Czwarty tom „Graala”, który posłużył rozsupływaniu pomniejszych wątków i wyjaśnianiu mniej znaczących tajemnic, rzuca cień na całość cyklu. „Graal” byłby zdecydowanie lepszy jako trylogia.
Na „Statek z lwem”, trzeci tom cyklu, zaokrętowali się wszyscy ważni bohaterowie i praktycznie wszystkie istotne wątki. „Zemsta cieni” nie jest już, jak poprzednie części, dziejami kolejnego bohatera arturiańskich legend, ale raczej klamrą, która miała zamykać tetralogię. Książka dopowiada losy Lancelota, który – mimo podeszłego wieku – wraca w rodzinne strony, by wyrównać rachunki z dawnymi wrogami. Jednak jego zemsta nie budzi już takich emocji, jak opowieści trzech poprzednich ksiąg.
Poza tą jedną uwagą: że po punkcie kulminacyjnym, który znalazł gdzieś w trzecim tomie, w historii nie pozostało zbyt wiele życia, „Zemsta cieni” niczym nie zaskakuje – znów są Rycerze Okrągłego Stołu i mityczny Święty Graal, ponownie spotykamy Lancelota i Merlina, powraca niezmordowanie Mordred. A wszystko to zostaje podane w prostej, nieco lakonicznej formie, pozbawionej ozdobników i fabularnych innowacji. Opowieść brzmi tak, jak można by ją sobie wyobrazić na podstawie ustnych podań sprzed wieków.
Przy okazji zamknięcia sagi warto odłożyć na chwilę krytycznoliterackie narzędzia tortur i przyjrzeć się bliżej technicznym aspektom wydania „Graala”.
Po pierwsze – w arturiańskie mity i legendy zaplątał się drukarski chochlik, który pozostawił po sobie ślady w postaci pojawiających się niekiedy literówek, kwestii dialogowych pozbawionych myślników czy też niespójnie przetłumaczonych nazw własnych. Jako że ilość chochlikowych psot jest śladowa, trudno tu o pewność, ale odnosi się wrażenie, że pomyłek przybywa na końcu cyklu, jakby z biegiem opowieści stępieniu ulegała czujność korekty.
Po drugie – kontrowersje budzić też może wydanie całości w czterech tomach, choć każdy z nich liczy sobie półtorej setki stron zadrukowanych literami sporego kalibru. Ani chybi można by wydać tę tetralogię w jednym, solidnym tomie, oszczędzając czytelnikom dodatkowych kosztów i kilkumiesięcznego oczekiwania na skompletowanie całości.
Po trzecie – wydanie dzieła Christiana de Montelli w szumnych czterech księgach w niewielkim tylko stopniu nadaje tej lekturze prestiżu z tej przyczyny, że owe cztery księgi stanowią raczej mizerne broszurki z jarmarcznymi okładkami. Prawda jest taka, że – dla osób wrażliwych na punkcie „co inni sobie pomyślą” – heroizm i połyskliwość okładek czyni autobusową lekturę „Graala” nieco kłopotliwą.
Zamknięcie sagi skłania też do podsumowań i ocen wykraczających poza pojedyncze tomy. A te są ambiwalentne. Lektura „Graala” przypomina czytelnicze wrażenia powstające czasem w kontakcie z klasyką – odsłonięcie fundamentów może wydać się rozczarowujące, jeśli zna się cuda, które na tych fundamentach zbudowano. Z drugiej jednak strony – warto znać czystą, pierwotną wersję opowieści o królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu.
I dlatego, pomimo wszystkich potknięć, których nie uniknął de Montella, warto z nim wyruszyć na poszukiwania Graala. Warto spotkać „Bezimiennego rycerza”, brnąć przez „Krew i śnieg”, by w końcu wsiąść na pokład „Statku z lwem”. I tylko „Zemsty cieni” można by uniknąć...