NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Cień doskonały" (wyd. 2024)

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Aldiss, Brian W. - "Lato Helikonii"
Wydawnictwo: Solaris
Cykl: Aldiss, Brian W. - "Helikonia"
Tłumaczenie: Marek Marszał
Data wydania: Listopad 2008
ISBN: 83-89951-96-7
Oprawa: twarda
Liczba stron: 528
Cena: 49,90 zł
Tom cyklu: II
Seria: Klasyka SF



Aldiss, Brian W. - "Lato Helikonii"


W człowieku jest symetria świetna,
Proporcje wiążą jego członki, podobieństwem
Kojarzą wszechświat z pojedynczym życiem;
Najdalsze części ciała są rodzeństwem:
Głowa jest siostrą stopy i nić je sekretna
Łączy z przypływem i księżycem.

Człowiek na każdej swojej drodze
Spotkać może liczniejsze, niż spostrzega, sługi:
Depcze je, choć mu niosą pocieszenie,
Kiedy choroba umęczy go srodze.
O, potężna Miłości. Być światem i drugi
Świat mieć na każde swe skinienie!

George Herbert Człowiek


I.
WYBRZEŻE BORLIEN

Fale szły ukosem plaży, cofały się i podchodziły od nowa. Pochód fal rozbijał się o masyw zwieńczonej zielenią skały przybrzeżnej. Niby głaz graniczny dzieliła płycizny od otchłani. Niegdyś była częścią góry w głębi lądu, nim wulkaniczne spazmy cisnęły ją w wody zatoki. Teraz nosiła własne imię. Nazywano ją Skałą Linien. Od niej wziął nazwę ten skrawek ziemi i zatoka Grawabagalinien. Za skałą po horyzont rozpostarło migotliwe lazury Morze Orłów. Fale, mętne od zebranego po płyciznach piachu, biły z pluskiem o brzeg i rozpuszczały zagony białej piany, które zapędzały się na plażę i lubieżnie tonęły w piasku.
Opłynąwszy bastion Skały Linien fale z różnych stron schodziły się przy plaży, zalewając ją ze zdwojonym rozmachem i kipiąc wokół nóg złoconego tronu i nóg czterech fagorów stawiających tron w piasku. W kipieli nurzało się dziesięć różanych palców stóp królowej Borlien.
Pozbawieni rogów ancipici zastygli w bezruchu. Mimo panicznej obawy przed wodą trwali w mlecznej powodzi, co najwyżej drgając uchem. I mimo że nieśli swój królewski ciężar przez pół mili od pałacu Grawabagalinien, nie było po nich widać zmęczenia. Niczym nie okazywali, że dokucza im skwar. Nie okazali też zainteresowania, gdy królowa nago zstąpiła z tronu w morze.
Na wydmie za plecami fagorów dwaj niewolnicy z rasy ludzkiej rozpięli namiot pod okiem pałacowego majordoma, który własnoręcznie rozkładał barwne madiskie kobierce.
Drobne fale lizały kostki królowej MyrdemInggali. Ją to borlieński lud nazywał królową królowych. MyrdemInggali towarzyszyła córka poczęta z królem, księżniczka Tatra, i kilka przybocznych dam dworu. Księżniczka skakała przez fale, piszcząc z radości. W wieku dwóch lat i trzech tennerów uważa się morze za ogromne, nierozumne, przyjazne stworzenie.
— Och, jaka wielka fala, patrz, mamo! Największa ze wszystkich! I druga... idzie tutaj... oooch! Jaki potwór, wysoki do nieba! Och, one są coraz większe! Coraz większe i coraz większe, mamo, mamo, zobacz! Zobacz tylko tę teraz, zobacz, zaraz buchnie i... ooch, już idzie druga, jeszcze większa! Zobacz, zobacz, mamo!
Słysząc zachwyty córki nad drobnymi łagodnymi falami, królowa z powagą kiwała głową, lecz spojrzeniem tonęła w dali. Na południowym widnokręgu zbierały się ołowiane chmury, zwiastuny bliskiej już pory monsunów. Morskie tonie nosiły barwę, dla której określenie „lazurowa” było zbyt ubogie. Obok lazurów widziała królowa akwamaryny, turkusy i szmaragdy. Na palcu nosiła kupiony od domokrążcy w Oldorando pierścień z kamieniem — rzadkim i nieznanego pochodzenia — harmonizującym z kolorami morza o poranku. Miała uczucie, że jej los, i los córki, jest wobec życia tym, czym ten kamyk wobec oceanu. Z owej kolebki bytu przychodziły fale, budzące zachwyt Tatry. Dla dziecka każda fala stanowiła osobne wydarzenie, niepowtarzalne przeżycie oderwane od tego, co minęło i musiało nadejść. Każda fala była jedyną falą. Tatra żyła jeszcze w wiecznej teraźniejszości dzieciństwa.
Królowej fale mówiły o ciągłym przemijaniu, wspólnym zarówno dla oceanu, jak i dla losów świata. W tych losach było i odtrącenie przez męża, i armie maszerujące za widnokręgiem, coraz większy skwar i żagiel codziennie z nadzieją wypatrywany na horyzoncie. Nie było dla niej ucieczki od żadnej z tych spraw. Przeszłość i przyszłość, obie współistniały w jej groźnej teraźniejszości.
Krzyknąwszy Tatrze na do widzenia, pobiegła przed siebie i zanurkowała w fale. Brała rozbrat z maleńkim wylęknionym dziecięciem płycizn, aby poślubić ocean. Pierścień błysnął jej na palcu, gdy przecięła dłońmi toń. Woda lubieżnie pieściła członki i chłodziła rozkosznie. Moc oceanu przenikała ciało. Na wprost bieliła się linia przyboju, wytyczając granicę między wodami zatoki a pełnym morzem, gdzie wielki prąd wschodni, oddzieliwszy skwarny kontynent Kampannlat od mroźnego Hespagoratu, toczył wody dookoła świata. Poza tę granicę MyrdemInggala nigdy nie wypływała bez wodnych przyjaciół u boku. Wodni wasale już przybywali, zwabieni intensywną aurą jej kobiecości. Otoczyli królową zwartym kołem. Nurkując z nimi słuchała muzyki głosów przemawiających w tonalnym, wciąż jeszcze niezbyt zrozumiałym języku. Ostrzegali królową, że zaraz się coś wydarzy — coś nieprzyjemnego wychynie z morskiej toni.
Królowa była w Grawabagalinien wygnanką, zesłaną w zapadły kąt na samym południu Borlien, do starożytnej krainy, nawiedzanej przez upiory wojsk poległych tu dawno temu. Tyle jej się ostało z całego królestwa. Ale odkryła inne — wśród fal. Dokonała odkrycia przypadkiem, wypłynąwszy kiedyś w morze podczas menstruacji. Swoim zapachem zwabiła wodnych przyjaciół. Od tego spotkania zawsze towarzyszyli królowej, która w ich kompanii zapominała o wszystkim, co utraciła i co jej zagrażało.
Pośród orszaku wodnych wasali MyrdemInggala obróciła się na wznak, wystawiając delikatności ciała na żar wysoko stojącej Bataliksy. Szum wody wypełnił uszy królowej. Miała drobne piersi o cynamonowych sutkach, szerokie usta, cienką kibić. Jej skóra lśniła w promieniach słońca. Opodal swawoliły damy z ludzkiej świty. Niektóre wypłynęły aż pod Skałę Linien, inne hasały po plaży, wszystkie podświadomie przyjmując królową za punkt odniesienia. Ich okrzyki tłumił łoskot fal. Za plażą w oddali, poza wodorostami wyrzuconymi przez fale na brzeg, ponad urwistym brzegiem wznosił się białozłoty pałac Grawabagalinien, przytułek dla wygnanej królowej, oczekującej rozwodu — lub śmierci z ręki skrytobójcy. Pływakom jawił się pałac jako malowane cacko.
Fagory stały nieruchomo na plaży. Hen na morzu tkwił nieruchomy żagiel. Południowe chmury jak gdyby stanęły w miejscu. Wszystko stanęło. Tylko czas płynął. Mijał półdzień — nikt z wyższych sfer nie przebywałby pod gołym niebem po wschodzie obu słońc na tych szerokościach geograficznych. U schyłku półdnia chmury spiętrzyły się groźniej, żagiel odszedł pomyślnym halsem na wschód, dążąc do portu w Ottassolu.
W wybranej przez siebie porze fale przyniosły ludzkie zwłoki. To była owa nieprzyjemność, przed którą ostrzegali królową wodni wasale. Pisnęli ze wstrętem. Kołysząc się jak żywy i jak gdyby z własnej woli, topielec opłynął ostrogę Skały Linien i utknął w płytkim rozlewisku. Leżał tam niedbale na brzuchu. Mewa przysiadła mu na łopatce. MyrdemInggala dostrzegła błysk bieli i popłynęła to coś obejrzeć. Jedna z dam dworu z odrazą w oczach już oglądała tę niezwykłą rybę. Gęste czarne włosy były zjeżone pod wpływem słonej wody. Wywichnięte ramię obejmowało szyję. Wzdęte ciało zdążyło już podeschnąć w słońcu, zanim na nie padł cień królowej.
Zwłoki spuchły od rozkładu. Chmara maleńkich krewetek kłębiła się w rozlewisku, objadając złamaną w kolanie nogę. Dama dworu przewróciła trupa końcem stopy na plecy. Wijące się rybkosmoczki zwisały gęstwiną z twarzy, chciwie wyżerając usta i oczodoły. Nawet blask Bataliksy nie przerwał im biesiady.
Usłyszawszy dreptanie małych nóżek królowa obróciła się z gracją. Schwyciła Tatrę, podrzuciła ponad głowę, wycałowała, uspokoiła ciepłym uśmiechem i z dziewczynką w ramionach wybiegła na piasek. Biegnąc wezwała majordoma.
— SkufBar! Zabierz to z naszej plaży. Zakop czym prędzej. Za starymi wałami.
Sługa powstał z cienia namiotu, otrzepał czarfral z piasku.
— Tak jest, o Pani — rzekł.

W środku dnia targana niepokojami królowa wpadła na lepszy sposób pozbycia się trupa.
— Zabierzesz zwłoki do pewnego człowieka w Ottassolu — poleciła swemu maleńkiemu majordomowi, utkwiwszy w nim baczne spojrzenie. — Ten człowiek kupuje trupy. Weźmiesz też list, ale nie do anatoma. Anatomowi nie waż się zdradzić, od kogo przychodzisz, rozumiesz?
— Co to za jeden, o Pani?
SkufBar wyglądał jak chodząca niemoc.
— Nazywa się KaraBansita. Tylko nie wymawiaj przy nim mego imienia. Podobno jest kuty na cztery nogi.
Starając się ukrywać swoje niewesołe myśli przed służbą nigdy nie przypuszczała, że nadejdzie dzień, w którym jej dobre imię będzie zależało od dyskrecji KaraBansity.
Drewniane, skrzypiące ściany pałacu stały na labiryncie chłodnych podziemi. Kilka piwnic zapełniały sterty lodowych bloków, wyrąbanych z lodowca w dalekim Hespagoracie. O zachodzie obojga słońc majordom SkufBar zszedł do lodowni, trzymając tranową latarnię ponad głową. Za SkufBarem dreptał mały niewolnik, dla pewności uczepiwszy się rąbka jego czarfrala. W swoistej samoobronie SkufBar wyrobił sobie zapadłą pierś, pękaty brzuch i przygarbione plecy, by tym wyraźniej objawiać znikomość własnej osoby i unikać wszelkich możliwych obowiązków. Obrona okazała się nieskuteczna. Królowa wyznaczyła mu robotę. Założył skórzane rękawice i skórzany fartuch. Ściągnął rogożę ze sterty lodu, oddał latarnię chłopcu i chwycił czekan. Dwoma ciosami oddzielił jeden blok od sąsiednich. Taszcząc złom lodu i postękiwaniem okazując, jakie to strasznie ciężkie, wdrapał się pomalutku na schody i dopilnował, by chłopiec zamknął drzwi. Na powitanie wybiegły olbrzymie ogary, patrolujące mroczne korytarze. Nie szczekały poznawszy SkufBara. Z blokiem lodu wyszedł tylnymi drzwiami na dziedziniec. Stał i nasłuchiwał, jak chłopiec niewolnik mocno rygluje drzwi od wewnątrz. Dopiero wówczas ruszył przez dziedziniec. Świeciły gwiazdy i niekiedy zamigotała na niebie zorza, oświetlając mu drogę pod drewnianym łukiem nad wrotami stajni. Owionął go zapach łajna musłangów. W mroku czekał rozdygotany stajenny. W Grawabagalinien każdy był niespokojny po zmierzchu, wieść bowiem niosła, że wojownicy poległej armii wyruszają wtedy na poszukiwanie przyjaznych oktaw śródziemnych. Ciemności kryły szereg przestępujących z nogi na nogę musłangów.
— Czy gotowy mój wierzchowiec, chłopcze?
— Tak, panie.
Stajenny przysposobił mu jucznego musłanga do drogi. Na grzbiecie zwierzęcia umocował podłużny wiklinowy kosz, używany do przewozu produktów wymagających lodu dla zachowania świeżości. Z ostatnim stęknięciem SkufBar spuścił lodowy blok do kosza, na podściółkę z trocin.
— Teraz bierzmy razem topielca, chłopcze, tylko żebyś mi się nie zerzygał.
Wyłowione w zatoce zwłoki leżały w kałuży morskiej wody pod ścianą stajni.
Przywlekli je wspólnie, dźwignęli i ułożyli na lodzie. Z niejaką ulgą domknął wyściełane wieko kosza.
— Ależ toto wstrętnie zimne — rzekł stajenny, wycierając dłonie w czarfral.
— Mało kto lubi ludzkie zwłoki — powiedział SkufBar, ściągając rękawice i fartuch. — Na szczęście lubi je ten astrolog z Ottassolu.
Wyprowadził musłanga ze stajni, mijając przy wale barak kordegardy, z której okien wyglądały zaniepokojone twarze pałacowych gwardzistów. Król przydzielił swej odtrąconej królowej jedynie starych lub tchórzem podszytych ludzi do obrony. SkufBar sam był niespokojny i wciąż strzygł oczyma na wszystkie strony. Niepokoił go nawet odległy huk morza. Przystanął dopiero za obwałowaniem, odetchnął i spojrzał za siebie. Bryła pałacu rysowała się łamanymi konturami na tle mrowia gwiazd. Tylko w jednym jej miejscu jaśniało światełko. Tam stała na balkonie kobieca postać, zwrócona twarzą ku krainie w głębi lądu. SkufBar kiwnął głową, jakby przytakując własnym myślom, skręcił na nadmorską drogę i skierował łeb musłanga ku wschodowi, w kierunku Ottassolu.
Królowa MyrdemInggala dość wcześnie wezwała majordoma. Mimo głębokiej wiary była po kobiecemu przesądna i znaleziony w morzu topielec wzbudził w niej strach. Dopatrzyła się w nim zapowiedzi własnej śmierci. Ucałowawszy księżniczkę TatramanAdalę na dobranoc, odeszła pomodlić się w swej sypialni. Dzisiejszego wieczoru Akhanaba nie natchnął królowej nadzieją, chociaż obmyśliła maleńki plan wykorzystania trupa do zbożnych celów. Żyła w strachu, przeczuwając, co król uczyni z nią — i z jej córką. Dobrze wiedziała, że dopóki żyje, zagraża królowi swoją popularnością, a przed królewskim gniewem nic jej nie obroni. Istniał ktoś, kto może by ją obronił, pewien młody generał, ale akurat walczył w Zachodnich Wojnach i nie odpowiadał na wysłany list. Za pośrednictwem SkufBara wysłała drugi list.
Niebawem do odległego o sto mil Ottassolu miał z jej małżonkiem zawitać poseł Świętego Cesarstwa Pannowalu. Nazywał się Alam Esomberr i przywoził królowej do podpisu akt jednostronnego zerwania małżeństwa. Na myśl o tym przechodził ją zimny dreszcz. Wyprawiła do Alama Esomberra list z prośbą o obronę przed małżonkiem. Umyślnego posłańca zatrzymałby byle patrol królewski, natomiast niepozorny człowieczek z jucznym zwierzakiem przemknie się niepostrzeżenie. Przy kim znajdą trupa, przy tym nie będą szukać listu. List nie był zaadresowany do posła Esomberra, tylko do Jego Świątobliwości C’Sarra we własnej osobie. C’Sarr miał powody, aby darzyć niechęcią króla, więc chyba przyjmie pobożną królową pod swoje skrzydła i ocali jej życie.
Stojąc boso na balkonie zapatrzyła się w mrok nocy. W duchu ubawiło ją to, że pokłada tyle wiary w jakimś liście, kiedy cały świat może właśnie zmierza ku śmierci w płomieniach. Spojrzenie królowej powędrowało w stronę północnego horyzontu. Płonęła tam kometa YarapRombra — symbol zagłady dla jednych, zbawienia dla drugich. Krzyknął nocny ptak. Wsłuchiwała się w krzyk jeszcze długo potem, gdy ucichł, tak jak śledzimy nóż bezpowrotnie idący na dno w przezroczystej toni. Naocznie stwierdziwszy, że jej majordom jest w drodze, wróciła do łóżka i zaciągnęła jedwabne zasłony. Długo leżała z otwartymi oczyma.

Pył nadmorskiej drogi bielał w mroku. Krocząc przy swym ładunku SkufBar z obawą zerkał na wszystkie strony. Mimo to aż podskoczył, gdy jakiś człowiek wyszedł z ciemności i kazał mu stanąć. Nieznajomy nosił broń i z postawy wyglądał na żołnierza. Był jednym z ludzi opłacanych przez króla JandolAnganola, aby mieli oko na wszystkich, którzy opuszczali pałac bądź przybywali do królowej. Powąchał kosz. SkufBar wyjaśnił, że wiezie zwłoki na sprzedaż.
— Czyżby królowa aż tak cienko przędła? — spytał strażnik, po czym SkufBar ruszył w swoją stronę.
Szedł równym krokiem, czujnie nasłuchując dźwięków innych niż skrzypienie kosza. Na wybrzeżu grasowali przemytnicy i jeszcze gorsze typy. Borlien toczyło Zachodnie Wojny z Randonanem i Kace, toteż bandy żołnierzy, piratów lub dezerterów często plądrowały okolicę. Po dwóch godzinach marszu SkufBar powiódł musłanga do drzewa, które rozpościerało konary ponad drogą. Stąd droga prowadziła stromo pod górę, dalej łącząc się z południowym gościńcem biegnącym z Ottassolu na zachód, do samej granicy z Randonanem. Podróż do Ottassolu zajęłaby całą dobę, bite dwadzieścia pięć godzin, lecz istniały sposoby podróżowania wygodniejsze niż dreptanie u boku objuczonego bydlęcia. Uwiązawszy je pod drzewem SkufBar wlazł po pniu i zasiadł w niskim rozgałęzieniu. Czekając trochę przysypiał. Obudzony turkotem wozu zsunął się na ziemię i przycupnął na poboczu. W błyskach zorzy na niebie rozpoznał woźnicę. Gwizdnął, usłyszał gwizdnięcie w odpowiedzi, i wóz przystanął pomalutku.
Powoził FloerKrak, jego ziomek z tych samych stron Borlien. Całe lato małego roku woził raz w tygodniu płody okolicznych gospodarstw na targ. Nie był uczynny, ale nie miał nic przeciwko podwiezieniu SkufBara do Ottassolu, skoro zyskiwał drugie zwierzę na zmianę między dyszle. Stał tylko tyle, by SkufBar uwiązał swą juczną chabetę z tyłu do drabiny i wsiadł na wóz. FloerKrak strzelił z bata i pojechali. Ciągnął ich płowobrązowy, wytrzymały musłang. Mimo ciepłej nocy FloerKrak wdział na drogę gruby płaszcz i kapelusz z szerokim rondem. Przy koźle sterczał miecz w żelaznym uchwycie. Ładunek stanowiły cztery czarne prosiaki, daktyle, gwing-gwinki i sterta warzyw. Prosiaki huśtały się bezradnie w siatkach za burtami wozu. SkufBar wcisnął plecy w deski oparcia i zasnął z czapką na oczach.
Obudziło go podskakiwanie kół na wyschniętych koleinach. Brzask bielił gwiazdy na powitanie Freyra. Łagodny powiew przynosił zapachy ludzkich siedzib. Pomimo ciemności, które wciąż kryły ziemię, chłopi już byli na nogach, w drodze na pola. Szli cicho jak duchy, czasami tylko pobrzękując niesionymi narzędziami. W swym niespiesznym kroku i pochyleniu głów ku ziemi zachowali pamięć o zmęczeniu, z jakim wczoraj wieczorem wracali do domów. Mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy, wieśniacy sunęli na różnych poziomach, jedni powyżej gościńca, inni poniżej. Wyłaniający się z wolna pejzaż powstawał z klinów, ukosów, ścian i spłowiałej brązowej barwy, jak maść musłanga. Wieśniacy też należeli do pejzażu tej wielkiej lessowej niziny, zajmującej całą południową część tropikalnego kontynentu Kampannlat. Sięgała prawie granic Oldorando na północy, a na wschodzie rzeki Takissy, nad którą leżał Ottassol. Niezliczone rzesze wieśniaków ryły w tym ile przez niezliczone lata. Kolejne pokolenia wznosiły, rozgrzebywały i na nowo wznosiły te same nasypy, ściany i groble. Nawet w porach takiej suszy, jak obecna, musieli uprawiać lessy ci, których przeznaczeniem było zmuszanie ziemi do rodzenia plonów.
— Prrr... — zawołał FloerKrak, dojeżdżając do przydrożnej wioski. Grube lessowe wały strzegły skupiska chat przed rozbójnikami. Wyłamane przez zeszłoroczny monsun wrota leżały nie naprawione do tej pory. W ani jednym oknie nie paliło się światło, choć mrok wciąż był gęsty. Kury i gęsi żerowały pod glinianymi ścianami lepianek, na których wymalowano apotropaiczne symbole religijne. Trochę wesela miał w sobie jedynie ogień rozpalony w piecyku przed wrotami. Doglądający ognia stary kramarz nie musiał głośno zachwalać swych wypieków — zapach rozchodził się wokoło. Staruch sprzedawał placki. Wychodzący nieprzerwanym sznurem wieśniacy kupowali placki i jedli idąc do roboty.
FloerKrak szturchnął SkufBara pod żebra i wskazał batem sprzedawcę. Zrozumieli się bez słów. SkufBar zlazł z wozu i na zesztywniałych nogach poszedł kupić śniadanie dla nich obu. Placki z rozżarzonych szczęk żelaznej formy trafiały wprost do rąk nabywców. Łapczywie pochłonąwszy swój placek, FloerKrak przeszedł na tył wozu, gdzie legł do snu. SkufBar zmienił musłangi w zaprzęgu, ujął lejce i strzelił z bata.
Dzień się dłużył. Przybyło wozów na gościńcu. Odmienił się krajobraz. W pewnych miejscach gościniec biegł jarem, tak że nie było widać nic prócz brunatnych skarp uprawnych pól. W innych biegł szczytem grobli i wtedy mogli podziwiać szeroką panoramę rolniczej krainy. We wszystkich kierunkach ciągnęła się płaska jak stół równina, usiana przecinkami pochylonych sylwetek. Przeważały linie proste. Pola i dachy były kwadratowe. Drzewa rosły w szpalerach. Rzeki rozprowadzono kanałami i nawet łodzie na kanałach miały prostokątne żagle. Pejzaż pejzażem, upał upałem — tego dnia temperatura przekraczała pięćdziesiąt stopni — a chłopi harowali od świtu do nocy. Warzywa, owoce i przetacznik, główne uprawy rynkowe, wymagały troskliwej pielęgnacji. Zgiętym grzbietom było obojętne, czy pali je jedno słońce, czy oba. Freyr jaśniał okrutnie, w przeciwieństwie do matowoczerwonej tarczy Bataliksy. Nikt nie miał wątpliwości, które z nich panuje w niebiosach. Podróżni wracający z położonego bliżej równika Oldorando opowiadali, jak lasy stają w ogniu za sprawą Freyra. Mimo powszechnej wiary, że już wkrótce Freyr strawi cały świat w pożodze, trzeba było nadal okopywać zagony, a delikatne sadzonki zraszać wodą.
Wóz zbliżał się do Ottassolu. Wioski zniknęły z oczu. Jedynie pola sięgały po widnokrąg, zwodniczo falujący w upale. Gościniec zszedł w wąwóz, pomiędzy dwie ziemne ściany wysokie na trzydzieści stóp. Wioska zwała się Mordki. Zleźli z wozu i wyprzęgli musłanga, który legł między dyszlami, dopóki mu nie przyniesiono wody. Oba drobne, ciemnej maści zwierzaki padały z nóg ze zmęczenia.
Po obu stronach gościńca widniały wyloty wąskich tuneli. Promienie słoneczne wpadały do nich równiutko wyciętymi prostokątami światła. Z tunelu wyszli na otwarty dziedziniec, głęboki niczym studnia. Wydrążona w ziemi karczma zajmowała jedną jego stronę. Światło z dziedzińca rozjaśniało wnętrze karczmy. Po przeciwnej stronie mieściły się malutkie izby mieszkalne, podobnie wygrzebane w lessie. Kwiaty w doniczkach ożywiały ich ochrowe fasady. Wieś tworzyła rozciągnięty labirynt podziemnych tuneli i dziedzińców jak odkryte studnie, z których wiele miało schody wiodące na powierzchnię, gdzie teraz pracowała większość mieszkańców Mordek. Dachami domostw były pola.
Pojedli i popili wina.
— On trochę podśmierduje — zauważył FloerKrak.
— Nie żyje już od jakiegoś czasu. Morze go wyrzuciło, a królowa znalazła na plaży. Moim zdaniem, został zamordowany, najprawdopodobniej w Ottassolu, i wrzucony z mola do morza. Prąd zniósł trupa do Grawabagalinien.
Wracali z karczmy.
— Ani chybi zły to znak dla królowej królowych — rzekł FloerKrak. Długi kosz leżał z tyłu wozu, przy warzywach. Woda z topniejącego lodu ściekała na ziemię, gdzie leniwe spirale pyłu zdobiły marmurkowym wzorem powierzchnię kałuży. Muchy brzęczały wokół wozu. Wyjechali z wioski, mając już tylko ostatnie parę mil do Ottassolu.
— Kiedy król JandolAnganol zechce wyprawić kogoś na tamten świat, to wyprawi...
SkufBar aż podskoczył.
— Królowa zbyt jest kochana. Wszędzie ma przyjaciół.
Pomacał list w wewnętrznej kieszeni na piersi, znajdując poparcie dla swoich słów. Królowa ma potężnych przyjaciół.
— A ten woli się żenić z jedenastoletnią smarkulą.
— Jedenaście lat i pięć tennerów.
— Co za różnica. Obrzydliwość.
— Pewnie, że obrzydliwość — przytaknął SkufBar. — Jedenaście i pół, też coś!
Cmoknął wargami i gwizdnął. Popatrzyli na siebie, wyszczerzywszy zęby w uśmiechu. Wóz ciągnął w stronę Ottassolu, a za wozem ciągnęły muchy.

Wielkie miasto Ottassol było niewidoczne. W chłodniejszych czasach leżało na równinie, dziś równina leżała na nim. Ludzie i fagory mieszkali w podziemnym labiryncie. Na wypalonej słońcami powierzchni pozostały po Ottassolu jedynie drogi i pola, podziurawione prostokątnymi szybami w ziemi. Na dnie tych szybów kryły się miejskie place otoczone fasadami domów, które z zewnętrznych kształtów ocaliły tylko te fasady. Miasto było z ziemi i z jej odwrotności, podziemnej pustki, było negatywem i pozytywem gleby, jak gdyby przeżartej przez dżdżownice geometrii.
Ottassol liczył sześćset dziewięćdziesiąt pięć tysięcy mieszkańców. Obszaru portu nie dało się zmierzyć okiem i nawet sami ottassolczycy nie zdawali sobie sprawy z jego ogromu. Łaskawa gleba, klimat i położenie geograficzne sprawiły, że przerósł borlieńską stolicę Matrassyl. Stałą rozbudowę podziemi, często na wielu poziomach, zatrzymała dopiero rzeka Takissa. Pod ziemią biegły brukowane ulice, niejedna dostatecznie szeroka, by pomieścić dwa mijające się wozy.
Taką ulicą SkufBar prowadził objuczonego koszem musłanga. FloerKraka pożegnał na targowisku przy wjeździe do miasta. Za sobą wlókł taki smród, że przechodnie oglądali się, zatykając nosy. Z lodowej bryły została ledwie odrobina wody na dnie kosza.
— Anatom i astrolog — zagadnął przechodnia — Bardol KaraBansita?
— Zaułek Straży.
Przed licznymi tu kościołami nagabywali o jałmużnę wszelkiej maści żebracy, żołnierze ranni w niegdysiejszych bitwach, kaleki, mężczyźni i kobiety o straszliwie spotworniałej skórze. Mijał ich obojętnie.
Pikubiki zanosiły się śpiewem w klatkach na każdym rogu i na każdym placu. Nie było dwóch pikubików o podobnych trelach, toteż ptaki służyły jako swoiste drogowskazy nawet dla ślepca.
SkufBar przewędrował kawałek miejskiego labiryntu, pokonał kilka szerokich stopni w dół do Zaułka Straży, aż dotarł pod drzwi z tabliczką, na której wypisano imię Bardola KaraBansity. Pociągnął za dzwonek. Szczęknął odsuwany rygiel, drzwi stanęły otworem. Na progu stanął fagor w zgrzebnej konopnej szacie. Obojętne spojrzenie wiśniowych oczu uzupełnił pytaniem:
— Czego chcesz?
— Anatoma.
Uwiązawszy musłanga do słupka SkufBar wszedł do małej sklepionej komory. Była tu lada, a za nią drugi fagor. Pierwszy odmaszerował korytarzem, muskając szerokimi barami ściany. Przecisnął się przez kotarę do mieszkalnej izby, której kąt zajmowało łoże. Na łożu anatom zażywał rozkoszy z małżonką. Znieruchomiał, słuchając tego, co miał do przekazania nieczłowieczy sługa człowieka, po czym westchnął.
— Pies z wami tańcował, zaraz przyjdę.
Dźwignął się na nogi i opierając plecy o ścianę podciągnął spodnie oraz wolno i starannie obciągnął czarfral. Małżonka cisnęła w niego poduszką.
— Może choć raz byś zapomniał o innych rzeczach, ośle? I dokończył to, co zacząłeś? Wyrzuć tych głupków.
Pokręcił głową, aż mu się zatrzęsły pyzate policzki.
— Zegar świata ma swój własny chód, moje śliczności. Pochuchaj, żeby ci nie ostygła do mojego powrotu. Ja nie kieruję krokami ludzi.
Minąwszy korytarz przystanął w progu swej pracowni, by rzucić okiem na przybysza. Z Bardola KaraBansity był potężny chłop, nie tyle wysoki, co zwalisty, o władczym głosie i masywnej czaszce, nie mniejszej niż fagorza. Na czarfralu nosił szeroki skórzany pas, a przy nim nóż. Mimo że wyglądał jak zwykły rzeźnik, KaraBansita słusznie uchodził za człowieka kutego na cztery nogi. SkufBar nie mógł zachwycać swym sterczącym brzuszyskiem i zapadłą piersią, i KaraBansita nie krył, że nie jest zachwycony.
— Mam zwłoki do sprzedania, panie. Ludzkie zwłoki.
KaraBansita bez słowa skinął na fagory. Poszły po zwłoki, wspólnie je przyniosły i złożyły na ladzie. Trociny i okruchy lodu obklejały trupa. Anatom i astrolog zbliżył się o krok.
— Trochę skruszał. Skąd go wytrzasnąłeś, człowiecze?
— Z rzeki, panie. Łowiłem ryby.
Gazy tak rozdęły ciało od wewnątrz, że wylazło z odzieży. KaraBansita przewrócił trupa na plecy i zza koszuli wyciągnął mu jakąś martwą rybkę. Cisnął ją SkufBarowi pod nogi.
— To jest tak zwany rybkosmoczek. Dla tych spośród nas, którzy kochają prawdę, to w ogóle nie jest ryba, tylko morska larwa wija wutry. Morska. Słonowodna, nie słodkowodna. Dlaczego łżesz? Czyżbyś zamordował biedaka? Wyglądasz mi na mordercę. Znam się na frenologii.
— Zgoda, panie, jeśli chcesz koniecznie wiedzieć, znalazłem topielca w morzu, tak jak mówisz. Nie chciałem, żeby to się rozniosło, ponieważ służę królowej.
KaraBansita nie spuszczał z niego oczu.
— Więc powiadasz, że służysz MyrdemInggali, królowej królowych, tak, oszuście? Zasługuje na dobrych pachołków i dobry los, taka piękna pani.
Wskazał tanią reprodukcję portretu królowej w kącie pracowni.
— Służę jej chyba nie najgorzej. Ile dostanę za zwłoki?
— Ten szmat drogi przewędrowałeś za dziesięć roonów, ani roona więcej. W dzisiejszych grzesznych czasach mogę mieć truposza do krajania na każdy dzień tygodnia. I to świeższego niż twój.
— Powiedziano mi, że dostanę pięćdziesiąt, panie. Pięćdziesiąt roonów, panie.
Z chytrym spojrzeniem SkufBar zatarł dłonie.
— Jak to się stało, że zawitałeś tu ze swym cuchnącym przyjacielem w chwili, gdy sam król z posłem Świętego C’Sarra przybywają do Ottassolu? Masz jakieś powiązania z królem?
SkufBar rozłożył ręce, kuląc się nieco.
— Mam powiązania jedynie z musłangiem przed domem. Zapłać mi, panie, dwadzieścia pięć, a natychmiast wracam do królowej.
— Wy, psiekrwie, wszyscy jesteście chciwi. Nie dziwota, że świat schodzi na psy.
— Skoro tak, panie, to wezmę dwadzieścia. Dwadzieścia roonów.
KaraBansita zwrócił się do bliższego z pary fagorów, który stał w pogotowiu, omiatając białawym mleczem nozdrza.
— Zapłać człowiekowi i wyrzuć go za drzwi.
— Ile zzzapłać?
— Dziesięć roonów.
SkufBar podniósł lament.
— No dobrze. Piętnaście. A ty, mój dobrodzieju, przekaż swej królowej wyrazy szacunku od KaraBansity.
Pogrzebawszy w konopnej siermiędze fagor dobył chudej sakiewki. SkufBar porwał trzy złote monety z wyciągniętej ku niemu sękatej dłoni o trzech palcach. Z markotną miną pośpieszył do drzwi.


Dodano: 2008-11-07 17:58:11
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS