Konstelacja kojarzy się przede wszystkim z układem gwiazd na nieboskłonie, ale w szerszym znaczeniu tym mianem można określać każdy układ czy zaistniały stan rzeczy. W takim rozumieniu ludzkie życie składa się właśnie z takich konstelacji: układów rodzinnych, koleżeńskich, sympatii i antagonizmów. Właśnie o tym pisze David Mitchell. Niezwykle obrazowo i sugestywnie.
Zabierając się za lekturę „Konstelacji” zadawałem sobie pytanie czy powieść pisana z perspektywy trzynastolatka jest przeznaczona dla mnie? Czy odnajdę w niej elementy, które przykują moją uwagę? Szczerze powiedziawszy byłem sceptyczny, choć już „Tracę ciepło” Łukasza Orbitowskiego wykazało, że szkolne reminiscencje mają pewną siłę oddziaływania na moją osobę. Jednakże w przypadku powieści Mitchella dochodzi kilka kwestii, które teoretycznie powinny odróżniać brytyjskie realia początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku z polską podstawówką u progu transformacji. Dysonans kulturowy i polityczny, odległość przestrzenna i wreszcie różnica czasowa powinny wpłynąć na obraz środowiska nastolatków w obydwu realiach.
Okazało się jednak, że w historii Jasona znajduje się wiele elementów, których doświadczaliśmy ja i moi rówieśnicy. Myślę, że niemal każdy czytelnik (szczególnie płci męskiej) zagłębiając się w „Konstelacje” odnajdzie wspomnienia z okresu dorastania. Ciągła walka o status i zachowanie twarzy przed kolegami, pierwsze zauroczenia i łamanie zakazów z dreszczykiem emocji. Nie jest to jednakże wyłącznie sielanka. Robert Silverberg w „Prądach czasu” napisał: „Dzieci są tak uroczo szczere, prawda? I tak cudownie, tak absolutnie wrogie”. Doskonale oddaje to ducha powieści Mitchella. Młodzi bohaterowie nie mają hamulców przed wytykaniem słabości innym; wykorzystywaniem ich dla własnej korzyści lub też wyłącznie z czystej złośliwości. Jeden fałszywy ruch i jest się pogrążonym w oczach szkolnej braci – a odzyskać status nie jest łatwo, oj nie!
„Konstelacje” nie są powieścią o trzynastolatku. Są powieścią z punktu widzenia trzynastolatka. Różnica z pozoru niewielka, ale w rzeczywistości ogromna. David Mitchell nie opisuje roku z życia Jasona Tylora, a pozwala czytelnikowi go przeżyć. Widzimy świat oczami wrażliwego i inteligentnego chłopca, który nie mając odwagi wprost wyrażać opinii o otaczającym go świecie, ucieka się do poezji. Daje w niej wyraz swym codziennym frustracjom związanym z kolegami, ale również przelewa na papier refleksje dotyczące coraz gęstszej atmosfery panującej w domu rodzinnym. Nie obawiajcie się jednak, autor nie zmusza nas do zagłębiania się w twórczość młodego poety – treść przekazana jest w stadium przemyśleń.
Warto również wspomnieć o przypadłości Jasona. Przez całą książkę walczy on z Katem – personifikacją swej ułomności, którą jest jąkanie. Robi to naprawdę kolosalne wrażenie, szczególnie w świetle szkolnych realiów, gdzie każda słabość jest piętnowana i wyszydzana.
Wreszcie „Konstelacje” to opowieść o przekraczaniu granicy między dzieciństwem a dorosłością. Bohater wkracza w wiek, w którym powoli musi sam o sobie decydować, wymyka się spod ochronnego parasola rozpościeranego przez rodzinę i musi stawić czoło pierwszym tragediom: i dalekim, i bardzo osobistym.
Nie ulega wątpliwości, że Mitchellowi po mistrzowsku udało się oddać realia wiejskiej społeczności gdzieś na angielskiej prowincji. Autor zapewne czerpał z własnych doświadczeń, gdyż zarówno miejsce, czas akcji, jak i wiek bohatera pokrywają się z jego biografią – choć nie mnie oceniać, czy prawdą jest slogan wydawcy mówiący o autobiograficznym podłożu powieści. Nie da się jednak ukryć, iż wiarygodność jest silną stroną powieści.
Mówi się, iż diabeł tkwi w szczegółach. Brytyjski pisarz musi znać to powiedzenie, gdyż „Konstelacje” są bardzo dopracowane. Drobne uwagi, z pozoru nic nieznaczące zdania tworzą skomplikowaną całość, w której przenikają się sprawy małej społeczności z wydarzeniami na świecie. Choć wydaje się, iż miejscowość Black Swan Green jest oderwana od wielkiego świata, to i do niej docierają echa światowych konfliktów. Widmo Układu Warszawskiego cały czas jest obecne, a wojna o Falklandy zbiera swoje żniwo także wśród mieszkańców spokojnej mieścinki. Znalezienie równowagi między sprawami lokalnymi a globalnymi to kolejny spory plus książki.
„Konstelacje” są powieścią obyczajową, miejscami wkraczającą w nadrealizm. Powieść skupia się na wewnętrznych przeżyciach i przemyśleniach bohatera do tego stopnia, że czasem zaciera się granica pomiędzy rzeczywistością a wyobrażeniami. Początkowo taki zabieg może konfundować, ale w rzeczywistości dodaje powieści dodatkowego wymiaru. Tym bardziej, że nie jest on nadmiernie wykorzystywany.
Nie bez znaczenia przy odbiorze książki jest też styl autora: z jednej strony lekki i dynamiczny, a z drugiej pełen podtekstów i ukrytych znaczeń oraz celnych obserwacji. W warstwie językowej jest realistyczny. Chłopcy mówią tak, jak to się słyszy na podwórku, a nie tak jak z kart podręcznika.
Cały czas piszę o „Konstelacjach” jako o powieści, choć jeśliby nazwać je zbiorem powiązanych opowiadań, również nie byłoby się daleko od prawdy. Każdy z rozdziałów można traktować jako oddzielną i spójną całość (zresztą kilka z nich ukazało się właśnie jako opowiadania), ale dopiero złączone razem zyskują nowy wymiar. Z powodu tej wartości dodanej wydaje się, że jednak lepiej rozpatrywać książkę Mitchella jako powieść.
Rozpocząłem od analizy tytułu i na refleksji mu poświęconej zakończę. Polski tytuł
1), choć celny, pod pewnym względem, nie oddaje ładunku, jaki niesie oryginalna nazwa książki, brzmiąca
„Black Swan Green” (jest to jednocześnie nazwa miejscowości, w której toczy się akcja powieści). Mogę tylko spekulować, czy Mitchell odwołuje się w nim do teorii Czarnego Łabędzia Nassima Taleba. Jednakże wydaje mi się, iż jest to wysoce prawdopodobne. Czyż nasze młodzieńcze życie
(green) nie jest wypadkową trudnych do przewidzenia – szczególnie z perspektywy nastolatka – wydarzeń
(black swan)?
Przypisy:
1)Ogólnie powieść przełożono dobrze, ale w kilku miejscach można się zirytować, jak na przykład przy tłumaczeniu na polski nazw okrętów biorących udział w wojnie falklandzkiej czy dosłownym przetłumaczeniu
swiss army knife, które choć poprawne, w danym kontekście brzmi niewłaściwie.
Sortuj: od najstarszego | od najnowszego
ajsber - 21:40 01-12-2007
Jedno istotne i poważne pytanie. Czy ta książka nadaje się na prezent dla oczytanego czternastolatka ? Pytam dlatego, że pisanie z takiej perspektywy niekoniecznie oznacza łatwość czy przystępność odbioru przez czytelnika w tymże wieku.
Shadowmage - 00:01 02-12-2007
Powiem szczerze, że nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Po prostu już nie pamiętam, jak odebrałbym taką książkę, gdybym miał 14 lat; nie mam też zbytnio styczności z oczytanymi czternastolatkami, więc punktu odniesienia brak. Moim zdaniem jest to jednak książka dla dorosłego czytelnika.