NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Piekara, Jacek - "Przenajświętsza Rzeczpospolita" (miękka)
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: Maj 2008
Wydanie: drugie
ISBN: 978-83-7574-024-0
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195
Liczba stron: 432
Cena: 29,99



Piekara, Jacek - "Przenajświętsza Rzeczpospolita"

"Kardynalne rozterki Anastazego Pastucha"

Poeta Atlas Symbol jadł parówki. Wypluwał z obrzydzeniem kawałeczki chrząstek i kości, które zgrzytały między zębami, zakąszał ostrą musztardą. Dobra, niemiecka, pomyślał, obficie smarując leżące na talerzu kiełbaski. Posiłek przerwał mu głośny sygnał telefonu. „Oda do radości” rozbrzmiała w całym domu tak donośnie i wesoło, że aż we wnętrzu zrobiło się jakoś bardziej europejsko i cywilizowanie, a nie pszennie, buraczanie i słowiańsko. Atlas Symbol chwycił słuchawkę w dwa palce, starając się nie zostawiać na plastiku tłustych śladów. Zdumiał się, że telefon w ogóle działa, bo linia była zepsuta przez ostatnie kilka tygodni. Cóż, miła niespodzianka!
- Hę? - zagadał, przełykając ostatni kęs.
Ze słuchawki zajazgotał nagląco ostry, natarczywy głos.
- Nie mam czasu - warknął.
Później jednak słuchał uważniej, troskliwie zezując na ropny pryszcz, który zalągł się w kąciku warg. Lewą dłonią starał się go wydusić.
- Dobra. - Huknął słuchawką w aparat, aż w środku coś poskarżyło się jękliwie.
Wszedł do łazienki i spojrzał w lustro pokryte pajęczą siecią pęknięć. Napiął bicepsy, zrobił groźną minę.
- Nooo. - Zadowolony z siebie okręcił się na pięcie. Był pewien, że mimo czterdziestki wygląda niczym młody bóg. Ani grama tłuszczu, żadnych obrzydliwych fałd spływających z brzucha, twarde jak stal mięśnie, czarno-srebrne, gęste futro na piersiach i ramionach.
- Ech, ech, ech - zachwycił się sobą.
Nabrał z wiadra rudej wody i ochlapał twarz, parskając na liszaje tynku, kiedy poczuł kwaśny, żelazisty smak w ustach. Potem ściągnął przybrudzone gatki, naznaczone żółtą smugą niczym obfitym smarknięciem, i dość dokładnie opłukał kutasa.
- Pilot gotów - zadecydował, podciągając majtki stanowczym ruchem.
Założył jedyne spodnie od garnituru, z tłustą plamą na siedzeniu, nieco za małą flanelową koszulę i szaro-brązową kurteczkę z wyliniałym sztucznym misiem. Atlas Symbol żywił bowiem zaprogramowaną pogardę dla stroju i akcentował niechlujnym ubiorem swój bunt wobec rzeczywistości. Zatrzasnął wzmocnione żelazem drzwi i elektronicznym kluczem uruchomił system zamków oraz zasuw. Dziarsko zbiegł po schodach, przeskakując po trzy i cztery stopnie. Codzienna gra ze strachem, próba zręczności. Kto wie, może kiedyś zwali się w czteropiętrową studnię o betonowym dnie? Na razie było to jednak niezwykle ekscytujące.
Na podwórku dwaj dziesięcioletni chłopcy leniwie i bez specjalnego zaangażowania kopali trzeciego, który leżał spokojnie, nie starając się nawet zasłonić, i tylko jęczał, kiedy buty łomotały po klatce żeber. Szczególnie się zasmarkał, gdy szpic trafił go wprost w kość ogonową.
- Ja wam dam, gnoje! - krzyknął poeta. Chłopcy bez strachu, ale i bez złości zwrócili w jego stronę obojętne twarze.
- Spier-da-laj. - Wrócili do kopania. Łup, łup i jęk, łup, łup i jęk. Atlas Symbol wzruszył ramionami i odszedł rakiem. On swoje zrobił. Zareagował żarliwym protestem na niesprawiedliwość oraz przemoc, która niczym czerw toczyła tkankę społeczeństwa. Wyraził swe oburzenie i zaakcentował niezgodę. Taka w końcu była jego misja jako inteligenta. Człowieka wykształconego oraz wrażliwego, intelektualisty wychowanego w duchu społecznej solidarności. No i wystarczy. Zresztą niech się pozabijają, kurwa, zatelepała w nim nagła złość. Im mniej tych gówniarzy, tym mniej potem morderców, złodziei i gwałcicieli. Wziął gazetę od snującego się po ulicy gazeciarza i idąc, kartkował ją szybko. Park naprzeciwko straszył uschłymi drzewami, na przerdzewiałym szkielecie ławki siedzieli dwaj czerwononosi obywatele i ładowali jagodziankę.
Tradycja nie ginie, z obrzydzeniem pomyślał poeta Atlas Symbol i sięgnął po papierosy. Pierwszy rozpadł się w palcach, z drugiego udało się uratować połówkę. Zaciągnął się głęboko. Uwielbiał to poranne uderzenie w płuca, pierwsze sztachnięcie, kołujące w głowie i nastrajające euforycznie. Zakaszlał, potem splunął gęstą flegmą w dziurę kanału odpływowego. Kurwy, kratkę ukradli, przemknęło mu przez myśl.
Kierował się w stronę Puławskiej, ale nagle umknął w bramę. Środkiem ulicy sunęła czarna falanga. Sztandary. Jak zwykle orzeł, Matka Boska, krzyże, biel i czerwień, biel i żółć. Okrzyki z tysiąca gardeł. Okute kije w dłoniach. Dum, dum - huczały podkute buty. Trach -rozbite szyby krzyczały jak pęknięte serca. Bóg, Honor, Ojczyzna! - ryk pod niebo. Czarne skórzane kurtki ze srebrnymi ćwiekami, wysokie sznurowane buty o krawędziach okutych żelazem, grube rękawice naszpikowane ostrzonymi guzami. Skowyt policyjnych syren, z daleka zahuczał śmigłowiec brzmiący niczym przetrącona ważka. Atlas Symbol zniknął w labiryntach podwórek. Serce waliło mu jak u spłoszonego ptaka. Poczuł się niczym konspirator czekający swego czasu, wódz wkrótce zwycięskiej rebelii.
- Ja wam dam. - Unikał poetyckich gestów w rodzaju grożenia pięścią niebu, chociaż bardzo go kusiło.
Pomyślał o sobie niczym o spokojnym kolosie, skale, o którą bezskutecznie rozbijają się fale oceanu. A skała trwa nienaruszona, godna i górująca nad żywiołem. Zaczęło w nim rosnąć poczucie siły. Gdyby mógł, uniósłby świat niczym ten mitologiczny bohater, jakże mu tam było...? Ech, skleroza nie boli, Bogu dzięki.
- Guza, kurwysynu, szukasz? - dobiegł go rechot z wnęki.
- Spierdalać, gnoje! - zaryczał niczym spiżowa trąba poeta Atlas Symbol, po czym zobaczył tylko pędzący błysk i myśli zgasły.
***

- Pierdol mnie, pierdol mnie! - kobieta krzyczała głosem jak zdarta płyta, a kardynał Anastazy Pastuch pierdolił, acz niechętnie.
Za każdym razem prawie do szaleństwa doprowadzało go poczucie winy, ale masochistyczna rozkosz doznawania poczucia winy też doprowadzała do szaleństwa. Z kolei sam orgazm i wytrysk lepkiej białej cieczy wydawał mu się czymś co najmniej niestosownym. Chwila zapomnienia, oszołomienia i otumanienia nie przystoi przecież dostojnikowi Kościoła i politykowi. Kardynał Anastazy Pastuch wierzył w potęgę ludzkiego rozumu (pojmowanego jako zbiorowa mądrość społeczności), a wszelkie doznania burzące tę wiarę napawały go niepokojem. Jakże to? - zapytywał sam siebie. Można się tak zatracić w zwierzęcym pożądaniu, w chęci jedynie tłoczenia, wyjmowania, cmoktania i miętoszenia, czego jedynym celem jest rzygnięcie białego lepiszcza? Jakże to, pocieranie o siebie dwóch naskórków może doprowadzić człowieka do szaleństwa oraz ekstazy? Niezbadane są drogi ewolucji, westchnął w myślach kardynał Anastazy Pastuch, tłocząc, cmoktając i miętosząc, gdyż jako człowiek światły nie wierzył w Boga, ale w ewolucję i w to, że wszyscy wzięliśmy się z protoplazmy, z jakiejś szaroburej kałuży skoncentrowanego białka.
- Pierdol mnie, pierdol mnie - głos kobiety sięgnął wyższych rejestrów.
Kardynał Anastazy Pastuch nie znosił wulgarności i słów obrażających moralność publiczną. Jednak rozkosz słuchania zabronionych słów była prawie tak samo silna, jak obrzydzenie tym wywołane. Kardynał Anastazy Pastuch nienawidził spoconych ciał, spazmatycznie drgających kończyn, orgiastycznych jęków, zlepionych w kosmyki włosów i perlącej się kroplami kobiecości.
- Pierdol mnie, pierdol mnie, pierdol mnie - płyta się zacięła, a kardynał Anastazy Pastuch poczuł, jak potworne imadło ściska jego męskość.
Zajęczał z bólu i rozkoszy, gardząc sobą za to, że nie potrafi kontrolować fizjologicznych odruchów. Zacisnął białe, upierścienione palce na sutkach kobiety.
- Oooooo - zawył, ładując w nią seriami. Potem wyrwał się z lepkich objęć i wybiegł z pokoju przez otwarte drzwi, a krople spermy pryskały na uda i podłogę.
- Do diabła, Antek, było bosko - doszedł jego uszu wdzięczny jęk.
Gdybym wierzył, mógłbym się choć pomodlić, rozpaczliwie pomyślał kardynał. Cóż to za ironia: niewierzący prymas Przenajświętszej Rzeczpospolitej. Zresztą kto w dzisiejszych czasach tak naprawdę wierzył w Boga? Któż mógł poważnie traktować Biblię, a zapiski ewangelistów uważać za coś więcej niż zbiór wyssanych z palca opowieści, przypowieści czy anegdot? Kto tak naprawdę sądził, iż Chrystus rzeczywiście istniał, a nie był jedynie zmyślonym symbolem pewnych nadziei oraz marzeń?
Kardynał otrząsnął się i nieśmiało rzucił okiem w głąb pokoju. Różowa, zachęcająco otwarta muszla zdawała się wypełniać całe wnętrze. Dziewczyna leżała z bezwstydnie rozłożonymi nogami i głaskała się po brzuchu długimi palcami o złotych paznokciach.
- Gdyby Ojciec Święty to widział - zajęczał Anastazy Pastuch i skrył twarz w dłoniach.
Chwycił go szloch, kiedy pomyślał o słabości człowieka, ale jego członek wbrew zamiarom właściciela znów wyprężył się do szturmu.
- Chodźże do mnie! - z pokoju dobiegł rozkazujący głos, gdyż dziewczyna nie lubiła kończyć po pierwszym razie.
- Precz, szatanie! - wrzasnął kardynał i zamknął się w łazience.
Mydłem i ciepłą wodą zaczął omywać swą męskość z białego kleju. Mimowolnie zachwycił się kształtem i wielkością naprężonej purpurowej główki.
- Antek... - dziewczyna zaczęła kusić go spod samej łazienki.
Kardynał powiódł palcem od nasady do samego czubka członka. Delikatnie przesunął dłonią po jądrach.
- A-na-sta-zy, mój koteczku - usłyszał ciepły, nasycony pożądaniem głos.
I w końcu, skuszony oraz zepchnięty na złą drogę, kardynał Anastazy Pastuch ze spuszczonymi pokornie oczami i naprężonym do granic możliwości członkiem wyszedł z łazienki. Gdyby wierzył, mógłby powiedzieć, że pokonał go szatan kusiciel. Ale kardynał wierzył w ewolucję i Freuda. Bolał więc tylko nad niezgłębionymi otchłaniami swego id.
***
Teraz! Teraz! Teraz, słodki Jezusie, nikt mi, kurwa, nie podskoczy, pomyślał Amalryk Dymała, rozglądając się po biurze z dumną miną szybko wzbogaconego fornala. Po biurze, które od dzisiaj było jego biurem! Prześlizgnął się wzrokiem po skórzanych fotelach, obrotowym krześle z czarną, miękką poduchą, olbrzymim biurku z mnóstwem szuflad i stojącym na blacie komputerem.
To moje! - wrzasnął w środku radosny głos i Amalryk Dymała wykonał ekstatyczny piruet. Potem opadł na fotel i utonął w jego błogiej miękkości. Nadszedł wreszcie ten dzień. Za wszystkie wyrzeczenia, za przypochlebcze skamlenie, za robienie z siebie dzień po dniu kurwy. Nadszedł wreszcie czas spijania miodu, czas odcinania kuponów od gromadzonych przez całe życie oszczędności.
Jestem kimś, wreszcie kimś, pomyślał i choć zdawał sobie sprawę, że jest zaledwie jednym z tysięcy trybików we wszechogarniającej machinie, to przecież wiedział także, że dla przeciętnego zjadacza chleba trybik ten jest trybem, a on sam - Amalryk Dymała - osobą godną najwyższego szacunku. Ale trzeba być ostrożnym. O tym Amalryk Dymała również doskonale pamiętał. Wystarczy jedno potknięcie, nieprzychylne słówko wypowiedziane gdzie nie trzeba przez księdza proboszcza, a kariera zakończy się tak nagle, jak się zaczęła. Tym razem na zawsze i bez powrotu. Kościół, Święty Opiekun Przenajświętszej Rzeczpospolitej, nigdy nie wybaczał. Czasem, może nawet najczęściej, nie zauważał. Lecz gdy już chciał zauważyć, nie wybaczał.
Amalryk Dymała doskonale zdawał sobie sprawę, co stało się z jego poprzednikiem. Słyszał o orgiach i pijaństwach, o korupcyjnych aferach. To jednak jeszcze nie byłoby nic strasznego. Kościół zwykle tolerował swobodę obyczajów swych funkcjonariuszy, jednak wymagał w zamian absolutnej i bezwzględnej wierności. Tymczasem poprzednik Amalryka Dymały uznał, że poradzi sobie bez parasola ochronnego kurii. Więc kuria ten parasol zdjęła. Poprzednik Amalryka Dymały siedział teraz na Śląsku, w czarnej strefie obozów reedukacyjnych. Tam ciężką pracą starał się udowodnić swą przydatność dla społeczeństwa. Starał się, o ile oczywiście jeszcze żył, gdyż w Strefie Śmierci ludzie z reguły nie żyli zbyt długo.
Amalryk Dymała nie zamierzał kończyć na Śląsku, jego ambicje sięgały daleko, może nawet kiedyś, kiedyś, kiedyś do Sejmu bądź Senatu, wiecznych żłobów dla zgłodniałych owieczek Przenajświętszej Rzeczpospolitej. A Amalryk Dymała był głodny, potwornie głodny. Jego głód stał się ogromny aż do bólu. Mógłby wessać w siebie całą Polskę, ba - cały świat, a jeszcze byłoby mu mało. Na razie jednak miał to, co miał. Osiedle Stegny - jedno z ogromnych blokowisk Warszawy, prawie dwieście tysięcy ludzi. Obok pamiętających epokę wczesnego Gierka, rozsypujących się punktowców z „wielkiej płyty” stały tam całe wioski domków zbudowanych z dykty, puszek i plastiku. Nocami wśród tych posępnych rumowisk włóczyły się stada wypasionych szczurów, tak zażartych i odważnych, że w stadzie rzucały się nawet na ludzi. Niejednego już pijaczka znaleziono tam z twarzą wygryzioną ostrymi kłami.
Teoretycznie Amalryk Dymała był tylko jednym z doradców burmistrza z ramienia Kościoła. Praktycznie oznaczało to, że uzyskał rząd dwustu tysięcy dusz. Wiedział, że niektórzy będą go nienawidzić. Wiedział, że takich jak on nazywają psichujkami, księżojebami, zgnilcami bądź najłagodniej - czarniakami (w odróżnieniu od czarnych, którą to nazwą określało się księży, a nie ich cywilnych pomocników). Ale wiedział również, że będzie mu podlegać osiedlowa policja, że będzie mógł urządzać kontrole moralności, których wyniki decydują przecież o losie obywateli. Bo każdy był w coś zamieszany. Nawet jeśli nie w pornografię lub posiadanie zakazanych książek czy, nie daj Boże, aborcję albo narkotyki, to na pewno wszędzie da się znaleźć środki antykoncepcyjne. Zawsze można udowodnić przestępstwo cudzołóstwa, zawsze można sprawdzić listy obecności na mszach świętych, a jeśli nie, to każdy przecież podpadnie pod artykuł dotyczący „szkalowania autorytetów moralnych” bądź „umyślnego rozpowszechniania wieści godzących w porządek prawny”. W najgorszym razie zostawało oskarżenie o operacje czarnorynkowe, a ciężko byłoby znaleźć w Warszawie, w całej Polsce! kogoś, kto nie korzystał z dobrodziejstw czarnego rynku. Dajcie mi człowieka, ja już znajdę paragraf! - te słowa musiał wypowiedzieć jakiś mądry człowiek.
Życie Amalryka Dymały zmieniło się niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Do niedawna tłoczył się z żoną i czworgiem dzieci w jednopokojowym mieszkaniu. Jasne, że miał wysoką pensję i dostęp do specjalnych sklepów. Ale teraz zamieszkał na Sadybie, w stusześćdziesięciometrowym bliźniaku skonfiskowanym pewnemu obywatelowi. Obywatel ów po pijanemu napluł na medalik z Matką Boską i powiedział, że królową, która tak umiejętnie opiekuje się swoim narodem, tenże naród powinien w podziękowaniu wyjebać w kosmos. Na bluźniercę doniósł życzliwy sąsiad i dlatego Amalryk Dymała mógł zamieszkać w komfortowych warunkach, dzieląc dom tylko z rodziną kościelnego doradcy na Sadybę i Wilanów. Bliźniak był w pełni chroniony, pracowały w nim oczyszczacze wody oraz powietrza. Ba - w ogóle była woda, Boże mój! Zawsze i gorąca, kiedy się tylko chciało!
Od strony drzwi dobiegło lekkie pukanie.
- Tak? - Amalryk Dymała przyjął oficjalny ton.
Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła starsza kobieta w szaroburym, źle skrojonym żakiecie. Sekretarka. Trzeba wymienić, pomyślał z niesmakiem Amalryk Dymała. Znaczy się w ramach reorganizacji przenieść na inne odpowiedzialne stanowisko. Bo jak tu pracować, kiedy takie próchno siedzi za drzwiami? Sekretarka musi być ładna, młoda i elegancka. No i mieć czym oddychać.
- Tak? - powtórzył, tym razem już niecierpliwie, stukając kciukami w blat stołu.
- Czy coś podać? - spytała nieśmiało, a oczy wbiła w czubki znoszonych butów.
Kawy, napiłbym się kawy, przemknęło przez głowę Amalrykowi Dymale. Takiej prawdziwej, z czarnych ziaren, a nie tej naszej, z żyta. Albo prawdziwej herbaty, nie z rumianku czy mięty. Ale nie, nie wolno tak od razu. Jeszcze pomyślą, że zamierzam pójść w ślady poprzedniego pełnomocnika.
- Szklankę wrzątku i naszą ekspresówkę - powiedział, a żeby nie wydać się sztucznie skromny, dodał: -I kostkę cukru.
- Zaraz będzie, bracie. - Starsza pani wyszła, cichutko zamykając drzwi.
Amalryk Dymała doskonale wiedział, co należy do jego obowiązków. Miał się kontaktować z lokalną społecznością i dbać o jej rozwój moralny, rewidować wspólnie z proboszczem spisy wyborców. Krótko mówiąc, głównie przyjmować donosy oraz skargi. Kurewstwo ludzi jest niezmierzone, pomyślał i przypomniało mu się, jak po raz pierwszy zwrócił na siebie uwagę Kościoła. Przymknął oczy.
To było straszne. Ten pierwszy raz. Pałki, podkute buty walące w żebra, twarz przyjaciela przypominająca krwawą maskę, ta kobieta ściągnięta ze stołu i płód, który wypadł z niej jak worek. O Boże, Boże mój! Doniósł, tak, doniósł. Ale przerywanie życia jest skurwysyństwem, nie wolno zabijać. Kto mógł przewidzieć, że kobieta umrze? Kto mógł przewidzieć, że niezręczny cios pałki rozłupie kość w głowie przyjaciela i wbije ostrą drzazgę w mózg? Jakoś do dzisiaj nie mógł wyrzucić z pamięci tych gasnących oczu, które patrzyły na niego bez gniewu lub nienawiści. Po prostu z żalem oraz niezrozumieniem.
Ale potem była msza święta i proboszcz publicznie błogosławiący go za godną naśladowania postawę moralną. A później jeszcze propozycja nowej pracy i zmiana cuchnącej, małej klitki z kuchnią, łazienką i kiblem na trzy rodziny. Zmiana na jednopokojowe, własne mieszkanie, które wydawało mu się szczytem luksusu. Wtedy, rzecz jasna. Nic - było, minęło. Jest to, co jest. A będzie? Będzie dzielnica, potem miasto, a potem albo praca w kurii, albo Sejm, albo ministerstwo. Będą wyjazdy za granicę, portfel pełen dolarów albo jenów (nie wolno niby mieć, ale wiadomo, jak z tym jest), własny dom, stałe wejście do Strefy. Będzie po prostu raj. I dzieciakiwreszcie pożyją. Nie to, co ja - chłopak z ulicy, pomyślał. Wódka, narkotyki, tanie dziwki. Dobrze, że się w porę opamiętałem, bo moje kości gniłyby teraz gdzieś na Śląsku. Wyszedłem na ludzi. Tak, słodki Jezusie, po prostu wyszedłem na ludzi.


Dodano: 2008-05-05 19:52:23
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS