężczyzn zdobią cylindry, jedynie na wydłużonej czaszce Seufferta tkwił melonik. Żadnego nakrycia głowy nie nosił trzeźwiejący portier, który kiwał się za ladą recepcji i co chwila zwilżał twarz wodą z miednicy. Wszyscy obecni, poza przybyłymi Mockiem i Seuffertem, trzymali w dłoniach wysokie szklanki.
– Dobrze, że pan jest, kapitanie Mock! – von Hardenburg powitał swojego podwładnego donośnym głosem, darowawszy sobie noworoczne życzenia. – Niech pan się napije wody sodowej i obejrzy ciało zamordowanej. Pokazać mu dziewczynę! – rzucił dwóm policjantom, którzy, pokonawszy wszystkie stopnie, położyli zwłoki u stóp Mocka.
Zna mnie ten hanowerczyk, pomyślał Mock o swoim szefie, wie, że rano po zabawie sylwestrowej będę miał kaca. Podszedł do lady recepcji, na której stały cztery syfony, ujął mocno w dłoń jeden z nich i trysnął obficie wodą sodową do szklanki. Spojrzał w przekrwione oczy portiera, potem na butle syfonów i zrozumiał, że przecenił troskliwość von Hardenburga. Kto o tej porze w Nowy Rok nie ma kaca? Wszyscy są po balach sylwestrowych, na których wszyscy pili! Wszyscy oprócz tego, z pogardą omiótł wzrokiem Seufferta. Te kanalie z gestapo piją tylko wodę i nie jedzą mięsa, podobnie jak ich bożek, nędzny austriacki feldfebel.
– Ostrzegam pana, kapitanie! – Głos von Hardenburga zelektryzował wszystkich. – Widok jest wstrząsający!
Jeden z mundurowych odrzucił połę prześcieradła i zasłonił oczy. Drugi wyszedł z hotelu w towarzystwie Seufferta i wystawił twarz ku niebu, skąd leciały gęste płatki śniegu. Ehlers odwrócił się tyłem do noszy i zaczął coraz szybciej pakować swój sprzęt do wielkiego skórzanego kuferka, von Hardenburg zapalił drugą cygaretkę, a lakierki Hanslika błysnęły szybkim odbitym światłem, kiedy wbiegał na szczyt schodów i, stukając obcasami podążał dokądś. Jedynie doktor Lasarius pochylił się nad ciałem i swym nieodłącznym niedopałkiem cygara, jak wskaźnikiem, zaczął pokazywać różne ważne szczegóły. Mock, słuchając wywodów Lasariusa, miał wrażenie, że język rozrasta mu się w ustach.
– To wcale nietrudne, panie Mock – Lasarius wskazywał niedopałkiem na czerwone mięso między nosem i okiem – wyrwać człowiekowi pół policzka. Mężczyzna o zdrowych zębach może to zrobić bez trudu. Nie musi mieć wcale spiłowanych ostrych zębów jak ludzie lamparty z Kamerunu. O tak, może zrobić to bez trudu...
Mock wypił haustem całą szklankę wody sodowej. Nie pomogło. Miał wrażenie, że jego usta są wypełnione przez drzazgi.
– To, co tutaj pan widzi – cygaro Lasariusa powędrowało w okolice pachwin dziewczyny – to sklejone krwią fragmenty błony dziewiczej.
Mock powędrował za osobliwym wskaźnikiem doktora i w jednej chwili poczuł w ustach wszystkie potrawy, które jadł podczas przyjęcia noworocznego. Najpierw pojawił się smak bułki z łososiem, peklowanych ozorków i roladek śledziowych, potem fileta z sandacza, szparagów z szynką w galarecie i cielęciny z borowikami. Wszystkie te potrawy trąciły teraz w ustach Mocka zjełczałym masłem. Chwycił syfon, włożył kranik do ust i nacisnął cyngiel. Woda sodowa trysnęła na język, po czym syfon zabulgotał i plunął ostatnimi kroplami. Mock spłukał smak zjełczałego masła, przemógł się i spojrzał znów na ciało.

– Te krwawe otarcia jak półksiężyce – Lasarius dotknął palcem szyi dziewczyny – pochodzą od palców i paznokci. Ofiara została uduszona. Zgwałcono ją, zżarto jej pół twarzy i uduszono. I to ostatnie uczyniono chyba na końcu. Co się pan tak dziwi, panie Mock? – Lasarius zgrozę na twarzy Mocka odczytał jako zdumienie. – Można to ustalić nawet na pierwszy rzut oka. Widać skutki krwotoku z policzka i krwawe wylewy na narządach płciowych. To znaczy, że gryzł ją i gwałcił, kiedy jeszcze żyła.

W wysuszonych ustach kapitan poczuł smak octu. Kwas rozlał się po języku. Mock rzucił się w stronę recepcji. Zaczął potrząsać syfonami. Wszystkie były puste. Ocet domagał się reakcji organizmu. Skurcze wstrząsały przełykiem Mocka. I wtedy ujrzał, jak portier przesuwa językiem po spieczonych ustach i bez śladu obrzydzenia wpatruje się w białe, chude ciało, którego twarz została wydana na pastwę jakiejś bestii. Olej i ocet odpłynęły w głąb układu pokarmowego Mocka.
– Co tak, kurwa, wytrzeszczasz ślipia?! – wrzasnął Eberhard i chwycił portiera za klapy brudnego uniformu. – To cię podnieca, zboczeńcu? Sodowej mi tu dawać albo piwa, ale migiem, psie!
Portier odwrócił się, aby uciec przed prześladowcą, a Mock mu w tym pomógł. Wymierzył dobrze. Jego lakierek trafił portiera w środek tyłka. W ciągu sekundy nieszczęśnik zniknął za ladą swej recepcji.

– Co pan robi, Mock? – Von Hardenburg nie posiadał się z oburzenia. – Tak nie można traktować człowieka! Proszę za mną! Idziemy na górę! Pokażę panu miejsce zbrodni. Seuffert, z nami!
Mock, wchodząc po schodach za swoim szefem, miał wrażenie, że to nie stare deski trzeszczą, ale jakieś spojenia w jego własnym mózgu. Kac rozlewał się po głowie i po żołądku. Do tego doszło okropne ziewanie, przez który załzawiły mu oczy. Potykał się co chwila i klął, patrząc, czy nie zarysował przypadkiem swych lakierków.
W niewielkim pokoju stało żelazne z łóżko, wypełnione nieobleczoną pierzyną i poduszką. Przez otwarte okno wpadał śnieg. Pod oknem znajdował się metalowy stojak z poobijaną miską, przysłoniętą częściowo otwartymi drzwiami szafy. Mock podszedł do szafy i zamknął je. Nadaremno. Po krótkiej chwili same się otworzyły, a dźwięk, jaki przy tym wydały, zazgrzytał w skroniach Mocka. Kapitan wychylił się przez okno i spojrzał w dół. Gazowa latarnia przytwierdzona do muru dawała sporo światła. Zaułek był tak wąski, że przejechałby tamtędy tylko sprytny bicyklista, który umiałby slalomem wyminąć przepełnione śmietniki, jakieś szczątki mebli i dziurawe wiadra. Mock spojrzał w górę. Obok okna biegła rynna. Jeden z przytrzymujących ją haków był świeżo wyrwany ze ściany. Kapitan poczuł obok siebie oddech, który podobnie jak jego własny, trącił alkoholem.

– Tak, kapitanie Mock – powiedział von Hardenburg i wskazał na krawędź dachu – zbrodniarz dostał się tędy. Być może po rynnie. Musiał mało ważyć. Urwał się tylko jeden hak. Gdyby był postury, nie przymierzając, pańskiej, ze ściany wyszłyby wszystkie haki i on sam leżałby teraz połamany, o tam, wśród tych śmieci.
– Panie pułkowniku – Mock schował się z powrotem do pokoju – i pan, i ja jesteśmy funkcjonariuszami abwery. Pan jest jej szefem w Breslau. A ten tutaj – wskazał głową na Seufferta, który oglądał swoje dłonie – jest z gestapo. Co my tu robimy, do stu piorunów?! Dlaczego nie zajmie się tym policyjna komisja morderstw? W tym pokoju powinien być tylko Hanslik i nikt poza nim. A są wszyscy najważniejsi na Śląsku oficerowie wywiadu, skacowani i ściągnięci na dodatek z balów. No... Z wyjątkiem tego gestapowca... On chyba nie tańczy i nie pije. A bal widział na widokówce noworocznej!
– Na pańskim miejscu – w oczach von Hardenburga pojawiła się wesołość – nie wyrażałbym się tak lekceważąco o swoim współpracowniku. On jest od dzisiaj pańskim asystentem.

Mock oparł się pośladkami o parapet. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. W roku 1934 odszedł z policji do abwery. Nie mógł patrzeć, jak kanalie gestapowskie wnikają jak krętki blade w jego świat i przewracają wszystko do góry nogami. Nie mógł spojrzeć w oczy dwóm swoim najlepszym ludziom, którzy tylko dlatego musieli pozostawić za sobą całe życie zawodowe, bo byli Żydami. Odszedł, wierząc, że w abwerze nie oblepi go ten cały brud, który wypłynął na powierzchnię po wyborach do Reichstagu i „nocy długich noży”. I nagle, po trzech latach, w pierwszy dzień Nowego Roku ten szlam go dopadł. Człowiek skalany zawsze będzie skalany, pomyślał, przesuwając językiem po szorstkim jak piasek podniebieniu.

– To nie moja decyzja – von Hardenburg był teraz całkowicie poważny. – Podjąłem ją... nic bez pewnego przymusu. Po północy portier, którego pan kopnął w tyłek, poczuł wolę Bożą. Postanowił udać się do dziewczyny, która jak sądził, jest córą Koryntu. Ta dziewczyna została tu zameldowana po południu jako Anna. Tylko tyle, żadnego nazwiska. To hotel na godziny i portiera nie interesuje nic ponad to, czy ktoś ma czym zapłacić. Dla niego gość mógłby nazywać się nawet „Potwór z Frankenstein”. Dziewczyna zjawiła się, ciągnąc ze sobą ten majdan. – Wskazał ręką pod łóżko, gdzie stała wielka kartonowa walizka. – Prawie w ogóle nie mówiła po niemiecku. Ale to nie przeszkadzało pijanemu portierowi, on miał wobec niej zamiary, by tak rzec, niekonwersacyjne. A zatem kiedy poczuł wolę Bożą, wszedł do pokoju i zobaczył trupa. Zatelefonował natychmiast do prezydium policji, mówiąc, że zamordowana jest cudzoziemką, lecz on sam nie umie stwierdzić, jakiej mianowicie narodowości. Dyżurny wiedział, co ma robić, kiedy ginie jakiś obcokrajowiec. Zatelefonował natychmiast do komisji morderstw, gdzie dyżurnym był Hanslik, a potem na gestapo. Dyżurnym gestapowskim był nadsekretarz kryminalny Seuffert, który... No co? Co pan mianowicie zrobił, Seuffert?
– Zatelefonowałem do dyrektora kryminalnego Ericha Krausa – zameldował służbiście Seuffert, który nagle został oderwany od kontemplacji swoich starannie podpiłowanych paznokci. – A on...
– A on – przerwał mu von Hardenburg – najpierw przyjechał tutaj, a potem na bal do Domu Krajowego Prowincji Śląskiej, gdzie bawiłem się w najlepsze. Zameldował mi, że mamy do czynienia ze sprawą szpiegowską. Podejrzewał, że ta kobieta jest szpiegiem. Osobliwy szpieg, który nie mówi po niemiecku!
Chwycił Mocka za łokieć i przyciągnął go do okna. Obejrzał się na Seufferta i dodał szeptem:
– Kraus zrobił tam prawdziwe teatrum. Przerwał muzykę, a potem oznajmił, że doszło do krwawych porachunków szpiegowskich. I wie pan, na kim wtedy spoczęły oczy wszystkich? Na kimś, kto jest specjalistą od spraw szpiegowskich w tym mieście! Na mnie! Musiałem więc naszym śląskim dygnitarzom pokazać, że jestem człowiekiem obowiązku, że mimo nocy noworocznej rzucam wszystko i staję na wysokości zadania. Musiałem porzucić bal i moją rodzinę, aby zająć się jakąś cudzoziemską dziwką! A ja – to powiedział już głośno – do tej sprawy wyznaczyłem pana, kapitanie, jako mojego najlepszego człowieka, który ma wielkie doświadczenie policyjne. Ale nikt niestety nie wiedział, gdzie pan spędza wieczór sylwestrowy, i dlatego zjawił się pan tu tak późno. Przez pana nie mogłem wrócić na bal!!! – von Hardenburg nagle wrzasnął, aż z oka wypadł mu monokl. – No, to do roboty, Mock! Ja idę spać!
Wyszedł, trzaskając drzwiami od numeru.
Minęła chwila. Mock przez rękawiczki otworzył walizkę dziewczyny i przerzucił jej rzeczy. Oprócz ciepłej bielizny, kilku par pończoch, szczotki do włosów, lusterka, talku, pachnącego mydła oraz kilku sukienek w walizce ofiary znajdowała się duża maszyna do pisania marki „Torpedo”. Spojrzał na klawisze. Niektóre były najwyraźniej dorobione, bo widniały na nich francuskie znaki diakrytyczne.




Dodano: 2009-05-06 16:19:12
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS