Statek na strądzie
Wiosenny sztorm cichł, rozpadał się na pojedyncze porywy bezsilnego gniewu. Wiatr niosący grube krople dżdżu siekł twarze deszczem, zrywał kłęby piany ze szczytów fal piętrzących się niczym górskie zbocza, szamotał się wśród drzew na stromym brzegu. Ogromne bałwany rozbijały się z szumem i łoskotem na zdziczałym wybrzeżu Osetnika*. Przewalały się z hukiem na wąskim pasku plaży, za którą wznosił się, jak potężny mur, poszarpany uskok wybrzeża zarośniętego prastarym bukowym borem następnie przechodzącym w las przetykany prześwitami i polanami, na których plewiły się osty, turzyce i bodiaki.
Jost wpatrzył się w morze, przesłonił ręką oczy, by nie raził go blask ognia rozpalonego na stromym brzegu, jego wzrok przemknął nad roztańczonymi grzywami fal. Daleko, wśród szarych zwałów chmur przedzierała się wąska czerwonawa łuna zachodzącego słońca. Na tle dalekiego poblasku dostrzegł to, czego cała maszoperia* wypatrywała niczym Dnia Zbawienia - wysmukły kształt rozpruwający fale obłym dziobem.
Statek! Jost rzuciłby na szalę wagi Fortuny swojego parta i dołożyłby roczny połów bantek*, że była to flamandzka fuita. Ogromny stos rzucał migotliwy poblask; choć maszop stał tyłem do ognia, ciągle miał przed oczyma czerwonawą poświatę płomieni. Nie widział, rzecz oczywista, pawęży rufowej, jednak silnie zwężające się burty i trzy wysmukłe maszty pozwalały sądzić, że statek nie był galeonem, krejerem ani pinką - gdyż Jost nie dostrzegał ostro ściętej dziobnicy Zapewne szyper płynął z Rygi lub Narwy, może z Königsbergu, choć maszop nie oddałby za to głowy. Fluita zbliżała się do brzegu gnana wiatrem i falami - zapewne pilot lub sternik brał ogień rozpalony przez maszoperię za światło wskazujące początek wodnego szoru, wiodącego aż do portu w Łebie i chwała za to Panu. Błądzenie było rzeczą ludzką, a w takich ciemnościach mógł zgubić drogę nawet bardzo doświadczony szyper. Jednak w tym wypadku cena pomyłki była równie wysoka, jak podniesione do ciosu topory kaszubskich piratów.
Statek wszedł na mieliznę. Maszop nie widział, co działo się na pokładzie, bo fale i deszcz przesłaniały zdobycz przed jego drapieżnym wzrokiem. Jednak bez trudu mógł domyślić się wszystkiego. Strądowanie* na Osetniku zawsze wyglądało tak samo. Pierwszy wstrząs... Później chwila przerwy.
Stępka statku szoruje po mieliźnie, wiatr wpycha go coraz głębiej na piaszczystą łachę. Pokład dygoce wstrząsany paroksyzmami agonii, gdy fluita desperacko walczy o przetrwanie, ludzie walą się z nóg, źle przymocowane beczki toczą się po pokładzie, pęka maszt - lecą na pokład reje, liny i stengi.
Jost polecił boskiej opiece dusze załogi. Zdawało mu się, że słyszy krzyki przerażenia, lamenty i modlitwy, gdy kadłub zadygotał, a klepki poszycia zatrzeszczały pod ciężarem statku. Wreszcie fluita stanęła, lekko pochylona na bok. Zamarła daleko od brzegu, otoczona wieńcem fal.
- Statek na strądzie! - rzekł Jost do reszty maszopów. - Pakowny orlog, fluita albo pinasa. Będzie ze sto łasztów frachtu! Ino załogi nie widzę.
- Niech ich Smantk wezmie! Zagasić ogień, we diochle! - rzucił Gust Dahl, szyper i przywódca towarzystwa.
Grube dębowe polana i kawały buczyny zasyczały polane wodą. Płomienie zachybotały zasypywane piaskiem; poczęły przygasać, przegrawszy skazaną z góry na porażkę walkę z ludzką przemyślnością.
- Zbierać się knepi*! Chyże!
Maszopi porwali się na nogi. Wszyscy zawzięci i chmurni jak morze podczas grudniowego sztormu. Jost widział ich ogorzałe gęby, przenosił wzrok z jednej postaci na drugą. Stali przy dogasającym ogniu - wielkie czerstwe chłopy w skórzanych buksach, w wępsach z rękawami, w mokrych świtach i granatowych sekniach; w ociekających deszczem mucach i kapeluszach na głowach. Zbrojni w szable, siekiery, pałasze, a gdyby one nie wystarczyły - w pistolety i półhaki ukrywane przed deszczem pod połami opończy.
Szybko ruszyli na wybrzeże; znikli w wykrocie pod pniem buka powalonego w jednym z okrutnych, jesiennych sztormów, gdy niebo i woda łączyły się w szaleństwie na podobieństwo rozwścieczonych bestii. Zeszli ze stromego klifu, poszarpanego kłami morskich żywiołów niczym brzeg znoszonej sukni starego żebraka z Gduńska.
A potem chmury rozstąpiły się i wzeszedł księżyc, rozświetlając dziki brzeg. W blasku miesiąca wyglądał niczym wybrzeże przeklętej wyspy, która nagle wynurzyła się z fal na środku legendarnego Morza Sargassowego, w dalekim Nowym Świecie, gdzie rozpadały się rozdarte galeony i karaki obrośnięte wodorostami. Wąski pasek piasku u podnóża wzgórz przypominał pobojowisko po walkach stolemów*, pełne poskręcanych, połamanych drzew, kamieni i wodorostów przyniesionych falą przyboju. Gałęzie ogromnych buków zwalonych z wysokiego brzegu, podmytego morską falą, wyciągały się nad maszopami niczym kikuty powalonych olbrzymów, mokre i obwieszone wodorostami z niedawnego sztormu, niby kości trupa oblepione zbutwiałymi resztkami odzienia. Spod piasku prześwitywały szczątki kadłubów i klepki poszycia statków, które znalazły swój grób na mieliznach i głębiach Osetnika za sprawą maszoperii Dahla. Pod nogami chrzęściły muszle i kamienie wyrzucone falą przyboju.
Bracia Strądowi zwani Stolemami, Mały Jeka, Mostnik i Szulist zepchnęli na wodę dwie łodzie skryte bezpiecznie w jarze. Wskakiwali do nich co tchu, ponaglani krzykami Dahla. Jost zajął miejsce na ławce, między maszopami. Pozostali chwycili za pojazdy*, zgięli się z wysiłku, prężąc ramiona w walce z wodnym żywiołem.
Morze wciąż było wzburzone. Ogromna, postrzępiona fala podniosła wysoko w górę dziób pierwszej łodzi, tak iż przez krótką chwilę mierzył w zasnute chmurami niebo. Potem bat* zwalił się w dół, zjechał po grzbiecie rozpędzonego bałwana w otchłań pełną wodnego pyłu, piany i wodorostów czepiających się burt, aby już za chwilę podźwignąć się z wysiłkiem na kolejnej sztormowej fali. Płynęli do statku. Maszopi napierali na pojazdy, dobywając ostatniego tchu z piersi. Jost sprawdził, czy nie zamokły zatknięte za pasem pistolety, zmacał pałasz przy boku, a potem przeżegnał się. Gdzieś na dnie jego duszy narastał lęk, bo nie miał pewności co do szczęśliwego zakończenia wyprawy, choć przecież nie była to ich pierwsza hanza. Odwiecznym, starodawnym zwyczajem betowizny respektowanym nawet przez królów polskich, strądowych i wójtów, to, co rzuciła na brzeg fala przyboju, należało do Rebocy*. Tylko, że Dahl i jego maszopi potrafili dopomóc Fortunie; sprawić, by poza jantarem i deskami ze statków, rzucała na mielizny pinki, szkuty, fluity a czasem nawet całe galeony. Maszopi byli skrzętni i zapobiegliwi - nikt z ocalałych nie przeżył dotąd wejścia na strąd pod Osetnikiem. Ciała szyprów, majtków i bosmanów powierzali morskiej głębi, która nigdy nie wydawała swoich tajemnic.
Jost oczyma duszy już widział to, co stanie się za chwilę; oglądał błysk opadających w dół zakrwawionych toporów, słyszał świst szabel i pałaszy, urywany trzask wystrzałów. Wrzaski, jęki i krzyki załogi, krew tryskającą na deski, rozpaczliwe prośby o miłosierdzie, którego nigdy nie dawali. Wiedząc, co ich czeka, począł modlić się, zrazu cicho, potem coraz głośniej:
Boże, Oycze Niebiesky Jajem człowiek grzeszny Tobie ja swe grzechy wyznawam Z nich się winniem dawam
To wszystko miało się stać już za chwilę, gdy pozostali Reboce rzucą kotwiczki i haki, kiedy zaczną wspinać się po linach na pokład. Za nimi był mroczny, urwisty brzeg, a przed nimi... tylko piekło.
Litanię Josta podjęli pozostali maszopi. I całe kaszubsko-klekowskie towarzystwo wyrzekło jak jeden mąż:
Zgrzeszieljem myli Panie Gryzę mię me summienie Tak wiele grzechu mojego Jak piasku morskiego
Ale te pociechę mam Łaskawego cię znam Przysięgłeś grzechy odpuścić Chto się zechce nawrócić.
Fluita siedziała na mieliźnie niczym nadmorski głaz. Postrzępione bałwany uderzały o burty w bezsilnej złości. Jost zdziwił się tylko, że załoga nie zrzuciła żagli - choć fok i grot były sprzątnięte, wiatr wciąż szarpał postrzępionymi zrefowanymi marslami; wył wśród sztagów, topenantów i brasów, świszczał na nokach rei, wantach i szotach.
- Chyże dreszi* z Pónem Bogiem! Po szczęście i sławę!
Jost przeżegnał się znowu, widząc wyniosły galion pod bukszprytem statku. To była morzeczka, niewiasta z obliczem kobiety, a ogonem ryby - panna wodna. Tak nazywano wiele statków, nawet pinki i galeony z floty królewskiej. Jednak dlaczego zamiast włosów na głowie ondyny wiły się węże szczerzące kły i wysuwające na wszystkie strony świata długie języki? Jost widział coś takiego po raz pierwszy. Poczuł chęć, aby od razu wypalić morskiej pannie w łeb z pistoletu albo przeżegnać się nabożnie. Co też uczynił...
Bracia Stolemowie, Szulist i inni maszopi cisnęli linki z kotwicami na pokład fluity Jost usłyszał głuche dudnienie, z jakim żelazne haki uderzały o deski pokładu, brzęk, z którym zaczepiły o falszburtę i relingi.
- Na dek!
Uchwycił linę i począł wspinać się w górę, po mokrej burcie statku. Maszopi skoczyli za nim. Wdrapywali się, wyszukując nogami wypukłości kadłuba, wspierając na zdobieniach i pokrywach ambrazur. Nie było to trudne, bo na fluitach burty pochylały się mocno ku sobie przy głównym deku. Wszystko po to, aby wystrychnąć na dudka Duńczyków pobierających na Sundzie cło uzależnione od rozmiarów głównego pokładu statku. To dziwne, lecz w ciągu ostatnich trzydziestu lat nawet najbardziej gorliwi szarpacze i poborcy króla Chrystiana nie poszli jeszcze po rozum do głowy i wciąż nie zwrócili uwagi, że holenderskie statki mają coraz mniejsze deki i coraz bardziej pochylone ku sobie burty.
Jost miał nadzieję, że załoga nie sprawi im zbyt wiele kłopotów. Zresztą dopóki trwał sztorm, mogli zedrzeć sobie gardła do krwi, wołając o pomoc, a z dział i muszkietów strzelać aż do sądnego dnia. Na lądzie nikt nie usłyszałby ich głosów, bo od morskiego brzegu Osetnika, aż do samego Sasena* ciągnęły się nieprzebyte bory, wrzosowiska, pastwiska porośnięte ostem i burzanem, na których tańcowały purtki i stolemy, a błędne ogniki wodziły dobrych chrześcijan na manowce.
Dahl i Szulist pierwsi wpadli na pokład fluity z dobytymi szablami. Jost przeskoczył falszburtę, wyrwał z pochwy pałasz, wyszarpnął spod świty pistolet, odwiódł z trzaskiem skałkę, gotowy na pierwszą oznakę oporu strzelać, ciąć i prać, ile tylko tchu w piersiach starczy.
Nie miał kogo bić.
Pokład fluity był pusty.
Morze uderzało o burty statku, strzelało w górę bryzgami piany. Wiatr wył na takielunku, jakby przygrywał śmierci do tańca i próbował wytrzymałości sztagów, łopotał postrzępionymi, porwanymi marslami, przerzucał z łoskotem uwolnioną z lin rejkę bezana na ostatnim maszcie. Pokład zawalony był piaskiem, rozbitymi szczątkami baryłek, deskami, naglami wyrwanymi z kołkownicy, splątanymi kawałkami lin. Statek osadzony głęboko na piaszczystej łasze, jęczał niczym żywa istota, czasem tylko dygotał wpychany głębiej na mieliznę przez fale przyboju. Skrzypiały reje szarpiące się na wyluzowanych brasach, trzeszczały naprężone fały, sztagi i wanty.
SŁOWNIK
Maszoperia (niderl. maatschappij) – towarzystwo.
Bantki – kasz. flądry.
Strądowanie (obecnie sztrandowanie) - wejście okrętem na brzeg lub mieliznę, najczęstszą przyczyną jest uszkodzenie okrętu w czasie sztormu.
Knep - kasz. chłop, mężczyzna.
Stolemy - tak Kaszubi nazywają legendarnych olbrzymów lub ludzi obdarzonych dużym wzrostem.
Pojazdy - tak w XVII wieku nazywano wiosła.
Bat - niewielka łódź, często używana w XVII wieku do połowów.
Reboce - kasz. Tak nazywano niegdyś Kaszubów mieszkających na wysuniętych najdalej na północ polskich wybrzeżach.
Drech – kasz. brat, kamrat
Saseno-kasz. Dzisiejsze Sasino, położone 12 kilometrów na wschód od Łeby.