NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

McGuire, Seanan - "Pod cukrowym niebem / W nieobecnym śnie"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Scalzi, John - "Wojna starego człowieka" (ISA)
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Wojna starego człowieka
Tytuł oryginału: Old Man's War
Data wydania: Maj 2008
ISBN: 978-83-7418-179-2
Oprawa: miękka
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 320
Cena: 29,90 zł
Rok wydania oryginału: 2005
Tom cyklu: 1



Scalzi, John - "Wojna starego człowieka" #3

ROZDZIAŁ TRZECI
– Nie wiem jak wy dwaj. – Jesse mówiła do mnie i do Harry’ego. – Ale ja nie tak wyobrażałam sobie życie w wojsku.
– Nie jest aż tak źle – powiedziałem. – Masz, zjedz jeszcze pączka.
– Nie chcę jeść następnego pączka – powiedziała, biorąc jednak następnego. – Chcę się trochę przespać.
Dokładnie wiedziałem, co miała na myśli. Minęło ponad osiemnaście godzin odkąd wyjechałem z domu i większość z tego czasu byłem w drodze. Marzyłem o drzemce. Zamiast tego siedziałem w olbrzymiej mesie międzygwiezdnego krążownika, popijając kawą pączki i wraz z około tysiącem innych rekrutów, czekając na kogoś, kto powie nam, co mamy dalej robić. Ja właśnie w ten sposób wyobrażałem sobie wojsko.

* * *

Połączone z oczekiwaniem zamieszanie zaczęło się w chwili naszego przybycia. Kiedy tylko wysiedliśmy z platformy pędu fasoli, przywitało nas dwoje aparatczyków Unii Kolonialnej. Poinformowali nas o tym, że jesteśmy ostatnią grupą rekrutów, która zaokrętowana zostanie na niedługo odlatujący statek międzygwiezdny, więc najlepiej będzie, jeśli od razu prędko podążymy za nimi, żeby trzymać się ustalonego porządku. Kobieta ruszyła przodem, mężczyzna poczekał, aż rekruci go wyprzedzą i w ten sposób – efektywnie i trochę obraźliwie – przegnali stado kilkudziesięciu starszych obywateli poprzez całą stację do naszego okrętu, OKSO „Henry Hudson”.
Wszyscy troje byliśmy rozczarowani pośpiechem, w jakim nas prowadzono. Stacja Kolonialna była olbrzymia – miała ponad milę średnicy (dokładnie 1800 metrów – po siedemdziesięciu pięciu latach życia zacząłem przyzwyczajać się do systemu metrycznego) – i służyła za jedyny port, z którego wyprawiano zarówno kolonistów, jak i rekrutów. Przepędzono nas przez całą stację bez możliwości zatrzymania się i przyjrzenia się jej, jakbyśmy byli pięciolatkami w bożonarodzeniowym sklepie z zabawkami, popędzanymi przez spieszących się dokądś rodziców. Miałem ochotę pacnąć plackiem na podłogę w napadzie złego humoru i nie ruszyć się stamtąd, dopóki rzeczy nie ułożą się po mojemu. Niestety, byłem na to zbyt stary (albo jeszcze nie dość stary), żeby móc sobie pozwolić na takie zachowanie.
W czasie tej naszej pospiesznej wędrówki otrzymałem jedynie zaostrzającą głód wrażeń przystawkę. Kiedy aparatczycy poganiali nas niemalże kuksańcami do przodu, minęliśmy olbrzymią przestrzeń wypełnioną po brzegi ludźmi, którzy wyglądali na Pakistańczyków albo wyznających islam Hindusów. Większość z nich cierpliwie czekała na wahadłowiec, który miał przewieźć ich na pokład wielkiego statku do transportu kolonistów, widocznego w oddali za oknami. Niektórzy, posługując się łamaną angielszczyzną, spierali się z urzędnikami UK o to i owo, inni zabawiali najwyraźniej znudzone dzieci, albo przetrząsali swoje bagaże w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Z boku grupa mężczyzn modliła się klęcząc na pokrytym dywanami pokładzie stacji. Zadałem sobie w myślach pytanie, w jaki sposób określili położenie Mekki z wysokości dwudziestu trzech tysięcy mil; po chwili zostaliśmy znów popchnięci do przodu i straciłem ich z oczu.
Jesse pociągnęła mnie za rękaw i wskazała na prawo. Przed oczami mignęła mi stojąca w głębi małej mesy niebieska, wyposażona w macki postać trzymająca kieliszek Martini. Powiedziałem o tym Harry’emu; tak go to zaintrygowało, że – pomimo konsternacji prowadzącej nas kobiety – zawrócił, żeby się lepiej przyjrzeć. Po chwili to ona zawróciła go i z surowym wyrazem twarzy zagnała na poprzednie miejsce w stadzie. Harry uśmiechał się jak głupek.
– To był Gehaar – powiedział. – Kiedy tam zajrzałem, właśnie jadł skrzydełko kurczaka. To było obrzydliwe – zachichotał.
Gehaarowie byli jedną z pierwszych obcych ras napotkanych przez ludzi; stało się to jeszcze zanim Unia Kolonialna zmonopolizowała podróże kosmiczne. Byli dość mili, ale jedli nasączając pożywienie kwasem za pomocą cienkich głowowych macek, potem głośno siorbiąc wsysali powstałą bulgocącą papkę we właściwy otwór. Było to trochę niechlujne.
Harry w ogóle się tym nie przejmował. Właśnie po raz pierwszy w życiu zobaczył na żywo obcego.
Nasza wędrówka przez stację zakończyła się w hali odpraw z dużym napisem „Henry HudsonRekruci KSO” wyświetlonym na tablicy odlotów. Członkowie naszej grupy z przyjemnością usiedli, podczas gdy para aparatczyków podeszła porozmawiać z urzędnikami kolonialnymi przy głównej bramie wahadłowca. Ciekaw wszystkiego Harry poszedł szukać okna, z którego mógłby spojrzeć na nasz statek. Jesse i ja, pomimo zmęczenia, wstaliśmy i poszliśmy za nim. Mały monitor informacyjny pomógł nam je znaleźć.
„Henry Hudson” oczywiście nie dokował tuż przy bramie; trudno jest stworzyć zgodny tandem z międzygwiezdnego statku o nośności setek tysięcy ton i obracającej się wokół własnej osi stacji kosmicznej. Podobnie jak transportowce kolonistów okręt pozostawał w odpowiedniej odległości, podczas gdy zwinniejsze wahadłowce i barki przewoziły w obie strony zaopatrzenie, pasażerów i załogi. „Hudson” znajdował się parę mil na ukos w górę nad stacją. Nie przypominał masywnych, funkcjonalnych, wyglądających jak koła poprzetykane szprychami statków transportujących kolonistów. Smuklejszy i bardziej płaski, nie miał przede wszystkim kształtu koła ani cylindra. Wspomniałem o tym Harry’emu, który pokiwał głową.
– W pełni sztucznie wytworzona grawitacja – powiedział. – Na dodatek stabilna na dużej powierzchni. Bardzo imponujące.
– Myślałam, że używaliśmy sztucznej grawitacji w czasie drogi z Ziemi – powiedziała Jesse.
– Bo używaliśmy – powiedział Harry. – Generatory grawitacyjne platformy zwiększały moc w miarę naszego wznoszenia się.
– Więc dlaczego tak cię dziwi wytwarzanie sztucznej grawitacji przez statek kosmiczny? – zapytała Jesse.
– W tym wypadku jest to o wiele trudniejsze – powiedział Harry. – Wytworzenie pola grawitacyjnego wymaga olbrzymich ilości energii, a ilość potrzebnej do tego energii wzrasta wraz ze wzrostem zasięgu pola. Prawdopodobnie użyli wybiegu i stworzyli wiele mniejszych pól zamiast jednego większego. Ale nawet dokonane w ten sposób wytworzenie pól na naszej platformie zużyło prawdopodobnie tyle samo energii, ile potrzeba do oświetlenia twojego rodzinnego miasta przez miesiąc.
– No nie wiem – powiedziała Jesse. – Jestem z San Antonio.
– Więc do oświetlenia jego miasta – powiedział Harry, wyciągając kciuk w moją stronę. – Chodzi mi o to, że to niebywałe marnotrawstwo energii. W większości wypadków, w których potrzebna jest sztuczna grawitacja, o wiele prościej i taniej jest stworzyć koło, zakręcić nim i poumieszczać ludzi i przedmioty po wewnętrznej krawędzi jego obręczy. Kiedy już je rozkręcisz, potrzeba będzie przyłożenia niewielkich ilości dodatkowej energii – tylko tyle, żeby skompensować tarcie. W przeciwieństwie do stworzenia sztucznego pola grawitacyjnego, które potrzebuje ciągłych, znaczących dostaw energii.
– Spójrzcie – wskazał na „Henry’ego Hudsona”. – Obok „Hudsona” widać wahadłowiec. Używając go jako jednostki skali zgaduję, że „Hudson” ma długość dwustu pięćdziesięciu metrów, szerokość trzystu metrów i wysokość pięćdziesięciu. Wytworzenie jednego sztucznego pola grawitacyjnego wokół tej dziecinki na sto procent wygasiłoby światła San Antonio. Nawet wiązka mniejszych pól pożerałaby ogromne ilości energii. Więc albo mają źródło mocy, które może utrzymać aktywną grawitację i jeszcze na dodatek zaopatrywać inne systemy statku, takie jak napęd i system podtrzymywania życia, albo udało im się wynaleźć nowy, oszczędzający energię sposób wytworzenia ciążenia.
– To prawdopodobnie i tak nie jest tanie – powiedziałem, wskazując na dokujący na prawo od „Hudsona” transportowiec. – Spójrzcie na statek do przewozu kolonistów. Ma kształt koła. Sama Stacja Kolonialna także wiruje.
– Kolonie zachowują swoje najlepsze technologie na potrzeby wojska – powiedziała Jesse. – A ten okręt ma przewozić nowych rekrutów. Myślę, że masz rację, Harry. Nie mamy pojęcia w co się pakujemy.
Harry wyszczerzył zęby w uśmiechu, odwrócił się powoli w ich stronę, w miarę obrotu stacji przesuwającego się za oknem „Henry’ego Hudsona”, i powiedział:
– Uwielbiam, kiedy ludzie zaczynają podzielać mój sposób myślenia.

* * *

Nasi aparatczycy znowu zebrali nas w jedno stado i ustawili w kolejce do zaokrętowania na wahadłowiec. Przedstawiliśmy nasze karty identyfikacyjne stojącemu przy bramie urzędnikowi UK, który wpisywał nas na listę; w tym samym czasie drugi wręczał każdemu osobisty komputer podręczny.
– Dzięki za przebywanie na Ziemi, oto wspaniały pożegnalny dar – powiedziałem do niego, ale chyba nie załapał.
Wahadłowce nie zostały wyposażone w sztuczną grawitację. Nasi aparatczycy przypięli nas pasami i ostrzegli, żeby w żadnym wypadku ich nie rozpinać; zresztą dla pewności, że co bardziej klaustrofobiczni spośród nas tego nie zrobią, na czas lotu zapięcia zatrzasnęły się automatycznie i nie mieliśmy nad nimi kontroli. To rozwiązało problem. Aparatczycy rozdali też plastikowe siatki na włosy wszystkim długowłosym – w czasie swobodnego opadania włosy zachowują się jak węże Meduzy.
Powiedzieli nam też, że w razie, gdyby komuś zrobiło się niedobrze, powinien użyć specjalnych worków umieszczonych w bocznych kieszeniach naszych siedzeń. Podkreślili, że ważne jest, by nie czekać z użyciem worka aż do ostatniej chwili. W stanie nieważkości wymiociny mogą szybować po całym wnętrzu i niepotrzebnie irytować innych pasażerów; sprawiając, że wymiotujący poza worek rekrut może stać się niezbyt lubiany przez resztę lotu, a być może nawet aż do końca całej swojej wojskowej kariery. Po tym ostrzeżeniu parę osób zaczęło czynić przygotowania, niemiłosiernie szeleszcząc torbami. Kobieta siedząca obok mnie kurczowo chwyciła swoją torbę obiema rękami. W myślach przygotowywałem się na najgorsze.
Na szczęście nikt nie wymiotował. Przelot na „Henry’ego Hudsona” przebiegł bezstresowo, poza okrzykiem – kurwa, spadam – jaki wydał mój mózg, kiedy zniknęła grawitacja. W gruncie rzeczy podróż ta przypominała długą, dość łagodną przejażdżkę kolejką górską w wesołym miasteczku. Do okrętu dotarliśmy mniej więcej w pięć minut; dokowanie trwało minutę czy dwie – potem śluza drzwi otworzyła się na chwilę, przyjmując wahadłowiec, i zamknęła się znowu. Wpompowywanie powietrza z powrotem do podjazdu wahadłowca trwało kilka kolejnych minut. Potem poczułem lekkie mrowienie i sztuczna grawitacja zaczęła działać.
Drzwi śluzy wahadłowca otworzyły się i pojawiła się w nich nasza nowa opiekunka. – Witam na pokładzie OKSO „Henry Hudson” – powiedziała. – Proszę rozpiąć pasy, wziąć swoje bagaże i podążać wzdłuż podświetlonej linii. Dokładnie za siedem minut powietrze ze śluzy zostanie wypompowane, żeby odprawić ten wahadłowiec i przygotować stanowisko do następnego dokowania. Radzę więc się pospieszyć.
Cała grupa opuściła wahadłowiec i śluzę doku zadziwiająco szybko.
Stamtąd zaprowadzono nas do obszernej mesy „Henry’ego Hudsona”, gdzie mieliśmy się odprężyć przy kawie i pączkach. Zapowiedziano, że wkrótce pojawi się urzędnik, który nam wszystko wyjaśni. Kiedy czekaliśmy, mesa zaczęła zapełniać się rekrutami, którzy prawdopodobnie zaokrętowali się przed nami; po godzinie w pomieszczeniu mesy znajdowało się parę setek ludzi. Nigdy nie widziałem tak wielu starych ludzi zebranych w jednym miejscu. Podobnie zresztą jak Harry.
– To jak niedzielny poranek w największej na świecie kawiarni – powiedział, i dolał sobie kawy.
Właśnie wtedy, kiedy mój pęcherz zaczął dawać mi znaki, że przesadziłem z ilością kawy, do mesy wszedł dystyngowanie wyglądający dżentelmen w błękitnym kolonialnym uniformie dyplomatycznym i ruszył w stronę przedniej części pomieszczenia. Gwar rozmów zaczął cichnąć; wszyscy pewnie poczuli ulgę, że w końcu pojawił się ktoś, kto powie im, co tu się do diabła dzieje.
Mężczyzna przez parę minut stał na środku, dopóki w mesie nie zapanowała zupełna cisza.
– Witam państwa – powiedział, i wszyscy podskoczyliśmy. Musiał mieć na sobie mikrofon; jego głos dobywał się z umieszczonych na ścianach głośników. – Jestem Sam Campbell, pracownik pomocniczy Unii Kolonialnej do spraw Kolonialnych Sił Obrony. Chociaż technicznie rzecz biorąc nie jestem członkiem Kolonialnych Sił Obrony, zostałem przez KSO upoważniony do udzielenia państwu wszelkich informacji na ich temat; tak więc przez parę najbliższych dni możecie mnie uważać za waszego oficera zwierzchniego. Wiem, że część z was właśnie przybyła na pokładzie ostatniego wahadłowca, i z niecierpliwością czeka na chwilę odpoczynku; pozostali zaś są tu już od jakiegoś czasu, i równie niecierpliwie czekają, by dowiedzieć się, co nastąpi dalej. Będę się więc streszczał, by zadowolić obie grupy.
– Mniej więcej za godzinę OKSO „Henry Hudson” opuści orbitę Ziemi, po czym odbędzie pierwszy przeskok do systemu Feniksa, gdzie zrobimy krótki postój w celu uzupełnienia zaopatrzenia, po czym skierujemy się do Beta Pyxis III, gdzie rozpoczniecie wasze szkolenie. Proszę się nie martwić; nie oczekuję, żeby w tym momencie to, co mówię, cokolwiek dla was znaczyło. Powinniście tylko wiedzieć, że dotarcie do miejsca przeznaczenia pierwszego przeskoku zajmie nam niewiele ponad dwa dni, i w tym czasie moi ludzie poddadzą was fizjologicznym i psychologicznym badaniom. Wasz harmonogram jest właśnie przekazywany do waszych Osobistych Komputerów Podręcznych. Przejrzyjcie go przy najbliższej okazji. Wasz OKP może także skierować was do dowolnego miejsca, więc nie musicie się obawiać, że zabłądzicie. Ci, którzy przed chwilą przybyli, znajdą także na swoich OKP przydzielone im kabiny.
– Poza odnalezieniem drogi do waszych kabin, niczego już dzisiaj nie musicie robić. Wielu z was spędziło w podróży dość dużo czasu, a chcemy, żebyście zdążyli wypocząć przed jutrzejszym oszacowaniem. Skoro już o tym mowa, to dobry moment, żebyście przestawili się na czas okrętowy, który jest zarazem Standardowym Uniwersalnym Czasem Kolonialnym. Teraz jest – spojrzał na zegarek – 21:38 Czasu Kolonialnego. Wasze OKP są ustawione na czas okrętowy. Wasz jutrzejszy dzień zacznie się śniadaniem w mesie między 06:00 a 07:00, po czym zostaniecie poddani badaniom i zabiegom wzmacniającym. Śniadanie w mesie nie jest obowiązkowe – jeszcze nie obowiązuje was regulamin wojskowy. Ale jutro czeka was długi dzień, więc nalegam, żebyście przyszli coś zjeść. – Jeśli będziecie mieli jakieś pytania, wasze OKP mogą wchodzić do systemu informacyjnego „Henry’ego Hudsona” i używać interfejsów SI według waszego uznania; możecie napisać pytanie na ekranie za pomocą załączonego pisaka, albo po prostu zadać je ustnie do mikrofonu OKP. Poza tym na każdym z pokładów bez trudu znajdziecie członków personelu Unii Kolonialnej; proszę nie wahajcie się prosić ich o pomoc. Nasz personel medyczny, opierając się na dostarczonych przez was informacjach, orientuje się w waszych potrzebach i być może zostały już zadysponowane na dziś wieczór wizyty w waszych kabinach. Sprawdźcie to na swoich OKP. Możecie też, jeśli czujecie taką potrzebę, odwiedzić szpital okrętowy. Mesa będzie dzisiaj otwarta przez całą noc, od rana będziemy działać zgodnie ze zwykłym planem dnia. Jeszcze raz sprawdźcie na waszych OKP czas i listę zadań. Począwszy od jutra rana wszyscy powinniście nosić sprzęt rekruta KSO; w tym momencie odpowiedni ludzie dostarczają go do waszych kabin.
Campbell przerwał na chwilę, posłał nam coś, co uważał za znaczące spojrzenie i zaczął mówić dalej:
– W imieniu Unii Kolonialnej i Kolonialnych Sił Obrony, witam was jako nowych obywateli i naszych nowych obrońców. Niech Bóg wam błogosławi i chroni was w czasie, który nadejdzie... Nawiasem mówiąc, jeśli będziecie chcieli obejrzeć, jak opuszczamy orbitę, obraz zostanie wyświetlony na ekranach w kinoteatrze na pokładzie obserwacyjnym. Sala jest całkiem spora i swobodnie pomieści wszystkich rekrutów, więc nie musicie martwić się o miejsca siedzące. „Henry Hudson” porusza się naprawdę szybko, więc jutro w porze śniadania Ziemia będzie już tylko bardzo małym krążkiem, a w porze obiadu zaledwie jasnym punktem na niebie. To będzie prawdopodobnie ostatnia okazja, żebyście mogli zobaczyć planetę, na której mieszkaliście. Jeśli to cokolwiek dla was znaczy wpadnijcie, żeby rzucić okiem.

* * *

– I co, jak twój nowy współlokator? – spytał Harry, siadając obok mnie na widowni kinoteatru.
– Naprawdę nie chcę rozmawiać na ten temat – powiedziałem. Z pomocą OKP trafiłem do swojej kabiny, gdzie zastałem swojego współlokatora, który właśnie się rozpakowywał. To był Leon Deak. Spojrzał na mnie i powiedział:
– O, spójrzcie no, to ten dziwak od Biblii.
I od tej pory zupełnie mnie ignorował, co wymagało pewnego wysiłku w pomieszczeniu trzy metry na trzy. Leon zajął już dolną koję (która, dla siedemdziesięciopięcioletnich kolan jest tą „o niebo lepszą koją”); rzuciłem swoje rzeczy na górną, wziąłem swój OKP i poszedłem po Jesse, która miała kabinę na tym samym pokładzie. Jej współlokatorka, miła pani o imieniu Maggie, zrezygnowała z oglądania pokazu opuszczenia orbity. Powiedziałem Jesse, kto jest moim współlokatorem; trochę ją to ubawiło.
Śmiała się również wtedy, kiedy opowiadała tę historię Harry’emu, który współczująco poklepał mnie po ramieniu i powiedział:
– Nie martw się. Będziesz z nim mieszkał tylko do czasu, aż dotrzemy na Beta Pyxis.
– Gdziekolwiek to jest – powiedziałem. – A jak twój współlokator?
– Trudno powiedzieć – odparł Harry. – Kiedy tam dotarłem, już spał. Też zajął dolną koję, drań jeden.
– Moja współlokatorka okazała się bardzo miła – powiedziała Jesse. – Na przywitanie poczęstowała mnie domowymi ciasteczkami. Powiedziała, że to prezent pożegnalny od wnuczki.
– Mnie nie poczęstowała ciasteczkiem – powiedziałem.
– No wiesz, przecież to nie z tobą będzie mieszkać.
– Smakowały ci te ciasteczka? – zapytał Harry.
– Jak odłamki owsianej skały – stwierdziła Jesse. – Ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że mam najlepszą współlokatorkę z nas wszystkich. To mnie wyróżnia. Spójrzcie, to Ziemia. – Wskazała na olbrzymi ekran, który właśnie się rozświetlił. Pośrodku ekranu zawisła zadziwiająco dokładnie widoczna kula Ziemi; konstruktor tego ekranu wykonał kawał dobrej roboty.
– Chciałbym mieć ten ekran w swoim dużym pokoju – rozmarzył się Harry – Odbywałyby się u mnie najsłynniejsze imprezy połączone z oglądaniem meczów w całej dzielnicy.
– Spójrzcie na to – powiedziałem. – Spędziliśmy tam całe życie. Wszyscy, których znaliśmy i kochaliśmy byli tam z nami. A teraz to zostawiamy. Czujecie coś z tego powodu?
– Jestem podekscytowana – powiedziała Jesse. – I smutna, ale niezbyt smutna.
– Nie ma powodu się smucić – powiedział Harry. – Tam można już było tylko zestarzeć się i umrzeć.
– No wiesz, teraz też będziesz mógł umrzeć – powiedziałem. – Wstępujesz przecież do wojska.
– No tak, ale nie będę stary, kiedy umrę – odparł Harry. – Będę miał drugą szansę, żeby umrzeć młodo i zostawić po sobie piękne zwłoki. To będzie mogło zrekompensować mi straconą za pierwszym razem okazję.
– Kiedy tak mówisz, widzę, że jesteś romantykiem – powiedziała Jesse, udając powagę.
– Żebyś wiedziała – odpowiedział Harry.
– Słuchajcie – przerwałem im. – Zaczynamy się oddalać.
W głośnikach kinoteatru słychać było wymianę zdań pomiędzy mostkiem „Henry’ego Hudsona” a Stacją Kolonialną, na temat odlotu tego pierwszego. Potem coś zadudniło i pokład okrętu zaczął wibrować tak leciutko, że z ledwością mogliśmy poczuć to w swoich siedzeniach.
– Silniki – powiedział Harry. Jesse i ja potakująco pokiwaliśmy głowami.
Po chwili Ziemia zaczęła powoli maleć na ekranie. Wciąż masywna, wciąż krystalicznie błękitno-biała, niezauważalnie oddalając się zajmowała coraz mniej miejsca na ekranie. W zupełnej ciszy, tych paruset rekrutów, którzy przyszli do kinoteatru oglądało, jak kurczy się i maleje. Spojrzałem na Harry’ego; jego wcześniejsze zawadiactwo zniknęło bez śladu, był teraz cichy i zamyślony. Po policzku Jesse płynęła łza.
– Hej – powiedziałem, i chwyciłem ją za rękę. – Smutna, ale niezbyt smutna. Pamiętasz?
Uśmiechnęła się do mnie i uścisnęła moją dłoń.
– Nie – odezwała się niskim, chrapliwym głosem. – Niezbyt smutna. Ale jednak smutna.
Siedzieliśmy tam jeszcze jakiś czas patrząc, jak wszystko, co do tej pory znaliśmy maleje na ekranie.

* * *

Mój OKP miał budzenie ustawione na 06:00; z jego głośniczków zaczęła dobywać się cicha, trochę piskliwa melodia, której głośność narastała, dopóki się nie obudziłem. Wyłączyłem muzykę, po cichu zsunąłem się z górnej koi, włączyłem małą, umieszczoną w szafie lampkę i w jej świetle zacząłem szukać ręcznika. W szafie wisiały moje i Leona rekruckie stroje: dwa zestawy jasnobłękitnych kolonialnych dresowych bluz i spodni, dwa jasnobłękitne T-shirty, dwie pary grubo tkanych błękitnych bokserek, dwie pary białych skarpet, dwa proste podkoszulki i błękitne slipki. Najwyraźniej aż do Beta Pyxis nie będą nam potrzebne bardziej oficjalne stroje. Ubrałem spodnie i T-shirt, zarzuciłem na ramię jeden z ręczników i wyszedłem do łazienki, która znajdowała się w korytarzu.
Kiedy wróciłem w kabinie paliło się duże światło, ale Leon wciąż leżał na swojej koi – światło musiało zapalić się automatycznie. Na T-shirt założyłem bluzę, dodałem do zestawu slipki i skarpetki; tak ubrany, byłem gotowy do rannej przebieżki – albo, w gruncie rzeczy, byłem gotowy na to, co czekało mnie tego dnia. W tym momencie byłem gotowy na śniadanie. Wychodząc, szturchnąłem Leona lekko w ramię. Był nieprzyjemnym durniem, ale nawet durnie nie powinni przesypiać śniadania. Spytałem go, czy nie chce iść czegoś zjeść.
– Co? – burknął. – Nie. Daj mi spokój.
– Jesteś pewien, Leon? – zapytałem. – Wiesz, co mówią o śniadaniu. To najważniejszy posiłek dnia, i tak dalej. Wstawaj. Przyda ci się trochę energii.
W odpowiedzi Leon zaczął po prostu warczeć:
– Moja matka nie żyje od trzydziestu lat, i z tego co wiem, nie inkarnowała się w twoim ciele. Więc idź do diabła i daj mi spać.
Miło było słyszeć, że Leon nie zaczął być względem mnie przesadnie delikatny.
– Jak chcesz – powiedziałem. – Wrócę po śniadaniu.
Chrząknął tylko i obrócił się na drugi bok. Poszedłem na śniadanie.
Śniadanie było zadziwiająco dobre; gdyby Gandhi ożenił się z kobietą, która potrafiłaby przyrządzać takie śniadania, na pewno przestałby pościć. Dostałem dwa chrupiące, belgijskie gofry, posypane cukrem pudrem i syropem, który smakował jak klonowy syrop z Vermont (jeśli nie pamiętasz, kiedy ostatnio jadłeś klonowy syrop z Vermont, to znaczy, że go nie jadłeś nigdy), okraszone łyżką kremowego masła, które w mistrzowski sposób roztapiało się, wypełniając głębokie otwory gofrów. Do tego jajka na miękko, ugotowane rzeczywiście na miękko, przysmażony na jasny brąz wędzony bekon, pomarańczowy sok wyciśnięty z owoców, które nie zdały sobie sprawy, że są wyciskane, i duży kubek świeżutkiej, aromatycznej kawy.
Pomyślałem, że umarłem i trafiłem do nieba. Ponieważ na Ziemi oficjalnie byłem uznany za nieżyjącego i właśnie leciałem przez układ słoneczny na pokładzie statku kosmicznego, nie mijałem się za bardzo z prawdą.
– No nie – powiedział siedzący obok koleś, kiedy postawiłem na stole swoją zapełnioną po brzegi tacę. – Proszę spojrzeć na te wszystkie tłuszcze. Sam się pan prosi o koronarografię. Wiem co mówię, jestem lekarzem.
– O ho, ho – odpowiedziałem i wskazałem na jego tacę. – To, nad czym pan pracuje, wygląda jak omlet z czterech jaj. Do tego po pół kilo szynki i cheddara.
– „Róbcie, co mówię; nie róbcie tego, co robię”. Jako praktykujący lekarz miałem takie właśnie kredo – powiedział. – Jeśli więcej pacjentów słuchałoby moich zaleceń, zamiast podążać za moim pożałowania godnym przykładem, to mogliby żyć do tej pory. To lekcja dla nas wszystkich. A tak przy okazji, jestem Thomas Jane.
– John Perry – powiedziałem, ściskając jego dłoń.
– Miło cię poznać – powiedział. – Chociaż jest mi też smutno, bo jeśli to wszystko zjesz, w ciągu godziny umrzesz na atak serca.
– Nie słuchaj go, John – powiedziała siedząca naprzeciw nas kobieta, której talerz wysmarowany był resztami naleśników i kiełbasek. – Tom po prostu próbuje skłonić cię do oddania mu części twojej porcji; chodzi mu tylko o to, żeby nie musiał stawać w kolejce po dokładkę. W ten sposób straciłam połowę swoich frankfurterek.
– To oskarżenie jest w tym samym stopniu prawdziwe, co niestosowne – powiedział Thomas pełnym oburzenia tonem. – Przyznaję, że pożądam jego belgijskiego gofra, tak, nie będę się zapierał. Ale poświęcenie moich własnych arterii przedłuży mu życie, więc zrobię to jako dobry lekarz. Możecie uznać to za kulinarny odpowiednik rzucenia się własnym ciałem na granat, dla dobra mojego towarzysza walki.
– Większość granatów nie ocieka syropem – stwierdziła kobieta.
– A może powinny ociekać syropem – powiedział Thomas. – Można by wtedy zobaczyć więcej aktów samopoświęcenia.
– Proszę bardzo – powiedziałem, odkrawając połowę gofra. – Rzuć się własnym ciałem na to.
– Najpierw rzucę się na to twarzą – obiecał Thomas.
– Wszystkim nam przykro jest to słyszeć – orzekłem.
– Co sądzisz o naszej małej kosmicznej przygodzie, przynajmniej do tej pory? – zapytała mnie kobieta z drugiej strony stołu, która przedstawiła się jako Susan Reardon, jak dotąd z Bellevue w stanie Waszyngton.
– Gdybym wiedział, że tu tak dobrze gotują, znalazłbym jakiś sposób, żeby się zaciągnąć już wiele lat temu – powiedziałem. – Kto by pomyślał, że wojskowe jedzenie może tak wyglądać i smakować.
– Myślę, że jeszcze tak naprawdę nie jesteśmy w wojsku – powiedział Thomas z ustami pełnymi gofra. – Myślę, że jesteśmy w czymś w rodzaju poczekalni Kolonialnych Sił Obrony; jeśli wiecie, co mam na myśli. Prawdziwe wojskowe jedzenie będzie o wiele skromniejsze. Nie wspominając o tym, że nie będziemy sobie brykać w luźnych dresach, tak jak teraz.
– Myślisz, że chcą nam jak najbardziej uprzyjemnić początki tego, co nastąpi potem? – zapytałem.
– Tak myślę – odparł Thomas. – Spójrzcie, na tym statku jest tysiąc zupełnie obcych sobie ludzi, i nikt z nich nie ma rodziny, domu ani zawodu. To może człowieka wprawić w stan niezłego szoku. Mogą więc przynajmniej podać nam wyśmienity posiłek, żebyśmy mogli się nim zająć i nie myśleć przez chwilę o tym wszystkim.
– John! – wypatrzył mnie stojący w kolejce Harry. Machnąłem do niego ręką. Podszedł z jakimś drugim mężczyzną, obaj z pełnymi tacami.
– To mój współlokator, Alan Rosenthal – powiedział.
– Do tej pory znany jako Śpiąca Królewna – powiedziałem.
– Przynajmniej połowa z tego opisu jest wiarygodna – powiedział Alan. – Rzeczywiście jestem królewsko i przerażająco piękny.
Przedstawiłem Harry’ego i Alana Susan i Thomasowi.
– No, no... – powiedział Thomas, przeglądając zawartość ich tac. – Zaraz nastąpią dwa kolejne ataki próchnicy.
– Lepiej rzuć Tomowi parę kawałków bekonu, Harry – powiedziałem. – Inaczej nigdy nie skończy mówić na temat szkód, jakie sobie wyrządzisz jedząc swoje śniadanie.
– Chyba nie sugerujesz, że można mnie przekupić jedzeniem – powiedział Thomas.
– On nic nie sugeruje – wtrąciła Susan. – Po prostu stwierdza fakt.
– Cóż, wiem, że na loterii współlokatorów wyciągnąłeś najgorszy los – Harry zwrócił się do mnie, jednocześnie podając dwa plasterki bekonu Thomasowi, który uroczyście je przyjął. – Dla mnie los był łaskawszy. Alan jest fizykiem teoretycznym, do tego bystrym jak diabli.
– I przerażająco pięknym – wtrąciła Susan.
– Dzięki, że pamiętałaś o tym drobiazgu – powiedział Alan.
– Wygląda na to, że przy tym stole siedzą sami całkiem inteligentni dorośli ludzie – powiedział Harry. – Więc jak myślicie, co nas dzisiaj czeka?
– Na 08:00 jestem umówiony do lekarza – powiedziałem. – Podobnie jak my wszyscy, prawda?
– Prawda – powiedział Harry. – Ale pytam was, co to waszym zdaniem znaczy. Myślicie, że już dzisiaj zaczniemy nasze odmładzające terapie? Czy już dzisiaj zaczniemy przestawać być starzy?
– Nie wiemy, czy przestaniemy być starzy – powiedział Thomas. – Założyliśmy, że tak będzie, ponieważ żołnierze zwykle są młodzi. Nikt z nas nie widział nigdy kolonialnego żołnierza. Założyliśmy że nas odmłodzą, ale nasze założenia mogą mijać się z prawdą.
– Jaki może być pożytek ze starego żołnierza? – zapytał Alan. – Jeśli zamierzają wysłać mnie na pole walki w tej formie, w jakiej teraz jestem, to nie mam pojęcia w jaki sposób mógłbym tam być użyteczny. Mam chory kręgosłup. Wczorajsze przejście z platformy pędu fasoli do rampy wahadłowca zupełnie mnie wykończyło. Nie wyobrażam sobie przejścia dwudziestu mil z plecakiem i bronią.
– Myślę, że na pewno czekają nas jakieś naprawy – powiedział Thomas. – Ale to nie to samo, co uczynienie cię znowu „młodym”. Jestem lekarzem, i trochę się na tym znam. Możesz usprawnić działanie ludzkiego ciała i poszczególnych jego funkcji w każdym wieku, ale każdy wiek ma swoją linię zerową, granicę możliwości takich przekształceń. W samej nie podlegającej przemianom istocie siedemdziesięciopięcioletniego ciała leży to, że jest powolniejsze, mniej giętkie i trudniejsze do naprawy niż młodsze ciała. Wciąż może zrobić parę zadziwiających rzeczy, oczywiście. Nie chcę się przechwalać, ale muszę wam powiedzieć, że na Ziemi regularnie biegałem na dziesięć kilometrów. W ostatnim biegu wziąłem udział niecały miesiąc temu. I teraz miałem lepszy czas niż miałbym dwadzieścia lat temu.
– Jaki więc byłeś, kiedy miałeś pięćdziesiąt pięć lat? – zapytałem.
– I właśnie o to chodzi – powiedział Thomas. – W wieku lat pięćdziesięciu pięciu byłem grubą, gnuśną beką tłuszczu. Musieli mi przeszczepić serce, żebym zaczął o siebie dbać. Chodzi mi o to, że aktywny siedemdziesięciopięciolatek może naprawdę wiele, i nie musi stawać się młody; wystarczy, że będzie utrzymywał świetną kondycję. Być może tylko tego wymagają w tej armii. Może inne gatunki inteligentnych istot we wszechświecie idą na łatwiznę. Jeśli tak jest, to ma to pewien sens, ponieważ młodzi ludzie są bardziej użyteczni w społecznościach, w których żyją. Mają przed sobą całe życie, a my jesteśmy zupełnie niepotrzebni.
– Więc może wciąż będziemy starzy; tyle że bardzo, bardzo zdrowi – powiedział Harry.
– To właśnie mam na myśli – potwierdził Thomas.
– Nie mów tak. To mnie przygnębia – powiedział Harry.
– Zamknę się, jeśli dasz mi swoją miseczkę owoców – zaproponował Thomas.
– Nawet jeśli przemienią nas w świetnie funkcjonujących siedemdziesięciopięciolatków – powiedziała Susan. – To wciąż będziemy się starzeć i za pięć lat będziemy już tylko świetnie funkcjonującymi osiemdziesięciopięciolatkami. To górna granica naszej przydatności jako żołnierzy.
– Minimalna długość czasu naszej służby to dwa lata – Thomas wzruszył ramionami. – Może będą potrzebowali naszej sprawności tylko w tym czasie. Różnica między wiekiem lat siedemdziesięciu pięciu a siedemdziesięciu siedmiu nie jest tak wielka, jak między wiekiem siedemdziesięciu pięciu a osiemdziesięciu. A nawet siedemdziesięciu siedmiu a osiemdziesięciu. Setki tysięcy zaciągają się każdego roku. Być może po prostu po dwóch latach wymienią nas na „świeżych” rekrutów.
– Okres naszej służby może się wydłużyć aż do dziesięciu lat – powiedziałem. – To jest dodane drobnym druczkiem. Z tego wynika, że dysponują technologią, która pozwoli nam utrzymać sprawność przez ten czas.
– Mają w aktach próbki naszego DNA – powiedział Harry. – Mogą klonować części zamienne, czy coś w tym rodzaju.
– To prawda – przyznał Thomas. – Ale nawet jeśli użyją sklonowanych ciał, to transplantacja każdego organu, każdej kości, mięśnia i nerwu wymaga bardzo dużego nakładu pracy. A na dodatek musieliby uporać się z naszymi mózgami, których nie można przeszczepić. – Thomas rozejrzał się i w końcu zdał sobie sprawę z tego, że wprawia w depresję wszystkich siedzących przy stole. – Nie twierdzę, że nie będziemy znowu młodzi – powiedział po chwili. – Po prostu wszystko, co widziałem na tym okręcie przekonuje mnie, że Unia Kolonialna ma znacznie lepsze technologie od naszych ziemskich. Ale jako staremu lekarzowi trudno będzie mi patrzeć na to, jak odwrócą proces starzenia się w tak dramatyczny sposób, jak tego się wszyscy spodziewamy.
– Entropia to wredna suka – powiedział Alan. – Mamy teorie, które zakładają możliwość takiego odwrócenia.
– Jest jeden dowód, jedna rzecz, która sugeruje, że na sto procent nas usprawnią – powiedziałem.
– No mów, dalej – powiedział Harry. – Teoria Toma o galaktycznych armiach starych ludzi odbiera mi apetyt.
– Rzecz w tym – powiedziałem. – Że jeśli nie mogliby naprawić naszych ciał, to nie dawaliby nam jedzenia z taką zawartością tłuszczu, która w ciągu miesiąca może większość z nas wpędzić do grobu.
– To święta prawda – powiedziała Susan. – Dobrze, że to powiedziałeś, John. Od razu czuję się lepiej.
– To dobrze – powiedziałem. – Opierając się na tym dowodzie, mam taką wiarę w to, że Kolonialne Siły Obrony wyleczą wszystkie moje dolegliwości, że idę po dokładkę.
– Przynieś mi trochę naleśników, skoro już wstałeś – powiedział Thomas.

* * *

– Hej, Leon – powiedziałem, szturchając jego obwisłe cielsko. – Wstawaj. Dość już spania na dziś. O ósmej masz wizytę u lekarza.
Leon dalej leżał nieruchomo na swoim łóżku. Wywróciłem oczami, westchnąłem i szturchnąłem go mocniej. Wtedy zauważyłem, że ma sine usta.
O kurwa, pomyślałem, i mocno nim potrzasnąłem. Chwyciłem go wpół i ściągnąłem z koi na podłogę. Jakbym przemieszczał jakiś nieożywiony ciężar.
Chwyciłem mój OKP i wezwałem pomoc medyczną. Potem uklęknąłem i próbowałem robić mu sztuczne oddychanie i masaż serca, dopóki para kolonialnych pielęgniarzy nie odciągnęła mnie od niego.
W międzyczasie przy otwartych drzwiach zdążył zebrać się spory tłumek; zobaczyłem Jesse i wciągnąłem ją do środka. Zobaczyła Leona leżącego na podłodze i zasłoniła usta dłonią. Przytuliłem ją.
– Co z nim? – zapytałem jednego z Kolonialnych, który konsultował się ze swoim OKP.
– Nie żyje – odpowiedział. – Nie żyje już od jakiejś godziny. To wygląda na atak serca. – Schował OKP i wyprostował się, patrząc w dół na Leona – Biedny drań. Dotarł aż tutaj, i właśnie teraz pompa mu wysiadła.
– W ostatniej chwili załapał się do Brygad Duchów – powiedział drugi z Kolonialnych.
Posłałem mu twarde, niechętne spojrzenie. Poczułem, że żartowanie w tym momencie jest w złym tonie.



Dodano: 2008-05-06 11:00:26
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS