Czy pisząc trzynastą część cyklu, można jeszcze czymś zaskoczyć czytelnika? „Punkt widokowy” – najnowsza odsłona serii powieściowej Michaela Connelly’ego o detektywie LAPD, Harrym Boschu, udowadnia, że tak. Tym razem autor wikła swego bohatera w śledztwo, od którego powodzenia zależy nie tylko bezpieczeństwo miasta, ale i całego państwa. Pozornie zwykła sprawa zabójstwa pewnego lekarza, z chwilą powiązania jej z kradzieżą materiałów rozszczepialnych, przestaje być bowiem rutynowa. Dochodzenie próbuje przejąć FBI, ale znajduje godnego siebie przeciwnika w postaci Boscha.
Michael Connelly zanim został pisarzem przez wiele lat pracował jako dziennikarz w „Los Angeles Times”. Stąd chyba wzięło się jego publicystyczne zacięcie, nawiązywanie i komentowanie w powieściach spraw polityczno-społecznych współczesnej Ameryki, jak rasizm czy nadużywanie władzy przez polityków. Nie inaczej jest w przypadku „Punktu widokowego”, gdzie autor bierze na warsztat temat zagrożenia terrorystycznego. I jeśli fikcję Connolly’ego uznamy za prawdopodobną, to kwestia bezpieczeństwa Ameryki rysuje się w czarnych barwach. Oficjalnie odpowiedzialne za śledztwo instytucje – policja, FBI, Biuro Bezpieczeństwa Krajowego – współpracują ze sobą. W praktyce, zamiast skoncentrować się na priorytetowym zadaniu, jakim jest odnalezienie skradzionego cezu, więcej czasu marnują na podjazdowe wojenki. Zatajanie kluczowych informacji, ukrywanie świadków czy prowadzanie samodzielnych akcji to tylko czubek góry lodowej. Każda agencja chce być tą, na którą spłynie sława „pogromczyni terrorystów”, ale kiedy w grę wchodzą ludzkie ambicje, o błędy nie jest trudno.
Nie bez winy jest tu też sam Harry Bosch. Nauczony przykrym doświadczeniem, że z FBI się nie współpracuje, woli prowadzić śledztwo na własną ręką. Na jego szczęście autor pozwala mu być tym nieomylnym, który jako jedyny potrafi pójść właściwym tropem. Pytanie, czy w prawdziwym życiu taka samowolka mogłaby mieć miejsce, czy zakończyłaby się sukcesem? Podejrzewam raczej, że zastosowano by prewencyjne aresztowanie na cały czas dochodzenia, a nie tylko na godzinę jak to przedstawiono w powieści. Inna sprawa, że Bosch, niemal w każdej odsłonie cyklu wchodzący w paradę FBI lub przełożonym, wydaje się być osobą mającą rozpostarty nad sobą parasol ochronny. O gigantycznych rozmiarach.
Novum, jak na cykl Connelly’ego, jest szybko prowadzona akcja, która zamyka się równo w dwunastu godzinach. „Punkt widokowy” różni się od pozostałych części serii także objętością – niespełna 200 stron. Niestety traci na tym książka, znacząca cześć jej potencjału nie została wykorzystana. Nie odnajdziemy tu na przykład tak charakterystycznego dla serii skrupulatnego budowania wizerunku ofiary. Bosch nie ma tym razem czasu na zagłębianie się w przeszłość zamordowanego czy skrupulatne wczytywanie się w akta, jego działanie oparte na wieloletnim doświadczeniu jest czysto instynktowne. Zabrakło też miejsca, by rozbudować charakterystyki poszczególnych postaci, przez co występujący w książce bohaterowie są tylko pobieżnie naszkicowani. Nie wygrany do końca został ciekawy motyw współpracy Boscha z nowym partnerem Iggy Ferasem. Owszem znajdziemy dwie czy trzy smakowite scenki, ale taki stary wyga jak Connelly powinien z tego wątku wycisnąć znacznie więcej.
Sam konflikt interesów pomiędzy policją a FBI czy kwestie nadużyć agencji rządowych były już wielokrotnie, i to dużo ciekawiej, przerabiane w wielu książkach. W tym także w poprzednich powieściach Connelly’ego, ze znakomitym „Zagubionym blaskiem” na czele. Z uwagi na małą kubaturę książki ucierpiała także sama zagadka kryminalna, której rozwiązania, poza małym „haczykiem”, można się domyślić już po dwudziestu stronach.
Czy „Punkt widokowy” to nieudana książka? Być może po lekturze znakomitej powieści „Echo Park” zbyt wysoko postawiłem poprzeczkę dla kolejnego dzieła Michaela Connelly’ego. Przecież nie każda książka musi być od razu znakomita. Dlatego mimo wszystko zachęcam do zapoznania się z kolejnym śledztwem Harry’ego Boscha. W końcu dwie, trzy godziny poświęcone na przeczytanie „Punktu widokowego” to nie tak dużo, a przyjemność płynąca z lektury, mimo wszystko, całkiem spora.