NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Heinlein, Robert A. - "Luna to surowa pani" (Artefakty)

Ukazały się

King, Stephen - "Billy Summers"


 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

Linki

Downer, Ann - "Smok z Nigdylandii"
Wydawnictwo: ISA
Tytuł oryginału: The Dragon of Never-Was
Data wydania: Styczeń 2008
ISBN: 978-83-7418-164-8
Oprawa: miękka, tłoczona obwoluta
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 240
Cena: 24,90 zł
Tom cyklu: 2



Downer, Ann - "Smok z Nigdylandii" #2

Rozdział 1
Przykre przebudzenie

Wywern śnił.
Wyciągnięta w nogach łóżka z rozwartym dziobem, mała smoczyca imieniem Wirna drgała od czasu do czasu i wydawała ciche pomruki, trzepocząc nieznacznie powiekami. Ścigała we śnie dziką świnię przez nakrapiany słońcem i cieniem las kostarykański; przeskoczyła nad żywym strumieniem mrówczej armii, podrywając do lotu rozskrzeczane papugi na drzewach figowych i prowokując małpy do ostrzegawczych krzyków.
Po chwili obudził ją nagły metaliczny stukot i głośne przekleństwo. Smoczyca prychnęła, zaskoczona i niezadowolona. Jej kocie żółte ślepia penetrowały badawczo nieznane pomieszczenie, a język szukał w powietrzu równie nieznanych woni.
Gdzie się znajdowała? Nie było to jej wiklinowe łóżko na osłoniętej werandzie, na której przesiadywała nocą, nasłuchując chóru gekonów. Miejsce pachniało dziwnie: wilgocią i stęchlizną, pożółkłymi gazetami, mokrym popiołem i myszami. I było zimne. Wirna wzdrygnęła się, otworzyła dziób i wydała z siebie długi, stłumiony świergot niezadowolenia.
Teraz sobie przypomniała: ciasne pomieszczenia psiego wybiegu, gdzie Merlin umieścił ją na czas podróży, głuchy huk silników odrzutowych, niewygodny i obcisły kostium, który wraz z czarami Merlina nadał jej wygląd małego owczarka niemieckiego. Przybyli drogą powietrzną, a potem dotarli łodzią do tego samotnego i odległego domu na wzgórzu, pozbawionej wygód i zimnej budowli z kamienia. Nie było tu dzikich świń ani gekonów. Były tylko owce, za którymi nie mogła gonić.
W drzwiach stanął jej pan. Iain Merlin O’Shea odszedł na emeryturę, rezygnując z funkcji zasłużonego profesora historii średniowiecznej i folkloru w Harvardzie. Wciąż był praktykującym czarnoksiężnikiem, a także czynnym członkiem Gildii Mistrzów Sztuk Czarnoksięskich, zwanej również jako GMSC.
Tego ranka wydatny brzuch Merlina przykrywał ochronny fartuch, na twarzy zaś widniał grymas znużenia. Jednak w niebieskich oczach za szkłami okularów krył się cień prośby.
– Możesz przyjść do kuchni, Wirno? Nie potrafię zapalić piecyka.
Smoczyca dźwignęła się z niechęcią i zeskoczyła z łóżka. Była młodym wywernem, wciąż niewyrosłym, o niezgrabnych proporcjach i nieporadnych ruchach dużego szczeniaka. Odznaczała się lśniącą niebiesko-czarną barwą i miała ciało pokryte łuskami, z wyjątkiem nietoperzych skrzydeł, które spoczywały złożone na jej grzbiecie. Stukając pazurami o starą kamienną podłogę, podążyła za Merlinem przez hol i weszła do wielkiej, rozbrzmiewającej echem kuchni, gdzie czarnoksiężnik otworzył drzwiczki prastarego pieca.
– Stały płomyk zgasł, zapałki są beznadziejnie mokre, a sama wiesz, jak to jest z magicznym ogniem... kawa nigdy nie smakuje jak należy.
Wirna prychnęła, wzięła głęboki oddech i posłusznie wystrzeliła ogniem w głąb pieca. Stały płomyk powrócił z szumem do życia, Merlin zaś, zakłopotany, ale i pełen ulgi, ustawił pogięty emaliowany czajnik na palniku. Potem wyciągnął rękę i podrapał Wirnę pod brodą.
– Przepraszam za to przykre przebudzenie – oznajmił. – Za chwilę przyrządzę ci śniadanie.
Wirna popatrzyła na swego pana z wyrzutem, jakby pytała: Czy możemy wrócić na Kostarykę? Wycofała się pod kuchenny stół i ułożyła łeb między przednimi kończynami. Wzrokiem śledziła czarnoksiężnika, gdy zbliżył się do równie pradawnej jak piecyk lodówki i wyjął kawałek bekonu, który nie nastręczał tylu kłopotów, co kawa, więc jego przyrządzenie sprowadzało się do wydania prostego polecenia. Usłyszawszy, jak czarnoksiężnik nakazuje: „Usmaż się”, bekon posłusznie spoczął w kilku paskach na patelni i zaczął skwierczeć.
O ile Merlin się orientował, był jedynym czarnoksiężnikiem na świecie, posiadającym własnego wywerna. Wirna pojawiła się w jego życiu przypadkiem: smoki stanowiły w dwudziestym pierwszym wieku gatunek wymarły lub prawie wymarły, lecz Wika, matka Wirny, przeszła z trzynastego wieku przez dziurę w czasie, coś w rodzaju tunelu, i złożyła jajo na szczycie Customs Tower w Bostonie. Wika znajdowała się teraz we własnej epoce, ale Wirna nie mogła z nią powrócić. Była uzależniona od czekolady, a w trzynastym wieku czekolady nie znano. Wika zdołała uwolnić się od nałogu i powrócić do czasów, kiedy to nikt nie słyszał o tym przysmaku, ale Wirna, pozbawiona codziennej dawki słodyczy, zachorowałaby i zdechła. Tak więc Merlin krążył przez cały rok między Kostaryką, gdzie w razie potrzeby i z dużej odległości Wirna mogła uchodzić od biedy za dużego nietoperza owocowego, a Orkadami. Merlin wydzierżawił tu maleńki skrawek ziemi, omijany z daleka przez turystów, którzy pragnęli popatrzeć na kurhany wikingów i kręgi kamienne. Na wyspie nie było niczego prócz ruin zamku, stróżówki, w której mieszkali, i kilku owiec.
Lecz Wirnie nie dane było pozostać z Merlinem na zawsze. Czarnoksiężnik miał nadzieję, że któregoś dnia smoczyca będzie gotowa powrócić do swej pani, Teodory. Teodora Oglethorpe była człowieczą dziewczyną, która znalazła Wirnę w wieku pisklęcym i ocaliła jej życie. Na pierwszy rzut oka Teodora jawiła się jako przeciętna dwunastolatka, ale pochodziła z niezwykłej rodziny – jej protoplastką była córka pewnego czarnoksiężnika z trzynastego wieku. Na razie jednak Teodora nie miała pojęcia o swym rodowodzie i nie podejrzewała się o magiczne moce. Wciąż dochodziła do siebie po Wydarzeniach Minionego Lata.
Wika bowiem nie przeszła przez dziurę w czasie z odległego wieku sama. Podążyli za nią dwaj czarnoksiężnicy. Pierwszym był Gideon, mag królewski i jej pan. W ślad za Gideonem natomiast ruszył jego arcyrywal, Kobold, który próbował schwytać Wikę i posłużyć się zakazaną magią, by obrócić wywerna przeciwko prawowitemu właścicielowi. Była to wyjątkowa niegodziwa sprawka, grożąca ujawnieniem czarnoksiężników, którzy żyli w ukryciu wśród normalnych śmiertelników. Nim wszystko zakończyło się szczęśliwie, doszło do wykorzystania księgi zakazanych zaklęć, niefortunnego przywołania smoka chińskiego i przypadku demonicznego opętania.
Dla Merlina oznaczało to także mnóstwo papierkowej roboty i konieczność powiadomienia o incydencie przełożonych z bostońskiej delegatury Gildii Mistrzów Sztuk Czarnoksięskich. Najważniejsze jednak, że podczas całej tej niefortunnej sprawy Teodora dała się poznać jako osoba niezwykła. Z czasem zamierzano poinformować dziewczynkę o jej magicznym rodowodzie i gdyby kierownictwo gildii uznało ją za odpowiednią kandydatkę, Teodora zaczęłaby szkolenie jako czarnoksiężnik i przejęła opiekę nad Wirną.
Obecnie opieka owa polegała na zaopatrywaniu dorastającego wywerna w jej ukochany przysmak. Merlin napełnił wielką miskę czekoladowym musli i postawił ją na podłodze, obok zaś umieścił psią miseczkę na wodę z gorącą czekoladą, doprawioną na meksykański sposób cynamonem i chili.
Wirna wynurzyła się spod stołu i zaczęła pochłaniać musli wielkimi kłapnięciami dzioba, pomrukując i uderzając o kamienną posadzkę długim, kolczastym ogonem.
Merlin obserwował smoczycę i zastanawiał się, jak jego przyjaciółka w Bostonie, dr Madhavi Naga, radzi sobie z opieką i karmieniem Teodory.

– Bilety, poproszę. Bilety.
Konduktor zatrzymał się w przejściu, sprawdził bilet ulgowy Teodory, zwrócił go i ruszył w stronę następnego pasażera.
Teodora schowała kartonik do portfela i wróciła do swego szkicownika, stukając piórem o zęby i przyglądając się zdaniu na stronie. Nie potrafiła jednak wymyślić niczego więcej. Patrzyła na dwa słowa, które zdążyła dotychczas napisać, jakby fakt, że wlepia wzrok w kartkę, zdołał przydać im sensu czy realności.

Mikko odchodzi

Mikko była opiekunką Teodory od chwili śmierci jej mamy, a gdy Teodora osiągnęła wiek, w którym mogła obyć się bez opiekunki, Mikko pozostała w domu państwa Oglethorpe’ów jako gospodyni. Zeszłej nocy ojciec posadził przed sobą córkę i oznajmił, że Mikko odchodzi.
– Wróci? – spytała Teodora.
– Nie wiem. Uznaliśmy zgodnie, że powinna chwilowo wziąć sobie wolne i przekonać się, jak to wpłynie na ciebie i na mnie. Masz teraz dwanaście lat i nie potrzebujesz opiekunki.
– Ale Mikko to ktoś więcej niż opiekunka.
Ku zdumieniu Teodory ojciec oblał się rumieńcem i powiedział:
– No cóż, myślę, że właśnie dlatego Mikko postanowiła przyjąć nową posadę.
„Nowa posada” oznaczała rejs dookoła świata w charakterze towarzyszki dwóch starszych pań.
Siedząca po drugiej stronie przejścia para w wieku licealnym, która wsiadła w Chelsea, połączyła się w długim, namiętnym pocałunku. Nie zawracali sobie głowy, by zdjąć z uszu albo ściszyć iPody, więc ze słuchawek płynął strumień przytłumionej muzyki. Kiedy konduktor wrócił wzdłuż przejścia, musiał potrząsnąć chłopaka za ramię, by zwrócić jego uwagę. Romeo oderwał się od swojej Julii i wygrzebał z kieszeni bilety, a konduktor rzucił jakąś zgryźliwą uwagę o trzymaniu nóg na podłodze.
– Revere – oznajmił śpiewnym głosem, ruszając na drugi koniec wagonu. – Następny przystanek w Revere.
Teodora wróciła do szkicownika i tak długo zakreślała słowa „Mikko odchodzi”, że w końcu litery zlały się ze sobą, a potem zaczęła wypełniać stronę tym właśnie zdaniem, „Mikko odchodzi”, raz za razem, coraz szybciej; wreszcie zamieniło się w jeden rozpaczliwy ciąg bazgrołów, jakby cały ten smutny, splątany ból i gniew, które czuła, spływały z jej ramienia i pióra na kartkę. Teodora spojrzała przez okno na nagie drzewa i spłowiałą trawę lutowego krajobrazu, na migające za szybą podwórka, domy i budynki z cegły, podczas gdy pociąg sunął meandrami wzdłuż wybrzeża. Jej bijące szaleńczo serce uspokajało się powoli, wrażenie głębokiego nieszczęścia zmalało do rozmiarów irytującej dolegliwości.
Pamiętała, kiedy uświadomiła sobie po raz pierwszy, że coś jest nie tak. To było trzy miesiące wcześniej, w dzień po przyjęciu z okazji Halloween. Weszła do kuchni, gdzie zastała ojca i Mikko w trakcie poważnej rozmowy. Nie całowali się ani nic w tym rodzaju – prawdę mówiąc, stali z dala od siebie, pod przeciwległymi ścianami – ale oboje byli odrobinę zakłopotani, kiedy Teodora pojawiła się w drzwiach, i od tej pory w domu wszystko się zmieniło.
Po wewnętrznej stronie okładki dziennika przyklejone były dwa zdjęcia. Jedno wyglądało na stare i spłowiałe. Widniała na nim Teodora i jej mama; obie spoglądały na rozgwiazdę w plażowym kubełku. Fotografia pochodziła z lat dziecięcych Teodory, zrobiono ją, zanim matka zachorowała. Nie był to na dobrą sprawę jej udany portret – twarz w połowie spowijał cień – ale z jakiegoś powodu Teodora lubiła to zdjęcie. Kiedy zamykała oczy, mogła sobie niemal wmówić, że pamięta ten dzień i chwilę, piasek na swojej skórze, matczyny głos.
Druga fotografia została zrobiona podczas zeszłorocznego Halloween. Widniał na niej ojciec ubrany jak Indiana Jones, w korkowym hełmie i hawajskiej koszuli, ze sterczącą z pleców strzałą, którą kupił w sklepie ze śmiesznymi rzeczami, a także Teodora odziana w sari. Mikko stała obok, jako syrena w zielonym cekinowym kostiumie, z falbankowymi skrzelami na szyi, przytwierdzonymi za pomocą kleju od sztucznych rzęs.
W przekonaniu Teodory wszystko zaczęło się od tego nieszczęsnego błyszczącego kostiumu syreny i rosyjskiego profesora Borysa, który zaczął wydzwaniać do Mikko i zabierać ją do kina (Teodora nakryła ich kiedyś, jak się całowali). Według niej widok Mikko w syrenim stroju sprawił, że ojciec spojrzał na nią innymi oczami. Ale zamiast samemu zabrać ją do kina, zaczął zamykać się wieczorami w swoim gabinecie albo pracować do późna na uczelni, unikając Mikko w miarę możności i zwracając się do niej w oficjalny sposób po raz pierwszy od czasu, gdy zawitała do ich domu.
Podróż miała trwać siedem miesięcy, jak wyjaśniła Mikko, a jesienią, po jej powrocie, zastanowiliby się, co robić dalej. Teodora wiedziała, co przez to rozumieć: zaczęliby życie jako normalna rodzina albo Mikko odeszłaby na dobre. I znów dom ziałby pustką, jak po śmierci mamy. Mikko nie wypełniła pustki po odejściu pani Oglethorpe, ale jej obecność czyniła sytuację znośniejszą i mniej przerażającą. Gdyby Mikko odeszła naprawdę, Teodora musiałaby się ponownie nauczyć żyć bez matki.
Romeo i Julia wysiedli w Revere i gdy konduktor zawołał: „Salem!”, Teodora schowała szkicownik do plecaka. Gdy zapinała zewnętrzną kieszeń, emblemat Gildii Mistrzów Sztuk Czarnoksięskich – sowa trzymająca w szponach kryształową kulę – zakołysał się na metalowym kółeczku.
Pociąg wjechał na stację w Salem, a Teodora wysiadła i ruszyła w stronę domu dr Nagi. Jeździła tam dwa razy w miesiącu na lekcje sztuki. Bez względu na to, czy udawało jej się skończyć rysunek albo obraz, lekcje stanowiły dla niej okazję, by powiedzieć o Wydarzeniach Minionego Lata bez obaw, że zostanie posądzona o utratę zmysłów. Dr Naga uczestniczyła w tamtych wydarzeniach i wiedziała, że wszystko jest prawdą: wywerny, czarnoksiężnicy, demon, i w ogóle wszystko.
Dr Naga była starą przyjaciółką Mikko, a także – jak dowiedziała się Teodora ubiegłego lata – osobą obeznaną z magią, choć nie czarnoksiężnikiem, przynajmniej nie w takim znaczeniu, jak Gideon i Merlin. Miała liczne hobby, między innymi penetrowanie jaskiń; wykazywała w tym biegłość, wedle własnych słów, i „potrafiła przeciskać się przez ciasne pomieszczenia w całkowitych ciemnościach”. Jednak nie opuściła Teodory w najmroczniejszych chwilach związanych z Wydarzeniami Minionego Lata i wciąż była jedyną osobą z jej niemagicznego normalnego życia, która wiedziała o Gideonie, wywernie i wszystkim, co się stało.
Zdarzały się dni, kiedy Teodora nic nie mówiła, tylko rysowała albo malowała. Odkryła, że w ten sposób może opowiedzieć o wszystkim, nawet jeśli nie umiała ubrać tego w słowa. Potrafiła wyrazić wszystko bez konieczności myślenia czy też nazwania swych odczuć.
A problem polegał na tym, że nie można było mówić o jednym odczuciu czy różnych odczuciach, ale o wielkim ich chaosie, który zmieniał się bezustannie. Czarnoksiężnik Merlin przekazał jej tę naprawdę przerażającą umiejętność zwaną zgłębianiem, którą trudno było wyjaśnić, a która przypominała skok na linie w głąb własnej jaźni. Wraz z Merlinem złączyli swoje umysły i zdołali powstrzymać potężną mroczną magię, próbująca zniszczyć Gideona i ich wszystkich. A gdy rzecz dobiegła końca, powrót do własnego ciała wydał się dziwny... Ręce, stopy, ramiona i nogi Teodory sprawiały wrażenie niezgrabnych, obcych i ciężkich, i choć w jakimś stopniu pragnęła znów zgłębiać, jednocześnie wywoływało to u niej przestrach.
Zgłębianie było dziwne i nawet budziło grozę, inne wydarzenia też napawały ją lękiem, ale przecież w tym samym czasie miała pod swą opieką pisklę wywerna, poznała prawdziwego czarnoksiężnika i doznała czegoś... no cóż, magicznego. Nawet w najgorszych chwilach nie żałowała, że to wszystko się wydarzyło. Chciała jednak, by Merlin i inni czarnoksiężnicy gildii powiedzieli jej czym prędzej, jak ma sobie radzić ze zwykłym życiem w sytuacji, gdy doświadczyła czegoś tak niezwykłego.
Kiedy dotarła do wąskiego szeregowca z zielonymi drzwiami i mosiężną kołatką w kształcie delfina, na progu powitały ją dwa psy dr Nagi, Rudy i Kip, na stoliku w przedpokoju zaś znalazła karteczkę ze słowami: „Wejdź na górę”.
Teodora zostawiła kurtkę na oparciu kuchennego krzesła i ruszyła po schodach do słonecznej pracowni na szczycie domu, skąd rozciągał się widok na przystań. Dr Naga stała na taborecie i zawieszała pod sufitem szkielet nietoperza. Obok, na podwyższeniu, przycupnął wypchany ptak drapieżny – mały, kształtny i szary. Teodora wyciągnęła rękę i dotknęła miękkich piór.
– Rany, skąd ma pani te okazy?
– Wypożyczyła mi je pewna przyjaciółka, która pracuje w Muzeum Nauki.
– Co to za ptak? – spytała Teodora, przystawiając ostrożnie palec do haczykowatego czubka groźnie wyglądającego dzioba.
– To rodzaj małego sokoła zwanego merlinem. Ulubiony towarzysz i pomocnik czarnoksiężników. Chcę, żebyś dzisiejszego popołudnia narysowała kości w skrzydłach nietoperza i spróbowała oddać właściwie oczy, dziób i szpony sokoła.
Teodora stłumiła jęk rozpaczy. Tyle miała wcześniej kłopotu z narysowaniem skrzydeł i dzioba u wywerna. Ciężko było nakreślić te pierwsze, zarówno przezroczyste jak i mocne, ale także dziób, który miał w sobie coś z uśmiechu kota z Cheshire, tego z „Alicji w Krainie Czarów”.
– Rany, to wszystko? – mruknęła. Usiadła na wysokim taborecie przy stole kreślarskim, do którego umocowano pinezkami czysty karton grubego papieru. Wybrała odpowiedni ołówek z pojemnika w zagłębieniu blatu i zaczęła rysować. Tymczasem dr Naga usadowiła się na podłodze i zajęła przeglądaniem szkicownika Teodory. Pełno było w nim rysunków wywerna – czteronogiego smoka o nietoperzych skrzydłach, przedstawionego w różnych pozach: wznosił się w górę, by schwytać frisbee, leżał zwinięty w kłębek w gnieździe, mył się na kocią modłę, frunął, wyginał grzbiet i zionął ogniem. Rysunki na pierwszych stronach szkicownika były nieporadne i niepewne, ale pod koniec stanowiły już dzieło artysty, który co prawda dużo się jeszcze musi nauczyć, lecz który jednocześnie posiadł znaczną pewność ręki.
Pośród wielu szkiców smoka można było dostrzec wizerunki młodego człowieka o miłej, mądrej twarzy i kręconych włosach ciemnej barwy – wydawało się, że uwiecznienie owych pukli przekracza możliwości Teodory. Raz, pełna frustracji z powodu chybionego efektu, zastąpiła je peruką klauna, a potem wzbogaciła twarz o równie jaskrawy makijaż, na koniec zaś skreśliła u dołu strony: „Poddaję się... to zbyt trudne”. Na następnej jednak kartce uchwyciła charakter włosów, a pod spodem napisała niezgrabnymi gotyckimi literami: „Gideon”. Rysunek przedstawiał twarz młodego człowieka, który uśmiechał się nieznacznie, ale jednocześnie miał w oczach smutek. Smutek i mądrość.
Na jednej z ostatnich kartek szkicownika widniał pojedynczy rysunek przedstawiający matkę Teodory, skopiowaną z ulubionego zdjęcia rodzinnego. Wokół portretu dziewczynka umieściła liściastą obwódkę, której gałązki roiły się od ptaków i kwiatów – coś w rodzaju zielonego raju, do którego zgodnie z wyobrażeniem Teodory odeszła jej mama.
Kiedy Teodora studiowała z uwagą skrzydła nietoperza i połączenie poszczególnych kości, dr Naga doszła do strony wypełnionej jednym i tym samym zdaniem „Mikko odchodzi”, z gniewnym bazgrołem u dołu.
– Widzę, że Mikko oznajmiła ci nowinę.
Teodora przerwała rysowanie.
– Wiedziała pani?
Dr Naga przytaknęła.
– Kazała mi obiecać, że ci nie powiem. Do końca zeszłego tygodnia nie była pewna, czy zdecyduje się na tę posadę.
– Nie rozumiem tego – wyznała Teodora. Wyjęła z pojemnika ołówek, zbyt miękki, by za jego pomocą oddać delikatne kości, które zamierzała narysować, i wpadła w złość, gdy nakreśliła nim grubą, niewyraźną linię zamiast cienkiej i ostrej, o jaką jej chodziło. Potem oświadczyła zdesperowana: – Nie mogę uwierzyć, że Mikko wyjeżdża i że tata jej na to pozwala. Dlaczego nie pojmują, że najprościej by było, gdyby się pobrali? Rozwiązałoby to wszystkie problemy.
– Jesteś pewna? – spytała dr Naga. Podeszła do stołu i wybrała ołówek o odpowiedniej twardości, a potem pokazała Teodorze, jak przy właściwym nacisku nakreślić całkowicie odmienną linię.
– Oczywiście, że tak – odparła nieco opryskliwie Teodora. Wzięła do ręki gumkę i szybko starła połowę rysunku, po czym zdmuchnęła drobinki na podłogę energiczniej, niż było to konieczne.
– Zastanawiam się, Teodoro, czy twój ojciec jest gotów ponownie się ożenić, wbrew temu, co sądzisz. Myślę, że Mikko postępuje mądrze, wyjeżdżając właśnie teraz, choć wszystkim będzie ciężko.
U szczytu schodów pojawili się Rudy i Kip. Każdy z psów trzymał w pysku różową piłkę tenisową i merdał niecierpliwie ogonem.
– No dobrze – oznajmiła dr Naga. – Teraz cię zostawię z rysunkiem i pójdę porzucać piłki Rudy’emu i Kipowi.
Dr Naga, szeleszcząc różowymi i srebrnymi spódnicami sari, zniknęła w głębi schodów razem z psami, Teodora zaś została sama w pracowni na szczycie domu. Dziewczynka pracowała około dwudziestu minut, aż wreszcie nakreśliła skrzydło tak, jak pragnęła. Potem próbowała narysować z pamięci pisklę wywerna i stwierdziła, że oddaje jego kształt z większą wprawą niż ta, o którą się dotąd posądzała. Skrzydło przypominało skrzydło nietoperza, ale niezupełnie. Dziób wyglądał jak dziób merlina, ale niezupełnie. Jakimś cudem na kartce zlały się ze sobą i utworzyły coś nowego – smoka.
Czy kiedykolwiek odzyskam dawny spokój? – zastanawiała się Teodora. Po Wydarzeniach Minionego Lata czuła się rozdarta, jakby od czegoś odłączona, niczym układanka z brakującymi elementami. I wiedziała, że to nie tylko kwestia wieku, przypadek dwunastolatki wchodzącej w trzynasty rok życia bez matczynej obecności. Czuła się odmieniona przez całą tę czarnoksięską historię, ale było tak, jakby wyposażono ją w skrzydła, ale nie nauczono latać.
Odrętwiała od długiego siedzenia, podniosła się i trąciła leciutko zawieszony pod sufitem szkielet, obracając nim. Nie dość delikatnie jednak. Pinezka przytrzymująca sznurek z nietoperzem nie wytrzymała; szkielet spadł na podłogę i rozpadł się w drobny mak.
Teodora popatrzyła na szczątki z przerażeniem. Eksponat należał do muzeum, a ona go zniszczyła. Osunęła się w panice na kolana i pozbierała roztrzaskane kości. Od razu się zorientowała, że nie zdoła poskładać szkieletu, w każdym razie nie bez specjalnych narzędzi, drutu, kleju i wiedzy. Żadnego z powyższych nie posiadała.
Wciąż ogarnięta paniką, wreszcie coś zrobiła. Nie było to właściwie zgłębianie, ponieważ nie nawiązała z nikim psychicznej więzi, tylko poczuła nagle, jak jej umysł się rozciąga, traci ciężar, uwalnia się z jej ciała. Wydawało jej się, że zaczęła nagle upadać, potem zatrzymała się gwałtownie i wreszcie dźwignęła się szybkim ruchem w górę. Miała wrażenie, że potrafi wyrzucić z siebie umysł, tak jak brzuchomówca wyrzuca z siebie głos.
Rozległ się dziwny grzechot, niczym nagranie odgłosu setek spadających pałeczek, tyle że przewinięte do przodu. Teodora odjęła dłonie od twarzy i zobaczyła, że szkielet nietoperza ponownie kołysze się na swoim sznurku, cały i nieuszkodzony.
Usiadła na podłodze, gapiąc się na nietoperza, a potem na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą leżał beznadziejnie roztrzaskany. Nie dostrzegła nigdzie drobniutkiej, najdrobniejszej nawet cząstki, kawałka czy odprysku kości. Podnosząc się z podłogi, zauważyła, że ani jeden element szkieletu nie uległ uszkodzeniu.
Zrobiłam to – pomyślała. – Naprawdę to zrobiłam.
Kręciło jej się odrobinę w głowie, serce waliło jak młotem. Widziała przez okno dr Nagę w otoczonym murem ogrodzie, rzucającą piłki tenisowe w stronę dwóch rozmazanych plam, czyli Rudy’ego i Kipa. Nagle stwierdziła, że nie chce być sama. Zeszła na dół do ogrodu.
Zamierzała opowiedzieć dr Nadze o szkielecie nietoperza, ale gdy otworzyła usta, poczuła nagle lęk, jakby uważała, że jeśli nie będzie o tym mówić, nigdy więcej się to nie wydarzy, i jednocześnie zdoła zamknąć dostęp do tej części swego umysłu, która umiała dokonywać zgłębiania. Wydawało się ono zbyt ryzykowne, niczym stanie przy otwartym włazie samolotu tuż przed skokiem. Pragnęła zamknąć ten właz na głucho. Pomyślała o tacie i o tym, że ma zbyt dużo do stracenia.
Dr Naga popatrzyła na nią ciekawie.
– Chcesz mi o tym opowiedzieć?
– O czym?
Kobieta obrzuciła Teodorę sceptycznym spojrzeniem. Dziewczynka przykucnęła, żeby podrapać Kipa po brzuchu.
– Nie wiem, o czym pani mówi.
– Rozumiem. No cóż, wejdźmy do domu – zaproponowała łagodnie dr Naga. – Myślę, że filiżanka herbaty dobrze ci zrobi.
Przyrządziła indyjską herbatę zapachową, nie jakąś namiastkę oferowaną w supermarketach i kawiarniach, ale oryginalny napój. Było coś kojącego w widoku tej kobiety, gdy odmierzała do czajniczka odpowiednią ilość herbaty i mleka, dodawała zwinięte pałeczki kory cynamonowej, liście anyżu w kształcie gwiazdki i cieniutkie jak papier zielone strączki kardamomu. Kuchnię wypełnił zapach mleka i słodkich przypraw. Kiedy herbata była gotowa, dr Naga przelała ją do czarek i dodała miodu. Napój był zbyt gorący, więc Teodora zamknęła oczy i zaczęła wdychać wonną parę. Dr Naga podmuchała w swoją czarkę i pociągnęła ostrożnie łyk parzącego płynu.
– Kiedy zeszłego lata pomogłaś ocalić Gideona, dokonałaś zgłębiania.
– Proszę mi wierzyć, nie zapomniałam o tym.
– Zgłębianie wymaga użycia jednego mięśnia w umyśle. Kiedy już zaczniesz się nim posługiwać, być może odkryjesz inne mięśnie. Trzygłowe, dwugłowe, jednogłowe. Ale jeśli nie wiesz, co robisz, owa zdolność może wzbudzić w tobie niepokój. Zwłaszcza gdy odkryjesz ją w samotności, znienacka.
Teodora zaczerwieniła się i poczuła nagły przypływ palącego gniewu.
– Nie dokonałam zgłębiania ani żadnej innej bzdury, okej? Nic się nie wydarzyło.
– Teodoro – powiedziała łagodnie dr Naga i sięgnęła przez stół, by ująć dłoń dziewczynki. Teodora jednak wstała z taboretu i odsunęła swoją czarkę tak energicznie, że herbata wylała się na blat.
Nagle poczuła złość na wszystkich: na dr Nagę, Mikko, Gideona i Merlina. I na tatę. Nawet na mamę. Ale przede wszystkim była wściekła na siebie. Wiedziała, że gdy gniew w końcu przeminie, tak jak zawsze będzie po prostu wystraszona i samotna. Chwyciła kurtkę i plecak.
– Muszę iść. Spóźnię się na pociąg.



Dodano: 2007-12-29 11:59:29
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS