Jakub Ćwiek - "Krew na ich rękach"
— To nasi tak go załatwili? — zapytał Russo, gapiąc się na leżącego w wodzie trupa.
Wzruszyłem ramionami. Jedynym sposobem, by się tego dowiedzieć, było odwrócenie ciała. Wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał to zrobić, ale jakoś nie mogłem się do tego zebrać.
— Jak chcesz, to go zapytaj — rzuciłem, siląc się na wesołość. Strzyknąłem śliną i poprawiłem pasek plecaka. — Tylko najpierw wyjmij mu głowę z wody, bo usłyszysz tylko bulgot.
Russo skrzywił się, wciąż nie odrywając wzroku od ciała. Przyglądał się martwemu Charliemu z mieszaniną obrzydzenia i fascynacji. W za dużym hełmie, który opierał mu się na uszach, i z lekko zmarszczonym piegowatym nosem, wyglądał na nie więcej niż piętnaście lat. W rzeczywistości kilka dni wcześniej skończył dziewiętnaście. Chłopcy nawet urządzili mu imprezę z okazji urodzin, dokładnie miesiąc od dnia, w którym rozpoczął służbę.
— Zachowujesz się, jakbyś pierwszy raz widział nieświeżego trupa, dzieciaku — stwierdziłem. — Zapewniam cię, że jeszcze parę ich tutaj zobaczysz, a niektóre będą wyglądać gorzej niż ten.
Pozdrowiłem machnięciem ręki Cartera, który wyłonił się z krzaków po drugiej stronie rzeki.
Tamten w odpowiedzi pokazał mi wyprostowany serdeczny palec i wyszczerzył się w kretyńskim uśmiechu. Właściwie nie spodziewałem się po nim niczego innego.
— Ja wiem, tylko...
— Znajdź sierżanta — wszedłem mu w słowo. — Powiedz, że natknęliśmy się na zwłoki, i zaznacz, że nieszczególnie świeże. Ja tu zaczekam.
Chłopak pokiwał głową i zniknął w zaroślach. Wsparłem karabin o pobliskie drzewo i podniosłem leżący nieopodal drąg. Ostrożnie odwróciłem nim trupa.
Ledwie go ruszyłem, rozległo się głośne pierdnięcie i zgromadzone w topielcu gazy wydostały się na zewnątrz. Smród, słodki jak zgniłe jabłka, był tak intensywny, że odruchowo zgiąłem się wpół.
Z przeciwnego brzegu dobiegł mnie stłumiony chichot Cartera. Wiedziałem, że śmieje się ze mnie, a z nim pewnie ukryta w krzakach reszta plutonu, ale w owej chwili zupełnie mi to wisiało. Czułem się tak, jakbym wypluwał własny żołądek.
Gdy udało mi się dojść do siebie, znowu miałem obok siebie Russo, a także sierżanta Dutcha, Kravitza, Collinsa i dwóch z uzupełnienia. Marquez i O'Tunner zawsze wszędzie łazili razem i podobno mieli się ku sobie, choć nikt ich nigdy na niczym nie przyłapał.
Wszyscy oni stali w pewnej odległości, i każdy zatykał sobie nos, ale nikt oprócz mnie nie puścił pawia. Zrobiło mi się głupio, więc gwałtownie się wyprostowałem, otarłem usta rękawem i splunąłem.
— Musiał zginąć parę dni temu — powiedziałem. — Ciało jest już w zaawansowanej fazie rozkładu...
Mniej więcej w połowie zdania zorientowałem się, że bredzę, nikt mi jednak nie przerwał. Nawet Collins, mimo że był medykiem, a w cywilu podobno niezłym chirurgiem, ograniczył się tylko do lekkiego uśmiechu.
„Parę dni?” — mówił ten grymas. „W dżungli? Przy tej temperaturze?”.
— ...Oprócz tego czysto, sierżancie — zakończyłem składanie tego pospiesznego raportu.
Miałem w ustach ohydny smak i musiałem się natychmiast napić. A Carter, jak na złość, był na drugim brzegu.
Dutch skinął głową i podszedł pewnym krokiem do ciała.
Przyglądaliśmy się w milczeniu, jak się pochyla, dobywa noża i rozcina koszulę mundurową martwego Wietnamczyka. Robił to pewnymi ruchami, szybko i sprawnie. Z taką samą fachowością wydłubał z ciała kule, po czym złapał trupa za poły koszuli i wciągnął na brzeg. Diabli wiedzą po co.
— Zbieramy się — powiedział, wstając i wycierając ręce. Wyjęte z ciała kule schował do kieszeni na piersi. — Martwe żółtki nie interesują mnie tak jak żywe. Choć zawsze cieszą.
Ruszyliśmy posłusznie w głąb lasu, ale tego dnia nie spotkaliśmy już ani jednego Charliego.