NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Nocny anioł. Nemezis"

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Artykuł jest częścią serii Galeony wojny.
Zobacz całą serię

Druga rozmowa z Jackiem Komudą

„Nie wierzę, aby dobrą literaturę (...) można było tworzyć po powrocie z pracy”



Katedra: Witaj ponownie! Od naszej ostatniej rozmowy chyba sporo się u Ciebie zmieniło: poświęciłeś się pisarstwu całkowicie. Jak to wpłynęło na Twoje życie? Jesteś zadowolony z decyzji?

Jacek Komuda: Bardzo zadowolony, bo w końcu nie tylko robię to, co lubię, ale przy okazji stałem się wolnym człowiekiem. Nie wierzę, aby dobrą literaturę i w ogóle jakąkolwiek sztukę można było tworzyć po powrocie z pracy, harując po dwanaście godzin dziennie w biurze, agencji czy innej instytucji niszczącej wyobraźnię z finezją godną parowego młota. Każdy twórca – pisarz, czy artysta – powinien dążyć do tego, aby utrzymywać się i poświęcać tylko sztuce, gdyż tylko wówczas będzie miał czas na dopracowywanie stylu, przemyślenie nowych wizji i pomysłów. Chciałem utrzymywać się z pisania i wiele zaryzykowałem, bo pierwszy rok pracy twórczej przeżyłem dzięki zaliczkom i mojej karcie kredytowej pochodzącej z czasów, gdy pracowałem w korporacjach wydawniczych. Z których wyrzucano mnie, gdy tylko wykazałem zbyt wiele samodzielności, moi szefowie mieli kolejny atak psychozy maniakalno-depresyjnej albo bolesną miesiączkę.
Niestety utrzymywanie się z pisania niesie pewne zagrożenia. Po skończeniu kolejnej książki jestem tak zmęczony, że pozostaje mi tylko sięgnąć po alkohol (zazwyczaj bawiąc się na konwentach). Pierwszy raz poczułem takie psychiczne załamanie po zakończeniu pracy nad „Diabłem Łańcuckim” – którego napisałem w miesiąc i dwa tygodnie. Byłem kompletnie wycieńczony – przez kilka tygodni trudno mi było sklecić bodaj jedno zdanie.
Pisarze i w ogóle twórcy słyną często jako ludzie nadużywający mocnych trunków. Warto jednak wiedzieć, że nie zawsze piją z nadmiaru pieniędzy, szczęścia czy wznosząc toasty na chwałę pani Sztuki. Znacznie częściej, aby wyleczyć duszę po skończeniu najnowszego dzieła; albo nie wytrzymując presji – Czytelników, wydawnictwa czy własnej – wymagającej tworzenia coraz lepszych książek, gdy tymczasem brak sił i pomysłów.
Jest jeszcze jedno zagrożenie: jeśli kiedykolwiek złamię pióro, skończę w przytułku dla bezdomnych, jak zresztą kilku moich znajomych. Po latach pisania trudno jest wrócić do normalnego życia, nikt zresztą nie da pracy komuś, kto przez ostatnie dziesięć lat pisał książki. Ktoś taki nie będzie przecież identyfikował się z firmą, czy poddawał autorytetom ważącym tyle, co garnitur z Vistuli nadmuchany powietrzem.

K: Przy okazji znalazłeś sporo czasu na internetowy kontakt z czytelnikami i można Cię spotkać w kilku miejscach dyskusyjnych. Rozmowy z czytelnikami pomagają pisarzowi w procesie twórczym, są ważne?

JK: Tak jak każdy kij ma dwa końce – tak fora dyskusyjne mają mroczną i jasną stronę mocy. Miło jest porozmawiać na żywo z czytelnikami, a grupy, na których się pojawiam to: Forum SFFiH, Republika FiR oraz Zaginiona Biblioteka, nie odmówię jednak zaproszeniom do udziału w dyskusjach na innych stronach. Natomiast ciemną stroną grup dyskusyjnych są trolle wyżywające się w obrażaniu innych uczestników forum. Jest to powód, dla którego wielu moich kolegów po piórze nie chce uczestniczyć w dyskusjach internetowych. Po prostu obraża ich poziom kultury niektórych dyskutantów, denerwuje fakt, iż bezkarnie mogą zostać oblani błotem, przez dajmy na to trzynastolatka chcącego za wszelką cenę udowodnić swe istnienie albo grafomana pewnego bezkarności, gdy ukrywa się pod pseudonimem i atakuje uznanego autora wypluwając kalumnie z szybkością rosyjskiego Maxima.
Ja sam jestem oczywiście otwarty na konstruktywną krytykę, ale podaną w kulturalnej formie. Natomiast nie odpowiadam na obraźliwe zaczepki, bo nie mam na to czasu – poza tym, większość z nich jest dziełem frustratów, którzy nie są w stanie przebić się do druku. Zdążyłem się zresztą już przekonać, że wielu z nich to małe, tchórzliwe karzełki, które sprawnie wypisują potwarze na anonimowych forach, jednak nie mają na tyle odwagi, aby przyjść osobiście na moje spotkanie i rzucić mi swoje obelgi publicznie prosto w twarz.
Tym niemniej internet to interesujące medium, choć oczywiście przydatne raczej do poznawania ludzi i dyskusji nad książkami, a nie publikacji utworów. Powieść, nad którą właśnie pracuję, będzie miała stronę internetową na długo przed tym, zanim trafi na półki księgarni. W dodatku znajdzie się tam rzecz, który być może jest ciekawostką w świecie literatury – blog, gdzie będę zamieszczał informacje na temat postępów nad książką i dzielił się spostrzeżeniami z Czytelnikami, którzy w dodatku zyskają możliwość komentowania wpisów. Internauci będą w stanie prowadzić dialog z autorem i to w trakcie pisania przez niego książki, a nie dopiero po jej wydaniu, a tym samym, w pewnym sensie – mieć wpływ na tekst i zawartość powstającego dzieła. Nie wiem czy ktoś wpadł już na podobny pomysł, gdyż zwykle autorzy pracują w samotności i nie chcą się z nikim dzielić swoimi pomysłami – Czytelnicy mają szansę ujrzeć dopiero gotowe efekty ich pracy. Ja przeciwnie – chciałbym zachęcić ich do dyskusji już w trakcie pracy. Czas pokaże, co z tego wyniknie.

K: Zmieniła się też trochę tematyka Twoich książek. Bo choć w powieści „Galeony wojny” dalej mamy Rzeczpospolitą w XVII w., to jednak ze stepów i gór przenieśliśmy się na morze; a zbiór opowiadań „Czarna bandera” to wyprawa w miejsca jeszcze odleglejsze. Postanowiłeś odpocząć od szlachetków i klimatów kresowych?

JK: Mówiąc szczerze, nie wiem, dlaczego napisałem tę powieść. Można by rzec, iż sam zaprzeczyłem w ten sposób etosowi, któremu pozostawałem wierny w pozostałych książkach – etosowi szlachcica, ziemianina, wolnego człowieka, który ustanawia królów i obala tyranów. Szlachta polska nie przepadała za morzem. Nie doczekaliśmy się w naszej historii wielkich odkrywców przecierających szlaki do nieznanych ziem i wysp. Nawet Gdańsk, portowe, kupieckie miasto zamienił swoją flotę na spichrze, bo wcale nie musiał szukać nowych szlaków handlowych – wystarczyło, że wykupywał zboże u szlachty i sprzedawał je cudzoziemcom. Zdawać by się zatem mogło, że jako człowiek oddany ideałom szlacheckim, wychowany na koniu, który nigdy nie postawił nogi na pokładzie zwykłej omegi, będę omijał błękitne wody z daleka. A jednak coś mnie zmusiło do napisania tej książki. I chociaż zapewne zabrzmi to patetycznie, była to tęsknota za wolnością, czekającą na otwartych wodach i czar dawnych żaglowców, które po prostu uwielbiam. Te wszystkie maszty, liny, wanty, żagle rozpięte na rejach, sztagi i wantowniki na dawnych okrętach, do dziś tworzą niesamowity klimat morskiej przygody. Zresztą w mojej wyobraźni mają one wiele wspólnego z końmi i pisząc „Galeony wojny” odruchowo porównywałem te dawne okręty idące fordewindem na uskrzydlonych żaglach do wyciągniętych w cwale rumaków. Wszak jedne i drugie niosą człowieka ku wolności. Wolności, jaką daje literatura; jaka długo jeszcze, a może nawet nigdy nie stanie sie udziałem innych gatunków sztuki – filmu czy też gier. Albowiem, nie ukrywajmy – to właśnie ona stała się dziś ostatnią wolną esencją sztuki, w której twórcę ograniczają tylko i wyłącznie ramy własnej wyobraźni.

K: Bardzo zmieniło się nazewnictwo żeglarskie w przeciągu tych wieków?

JK: Trudno jednak mówić o jakichkolwiek zmianach, gdyż w XVII wieku polskie nazewnictwo żeglarskie prawie nie istniało. Oczywiście w potocznej mowie znano kilka terminów: chociażby stępkę, wręgi czy ster, ale nazwy skomplikowanych części statku, jak maszty, szoty, fały, czy brasy funkcjonowały tylko i wyłącznie w formie niemieckiej, albo holenderskiej. A to dlatego, że większość kapitanów i żeglarzy związanych z Polską to byli właśnie Niemcy lub Holendrzy.

K: Ze szczegółów: Posse i jego sposób mówienia są lekko wzorowane na postaci Mamerta Stankiewicza?

JK: Tak, bo zagłębiając się w lekturze dawnych pamiętników i relacji o polskiej flocie z czasów międzywojennych znalazłem wiele ciekawych postaci i szkoda było mi pozostawić je niewykorzystane. Nie miałem żadnych danych o charakterach, przywarach kapitanów i szyprów Zygmunta III Wazy, więc przeniosłem na nich trochę cech z późniejszych, legendarnych dowódców polskich okrętów. Oczywiście wszystko z umiarem. Nie ma w „Galeonach…” Karola Borchardta przewożącego na taczkach balast, czy łamiącego handszpaki w kabestanie, podobnie jak nie zrobiłem z Arendta Dickmanna morskiego Beenhakkera, choć tak naprawdę jest między tymi postaciami trochę podobieństw (pomijając fakt, iż nasz admirał urodził się w Delft, a selekcjoner polskiej reprezentacji w Rotterdamie).

K: Czytając „Galeony wojny” trochę zdziwiony byłem obrazem Gdańska i morskich interesów Rzeczpospolitej – występuje tu duża mozaika narodowościowa, w której Polaków jest całkiem mało. Jak wspomniałeś, szlachta nie czuła się dobrze na morzu. Dlaczego?

JK: Szlachta nie lubiła morza, pozostawiając je ludziom pośledniejszej kondycji. Być może dlatego, że w Rzeczypospolitej było dużo wolnej ziemi i miejsca na osadnictwo, nie musieliśmy tak jak Hiszpanie, Anglicy, czy Holendrzy poszukiwać sobie kolonii, w których mogliby się osiedlać ci, dla których nie było miejsca w kraju. Słabo zaludniona Ukraina i Dzikie Pola leżały przecież bliżej niż Jamajka czy Tortuga. Chociaż kwestię budowy floty podnosili liczni magnaci – choćby Jan Zamoyski czy hetman Krzysztof Radziwiłł, rzadko który pan brat chciał związać swoje życie z morzem. Krzysztof Arciszewski wyjechał do Nowego Świata, tylko dlatego, że musiał uciekać z kraju po zabójstwie sąsiada, którego ciało wspólnie z braćmi przybił za język do szubienicy. Z kolei Marek Jakimowski został wzięty w jasyr pod Cecorą w 1620 roku i sprzedany na galery, z których uwolnił się po kilku latach wywołując bunt na tureckim okręcie. Dobrym żeglarzem był starosta pucki Jan Wejher, który zadał Szwedom klęskę pod Helem w 1607 roku, pełnił obowiązki admirała i osobiście dowodził flotą kaperską. Z kolei Jan Karol Chodkiewicz zniszczył pod Salis dwa szwedzkie okręty, ale był to raczej epizod w wojnie o Inflanty. Niestety, choć droga kariery we flocie Zygmunta III Wazy stała otworem dla szlachty, panowie bracia woleli służyć w armii koronnej niż na pokładzie statku. Przyznaję, że zupełnie nie rozumiem ich pogardy dla floty i spraw morskich i jest to jeden z punktów, w których różnię się wielce od szlachcica polskiego z XVII wieku. Przecież, gdybym prezentował jego punkt widzenia, nigdy bym „Galeonów wojny” nie napisał, ani nie zachwycał się dawnymi żaglowcami.


K: „Czarna bandera” też jest wyrazem miłości do marynistyki i tęsknoty za wolnością?

JK: Tak, aczkolwiek jest to o wiele lżejsza pozycja. „Galeony wojny” były trudną książką – ze względu na konieczność odtworzenia unikalnego klimatu dawnego Gdańska i żaglowców. Postanowiłem zatem stworzyć coś lżejszego i w ten sposób odpocząć od poważnych tematów. „Czarna bandera” to czysta fantastyka marynistyczna – zbiór opowiadań, w których motywami przewodnimi są morskie legendy. Oczywiście nie zamierzałem po raz kolejny pisać o Van der Beckenie żeglującym dokoła Przylądka Dobrej Nadziei na Latającym Holendrze czy krakenie porywającym ludzi z pokładu statków; bo to są motywy wyświechtane i zdarte, jak jadaczka leciwej narożnicy albo kolana krakowskiego monarchisty bijącego pokłony przed obrazem cesarza Franciszka Józefa. Moim celem było stworzenie nowych archetypów marynistycznych legend, wykorzystując do tego celu prawdziwe wydarzenia z dziejów żeglugi. Na przykład jedna z opowieści przedstawia historię okrętu liniowego, który wywrócił się niemal natychmiast po wyjściu z portu i nawiązuje do sławnych katastrof okrętów wojennych z XVI i XVII wieku. Taki los spotkał między innymi angielską Mary Rose czy szwedzkie Vasę i Kronana. Ten ostatni był ogromnym okrętem liniowym, który w czasie wojny z Danią przewrócił się na burtę i eksplodował.
Inne z kolei opowiadanie traktuje o zamrożonej ekspedycji z XVI wieku, która poszukiwała przejścia południowo-zachodniego, czyli usiłowała opłynąć przylądek Horn. Tę historię, wykorzystującą mało znany motyw żaglowców uwięzionych w lodach, oparłem z kolei na autentycznych wydarzeniach – losie ekspedycji Willema Barentsa, który w 1596 roku usiłował znaleźć północno-wschodnią drogę do Chin i jego statek został uwięziony wśród lodów Grenlandii. Czerpałem także pełnymi garściami z dramatycznych dziejów innych statków zepchniętych przez wiatr do lodowych zatok Terra Australis – jak jeszcze w XVIII wieku nazywano Antarktydę. Czasem dopiero w XIX wieku odnajdywano ich kadłuby uwięzione wśród lodowych pól.
A przy okazji „Czarna bandera” to opowieść o najgorszych łotrach, szelmach, szumowinach i buntownikach, jacy kiedykolwiek pływali pod żaglami po morzach świata. O ludziach, którzy rozmawiają słowami jak kwiecie; wszelako nie są to chabry z dziewiczych łąk bogini cnoty, tylko piekielne chwasty wyrwane garściami z łona babilońskiej nierządnicy. Nie bawię się w opowiastki dla pensjonarek i konsystorskich dziewic, ale pokazuję brutalną prawdę o morzu i życiu dawnych piratów. Oczywiście nie pisałem „Czarnej bandery” tylko po to, aby szokować Czytelnika, jednak ponure historyczne tło było w tym wypadku niezbędnym sztafażem.

K: A fantastyka? Klątwy, diabły morskie i potwory? Rozumiem, że będzie szaro i brutalnie, raczej daleko od konwencji „Piratów z Karaibów”?

JK: Fantastyka to najważniejszy element „Czarnej bandery”. Nie jest to bowiem zbiór opowiadań z pogranicza historii i fantasy, gdzie elementy nadprzyrodzone wystepują w tle lub jako uzupełnienie konwencji, ale prawdziwa literatura fantastyczna. Tyle że chciałem znaleźć się jak najdalej od „Piratów z Karaibów”, gdzie pojawiają się najbardziej znane żeglarskie motywy – jak Maelstrom czy przeklęte okręty. Sęk w tym, że fantastycznych archetypów związanych z morzem nie ma wiele – ot, potwory z głębin, Latający Holender i wszelakie pływające wraki: Vanderbecken, Fokke i Kaspar Noir, Klabautermann, magnetyczna góra i żywe wyspy – cetusy. Wszystkie zostały już wykorzystane na sto różnych sposobów, w filmach czy książkach marynistycznych. I dlatego tak jak wspominałem wcześniej, starałem się zaprezentować czytelnikowi zupełnie nowe legendy morskie. Na przykład statek szczurów, czy przeklętą, niewolniczą brygantynę.
Wiele archetypów, zwłaszcza dotyczących piratów z XVIII wieku zostało wymyślonych przez pisarzy – w tym, jak się podejrzewa – przez Daniela Defoe, który być może jako Charles Johnson jest autorem jednej z pierwszych relacji o piratach. Na przykład motyw okrutnego kapitana pirackiego statku, który zaprzedał duszę diabłu i trzyma w strachu całą załogę jest tylko literacką fikcją. W rzeczywistości żaden szyper z floty handlowej nie był tak ograniczony w swoich uprawnieniach, jak kapitan pirackiego okrętu. Piraci wszak nie po to ryzykowali stryczkiem i własną głową, aby znosić terror kapitana, który w normalnej marynarce miał prawie absolutną władzę na pokładzie. Dlatego w każdej chwili mogli usunąć swego dowódcę i wybrać nowego na pirackiej radzie. A tylko wyjątkowo mężny i poważany przez współtowarzyszy kapitan otrzymywał prawo zabijania swoich kompanów – a i to jedynie w czasie walki. Wtedy mógł bezkarnie zarąbać tchórza wzniecającego panikę na pokładzie lub też pierwszego, który rzucił się do ucieczki.
Kapitan pirackiego statku, który zaprzedałby duszę diabłu lub wzywał nieczyste moce, znalazłby się za burtą razem z cyrografem szybciej, niż sprawna załoga zrzuca marsle. Piraci wszak, jak wszyscy marynarze, byli niezmiernie przesądni i – choć brzmi to dziwnie – modlili się i ufali Panu, a na Tortudze odprawiali msze i nabożeństwa. Oczywiście w XVII i XVIII wieku wierzono, że Bóg zawsze stoi po stronie silniejszych.

K: W „Galeonach…” pojawił się też wątek kaszubski. Jak wnioskuję z dedykacji poprzedzającej pierwszy tom, kultura ta jest Ci bliska?

JK: Wychowywałem się na baśniach kaszubskich i opowieściach Augustyna Necla, więc siłą rzeczy poznałem sporo kaszubskich zwyczajów i opowieści. Poza tym w literaturze polskiej mało się pisze o Kaszubach, podczas gdy na przykład o kulturze górali powstały całe biblioteki wierszy, opowiadań i powieści. Ale góralszczyzna została odkryta dla polskiej kultury jeszcze w XIX wieku, stała się romantyczną odskocznią modernistów, jak chociażby Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Kaszubi, mimo działalności Floriana Ceynowy w XIX wieku, mieli mniej szczęścia, jednak pisząc powieść o dziejach polskiej floty wojennej, którą zresztą zbudowali, nie mogłem o nich nie wspomnieć. Złamałem przy tym pewien temat tabu, bowiem o Kaszubach pisano do tej pory albo dobrze, albo wcale. Kiedy zacząłem studiować słowniki i pisma Ceynowy i innych twórców z Pomorza ze zdumieniem zauważyłem, że Kaszubi nie klną, wszyscy są pobożni i uczciwi, a Madonna Swarzewska sama przypłynęła z Helu do Swarzewa, kiedy w XVI wieku heretycy wyrzucili ją z miejscowego kościoła. To skąd się wzięły w XIX wieku opowieści o zaginionych łajbach, o Łebianach, których od wrót raju odpędza się krzykiem: „statek na strądzie!”? Dlatego postanowiłem, wykorzystując bardzo nieliczne źródła historyczne, a przede wszystkim dawne podania i legendy, pokazać Kaszubów tak, jak moim zdaniem naprawdę wyglądali w XVII wieku. A że poza pobożnymi chrześcijanami byli wśród nich piraci przybrzeżni, sprowadzający statki na mieliznę fałszywym światłem, i że w Boleńcu handlowano nie tylko wątłuszem i bantkami, to rzecz całkowicie pewna.

K: Ale do rejonów charakterystycznych dla Rzeczpospolitej szlacheckiej wrócisz? Bo mam wrażenie, że już podczas pisania „Galeonów wojny” za nimi tęskniłeś, czego wyrazem jest postać Jakimowskiego.

JK: O Jakimowskim będę jeszcze pisał, bo historia jego uwięzienia na galerze, a potem buntu, który wywołał na Lesbos, kiedy Turcy z załogi zabawiali się z dziewkami w portowych zamtuzach, zasługuje na solidną, awanturniczą powieść. Podpisałem już nawet umowę na tę książkę. Na razie jednak podjąłem temat trudniejszy – rozpocząłem pracę nad powieścią poświęconą jednemu z najdramatyczniejszych okresów w historii Polski – wojnom Rzeczypospolitej z Moskwą na początku XVII wieku zwanym przez polskich historyków Dymitriadami, a przez badaczy rosyjskich dziejów – Wielką Smutą. Wówczas w naszym kraju pojawił się Dymitr Iwanowicz, okrzyknięty potem Samozwańcem i podający za cudownie uratowanego syna cara Iwana Groźnego. Wkrótce polscy panowie urządzili wyprawę na Moskwę; po dramatycznych bojach Dymitrowi udało się zdobyć czapkę Monomacha. Ta awantura zakończyła się długotrwałą wojną, a kiedy Stanisław Żółkiewski pobił Moskali pod Kłuszynem – w bitwie, która okazała się jednym z największych tryumfów husarii – wojska polsko-litewskie przez dwa lata okupowały Moskwę.
Wojny, bunty kozaków i chłopów, pojawiający się jak za dotknięciem różdżki kolejni samozwańczy pretendenci do carskiego tronu, tajemnice opryczniny, będącej pierwszą rosyjską policją polityczną, a jednocześnie w pewnym sensie religijną sektą – to zbyt obszerne tematy, abym zdołał zmieścić je w jednej książce. Rozpocząłem zatem pracę na trylogią, z której pierwszy tom – „Samozwaniec” ukaże się jeszcze w tym roku.
Zasiadając do pracy zamierzałem napisać powieść historyczną, jednak po zapoznaniu się z materiałami źródłowymi, widzę już, że nie obejdę się bez fantastyki. Moskwa na początku XVII wieku była krajem legiona spętanych diabłów, a od Smoleńska do Uralu przemierzali ją polscy jeźdźcy apokalipsy. Sam car Borys Godunow pozbył się opozycji bojarskiej – rodów Szujskich i Romanowów oskarżając ich o chęć wygubienia czarami jego rodziny. Historia Dymitra Samozwańca wypada na tym tle jeszcze bardziej tajemniczo. Nikt nie wie dziś, czy był to prawdziwy potomek Iwana Groźnego, który uniknął śmierci z rąk siepaczy Godunowa w 1591 roku w Ugliczu, czy też mały Dymitr zginął tam w czasie ataku epilepsji, a człowiek, który pojawił się w 1603 roku w Rzeczypospolitej był tylko zręcznym szalbierzem? A jeśli nawet, to kto przygotował go do tej roli?
Przede wszystkim jednak okres Dymitriad, to czas największej chwały naszego oręża, Wielkiej Historii pisanej cięciami polskich szabli na polach Kłuszyna, Nowogrodu Siewierskiego, Smoleńska i Moskwy. I właśnie dla tej Historii – a zwłaszcza jej tragicznego zakończenia i niewykorzystanego zwycięstwa nad państwem carów – postanowiłem napisać trylogię o polskich panach na moskiewskim Kremlu.
A swoją drogą to będzie także powieść o tym, jak tworzy się Wielka Historia kształtowana w części przez wybory, które podejmują bohaterowie książki. W chwilach, kiedy wykuwały się przyszłe losy dwóch narodów: polskiego i rosyjskiego, decyzje ich mogą być wstrząsające, zwłaszcza, iż wiele scen rozgrywających się w XVII wieku powtórzyło się w XIX i XX wieku. W „Samozwańcu” chcę na ten przykład opisać jak bohater – polski szlachcic – staje się świadkiem sceny, kiedy zbuntowani kniaziowie Golicynowie mordują rodzinę cara Borysa Godunowa – syna Fiodora, koronowanego władcę Moskwy i jego matkę, Marię Skuratową. Ciągle zadaję sobie pytanie, które jest w pewnym sensie pytaniem o przyszłość stosunków polsko-rosyjskich: co mój bohater powinien wówczas zrobić? Bo to wszak tylko rozwinięcie kwestii, która męczy mnie samego: co bym sam zrobił jako Polak, gdybym był wtedy, 16 lipca 1918 roku w Jekaterynburgu, w domu Ipatiewych, kiedy rozstrzeliwano rodzinę cara Mikołaja II? Ja wiem, że rozkaz kaźni wydali bolszewicy, ale pamiętajmy, że znaczna część katów to nieznani z nazwiska Węgrzy i Łotysze czy przedstawiciele innych nacji – być może jeńcy wojenni lub wcieleni w szeregi czerwonych siłą; więc powody ich służby bolszewikom nie musiały wiązać się z tym, że byli komunistami. Załóżmy, że któryś z Polaków byłby na miejscu przyszłej zbrodni. Cóż powinien uczynić? Strzelić Mikołajowi II, katu Polski, w łeb jak psu? Ocalić jego, a jeśli nawet nie cara, to może rodzinę? Carewicza Aleksego? Wiedząc, że jeśli odbiją go biali, wyrośnie z niego nowy tyran, który miejsce dla polskich patriotów widział będzie jedynie na stryczku szubienicy wzniesionej w imię świętej Rusi? A może powinien umyć ręce i pozostawić wszystko własnemu biegowi, nie uczestniczyć w rzezi, ale i nie przeciwdziałać jej, wynosząc się ponad azjatycką dzicz i pozostawiając tę kwestię do rozstrzygnięcia samym Rosjanom?
To właśnie dylematy, które zajmują mnie żywo podczas opracowywania fabuły pierwszego tomu trylogii. Ludzkie namiętności, szaleństwo, bunty, polityka i działania ościennych mocarstw, a nade wszystko mistyczna tajemnica dziejów Dymitra Samozwańca splatają się w jeden nierozerwalny węzeł, zaciśnięty wokół beczki prochu, jakim na początku XVII stulecia była Moskwa wyniszczona głodem i lodem w roku 1601. Te wszystkie dramaty i okrucieństwa, zdrady, nikczemności i dowody odwagi ówczesnych ludzi to elementy, z których zamierzam wykuć wizerunek Moskwy i Rzeczpospolitej w czasie walki Dymitra Samozwańca o moskiewski tron. Tom drugi opowie zapewne historię Maryny Mniszchówny i jej walki o odzyskanie władzy, a w trzecim pojawi się wreszcie Rzeczpospolita i jej król Zygmunt III Waza.
Swoją drogą, poznając dawne źródła i kroniki, mam dziwne i trochę śmieszne wrażenie, że Wielka Smuta przypomina mi Wojnę o Pierścień. Oto mamy z jednej strony Gondor i Rohan połączone wieczystym przymierzem, czyli Koronę i Wielkie Księstwo Litewskie, a z drugiej Mordor, czyli lodowatą i mroczną Moskwę z gigantycznymi zastępami orków – Moskali, którzy wszak nienawidzą swego władcy, ale służą mu ze strachu lub też dlatego, że nie wiedzą, iż można być wolnym człowiekiem. Car zaś jak Sauron, czy może nawet Morgoth, siedzi w swej twierdzy, czyli na moskiewskim Kremlu, gdzie nawet jest kilka baszt – jak Frołowska (dzisiejsza Spasska) czy Nikolska – przypominających Barad-Dur. Na głowie zamiast żelaznej korony ma zaś Czapkę Monomacha. W ten schemat można by nawet wpisać historię Berena i Luthien w wydaniu staropolskim. Oto biedny szlachetka zakochał się w córce magnata i oświadczył się. A na to magnat, aby się pozbyć hołysza, rzecze: dam ci córkę, panie bracie, jeśli przyniesiesz mi diament, co się świeci na czapce Monomacha, która zdobi głowę cara Borysa Godunowa w Krymgorodzie.
I co, nie dało się zdobyć korony Monomacha? Dało, wymagało to jeszcze mniej zachodu niż odnalezienie Silmarila. Przecież klejnoty z carskich diademów przepili i przeputali konfederaci polscy, kompani Samuela Maskiewicza, w karczmach i zamtuzach na Litwie i w Koronie. Bo te carskie korony dano im z carskiego skarbu jako gwarancję wypłacenia zaległego żołdu. Ot i historia.
A i nie trzeba było żadnego pierścienia wrzucać do Orodruiny, aby pognębić moskiewskiego tyrana. Borys Godunow padł otruty lub – w co łatwiej uwierzyć – od gorzałki, którą pił na złość swemu medykowi. Cara Wasyla Szujskiego wydali Żółkiewskiemu sami bojarzy, a potem bił czołem polskim panom w Warszawie i umarł na zamku w Gostyninie.

K: Okres Dymitriad jednocześnie można chyba uznać za jedną z największych niewykorzystanych szans Rzeczpospolitej i duży błąd w polityce Zygmunta III…

JK: Podstawowym pytaniem, które przewijać się będzie przez karty tej książki, jest – czy w ogóle możliwe było na początku XVII wieku rozwiązanie konfliktów polsko-moskiewskich? Połączenie Rzeczypospolitej i Moskwy pod berłem jednego władcy albo osadzenie na wielkoksiążęcym stolcu na Kremlu kogoś, kto byłby akceptowany przez Moskali, a jednocześnie skłonny do prowadzenia pokojowej polityki z Rzeczpospolitą? Niestety odpowiedź jest równie prosta jak wyliczenie daty końca świata. W roku 1604, kiedy Dymitr Samozwaniec wspierany przez Polaków wkroczył w granice wielkiego księstwa, oba kraje dzieliła przepaść mentalna, kulturowa i gospodarcza, niełatwa albo wręcz niemożliwa do przekroczenia. Sam osobiście jestem zszokowany, bo studiując po raz kolejny dzieje Moskwy, okazuje się, że za Groźnego odkryto takie metody terroru, które zostały potem rozwinięte za czasów carów w XIX i przez Stalina w XX wieku. Już Iwan IV stosował zasadę odpowiedzialności zbiorowej, wysyłania ludzi na zesłanie w głąb kraju (Syberii jeszcze Moskwa nie podbiła), opierania procesów na donosach, wreszcie utworzył pierwszą policję polityczną, jaką stała się osławiona Oprycznina, a potem, po jej rozwiązaniu, któremu towarzyszyły czystki byłych opryczników – kontynuację w postaci Dworu i Udziału. Nie znano jeszcze wówczas systemu łagrów, jednak jego rolę w pewnym sensie spełniały prawosławne monastery, do których zsyłano przeciwników cara.
Dawna Moskwa pełna jest tajemnic, o jakich nie śniło się historykom. Mało kto wie na przykład, że pierwsze zesłania Polaków na wschód, nie zaczęły się w wieku XVIII, po konfederacji barskiej, ale znacznie wcześniej. Być może już w wieku XV, a na pewno w XVI Moskwa zsyłała na swoje rubieże polskich i litewskich żołnierzy wziętych do niewoli lub mieszkańców Rzeczypospolitej, którzy zostali zagarnięci przez carskie wojska. Z początku XVII wieku pochodzi kilka wręcz niesamowitych źródeł historycznych – pamiętników pierwszych polskich jeńców zesłanych za Ural, wcale nie po powstaniu listopadowym czy styczniowym, ale po Dymitriadach lub wojnach polsko-moskiewskich z połowy tego stulecia! Te relacje opisują Syberię w XVII wieku, w czasach, gdy była to kraina nieznana nikomu z nazwy i nawet niedotknięta stopą przez Europejczyków. Adam Kamieński w swoim „Diariuszu…”, powstałym po wzięciu autora w niewolę w 1657 roku, pisze na przykład o swoim pobycie nad Leną i Amurem, a także walkach z Czukczami i Mongołami, do których Moskale wykorzystywali zesłanych tam jeńców polskich. Jest to być może jeden z najstarszych opisów Syberii w historii literatury europejskiej.
Wracając jednak do prób porozumienia polsko-moskiewskiego, to choć oficjalnie historycy przyznają, że Wielka Smuta pogłębiła tylko różnice między Rzeczpospolitą a Moskwą, a wojna i interwencja wzmogły rosyjskie poczucie tożsamości narodowej, to druga połowa XVII wieku jest jakby zaprzeczeniem tych wszystkich wydarzeń. Okazuje się, że po wojnach polsko-moskiewskich w latach 1654–1667 nasza kultura mimo wszystko przeniknęła na wschód. W Moskwie stały się modne szlacheckie książki i stroje, sam car Aleksy Michajłowicz i jego rodzina mówili biegle po polsku, który był wówczas językiem rosyjskich elit. Brzmi to dziwnie, ale jest to historyczna prawda. Spoglądając na te wydarzenia z perspektywy czasu, można odnieść wrażenie, że istniała wtedy wielka szansa na zbliżenie obu krajów. Niestety wszystko zniweczył Piotr I, który brutalną siłą i represjami zmusił Rosjan do przyjęcia obcego im kulturowego wzorca z zachodu – przede wszystkim z Prus. Wygrał w tym sensie, że stworzył z Rosji nowoczesne mocarstwo, bezpowrotnie jednak zaprzepaścił szansę na jakąkolwiek przyszłą unię obu krajów. Ale rozważania o tym, jak wyglądałyby losy obu krajów, gdyby nie reformy wspomnianego władcy, to już licentia poetica albo, jeśli kto woli, fantastyka historyczna.

K: Mówiąc o zaprzepaszczonych szansach miałem na myśli głównie kwestię obsadzenia tronu carskiego królewiczem Władysławem IV – obwołanego już carem przez rosyjskich bojarów. Myślę, że cena była niska, a korzyści płynące z tego faktu mogły być duże.

JK: I to jest właśnie kolejny historyczny dylemat, przed którym stanął Zygmunt III Waza. Czy w roku 1610 miał posłać swojego pierworodnego syna, następcę tronu do Moskwy, gdzie bojarzy zdradzili najpierw cara Borysa Godunowa i jego syna Fiodora, potem zamordowali Dymitra Samozwańca, później posłali do klasztoru i ostatecznie wydali Żółkiewskiemu cara Wasyla Szujskiego, który zresztą był inspiratorem wszystkich poprzednich spisków. Kto mógłby zagwarantować, że nie zamordują lub nie pozbędą się kolejnego władcy? Aby Władysław utrzymał tron w Moskwie i nie został zdradzony lub wręcz zabity, musiałby mieć przy sobie kilka tysięcy polskiego wojska dowodzonego przez wiernych polskich lub litewskich pułkowników. Co było trudne do zaakceptowania dla Moskali. A więc de facto powtórzyłaby się sytuacja jak za cara Dymitra Samozwańca I lub wydarzenia z lat 1611-1612, gdy moskiewskim garnizonem dowodził Mikołaj Struś.
Bardzo trudno znaleźć sposób na załagodzenie wszystkich różnic między nami a Rosjanami w XVII wieku. Czasem mam wrażenie, że wystarczyłoby tylko minimum dobrej woli u obu stron konfliktu. Innym razem myślę, że było to absolutnie i kompletnie niemożliwe. I właśnie dlatego, zabrałem się za pisanie tej książki.

K: Życzę powodzenia przy tej książce i dziękuję za wywiad.

Wywiad przeprowadził Daniel "Vampdey" Elkader.



Autor: Vampdey


Dodano: 2008-03-17 19:55:25
Komentarze

Sortuj: od najstarszego | od najnowszego

romulus - 20:39 17-03-2008
Za Komudą nie przepadałem za bardzo, ale po przeczytaniu tego wywiadu tak mnie zainteresował swoim nowym projektem, że już czekam z niecierpliwością. I podziwiam odwagę (przeszedł na zawodowstwo) oraz szczerość tego wywiadu. Ciekawy człowiek.

MadMill - 21:16 17-03-2008
Fajny wywiad i ciekawe plany na przyszłość. Dużo tego się nazbierało z tego co pamiętam. Ale jednak Moskwa na pierwszy rzut idzie. ;)

Tigana - 22:02 17-03-2008
Wywiad miodzio - już nie mogę się doczekać "Samozwańca"

Galvar - 11:08 18-03-2008
Bardzo interesujący wywiad. ;) No i to porównanie historyczne do WP. :P

Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS