NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Miela, Agnieszka - "Krew Wilka"

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

Ukazały się

Grimwood, Ken - "Powtórka" (wyd. 2024)


 Psuty, Danuta - "Ludzie bez dusz"

 Jordan, Robert; Sanderson , Brandon - "Pomruki burzy"

 Martin, George R. R. - "Gra o tron" (wyd. 2024)

 Wyrzykowski, Adam - "Klątwa Czarnoboga"

 Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

Linki

Stewart, Sean - "Krąg doskonały"
Wydawnictwo: RedHorse
Data wydania: Sierpień 2007
ISBN: 978-83-60504-31-4
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 328
Cena: 31,95 zł



Stewart, Sean - "Krąg doskonały"

Rozdział I
Obudziłem się spięty, spocony i rozdygotany. Znów mi się śniły te upiorne, widmowe drogi. Ta, co przyśniła mi się dzisiaj, zaczynała się przy basenie i szła nią mała dziewczynka, która spoglądała na mnie przez ramię poważnymi, ukrytymi za szkłami pływackiej maski oczami. Na nogach miała płetwy, szła powoli, kołysząc się nieco jak kaczka, a mokre ślady znikały pośród niewyraźnie majaczących w oddali czarno-białych domów. Wszystko otulała taka cisza, że dzwoniło mi w uszach.
Zerknąłem na mój odtwarzacz wideo, ale cyfry na panelu migotały monotonnie:

--00:00--

--00:00--

--00:00--

Czas zerwał się z uwięzi i dryfował leniwie, czemu towarzyszyło to dawno zapomniane uczucie, że jesteś dzieckiem z gorączką, a wokół ciebie zamyka się wieczna noc. Leżałem na nadmuchiwanym materacu w mojej maleńkiej sypialni i mym całym ciałem wstrząsało przeczucie jakiejś okropności. W ustach miałem miedziany posmak. Wytrzeszczonymi oczami wpatrywałem się w mrok.
Zadzwonił telefon, podniosłem więc słuchawkę. – Tak?
– TK?
– Psiakrew, kto mówi? – od dziesięciu lat, od śmierci mojej kuzynki AJ nikt nie mówił mi TK. To ona tak mnie nazwała.
– Tu twój kuzyn, Tom. Tom Hanlon. Mój ojciec ożenił się z przyrodnią siostrą twojej ciotki Dot.
Z głębin mej pamięci wypłynął niezbyt wyrazisty obraz wiecznie poirytowanej kobiety o ondulowanych włosach, wytykającej wujowi Waylonowi wszelkie zło wynikające z pijaństwa, podczas gdy on pociągał sobie ulubione irlandzkie piwko z papierowego kubka. – W porządku, chyba kojarzę.
– To już inna rozmowa – stwierdził Tom Hanlon. – A ty w ogóle mnie pamiętasz?
– Nic a nic.
– Rozmawialiśmy podczas pewnego rodzinnego zjazdu. Zapytałem cię, jakie są duchy.
– I co odpowiedziałem?
– Nieżywe.
No tak, to było w moim stylu. Oczywiście o duchach można jeszcze powiedzieć kilka innych rzeczy. Różnią się pomiędzy sobą jak demony i wcale nie są takie same, jak na przykład zombi. Niektóre mogą cię dotknąć, a inne nie, jedne są smutne, a inne kompletnie szalone. Najważniejsze jest to, że wszystkie pragną czegoś i to pragną znacznie bardziej, niż wy moglibyście sobie to wyobrazić. Gdybyście mieli choć tyle rozumu, ile Bóg dał karaluchowi, trzymalibyście się od nieboszczyków z daleka.
– Tom – odezwałem się wyłącznie po to, żeby nie uznał mnie za człowieka niegrzecznego. – Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że mamy pieprzony środek nocy?!
– W moim garażu jest martwa dziewczyna.
– To zadzwoń po policję.
– Nie, nie jest martwa w taki sposób. Mam na myśli... normalnie martwa.
No tak.
– Cholera. Nie mogę ci pomóc. Już się tym nie zajmuję. Do...
– Dam ci tysiąc dolców – powiedział. – Przemyśl to sobie.
Przemyślałem. Tysiąc dolców, tylko po to, żeby się pozbyć jednego ducha. To kupa forsy. Tysiąc dolców. Sześć tysięcy opakowań błyskawicznej zupki Ichi-Ban. Przy moim obecnym trybie życia miałbym obiadki na jakieś... czternaście lat. Dziesięć porządnych wypraw do któregokolwiek z parków rozrywki Six Flags dla mnie i Megan, włączając w to wszystkie gazowane napoje i frytki, które moglibyśmy wrąbać.
– No proszę, jednak nie odkładasz słuchawki – stwierdził Hanlon z wymuszonym śmiechem. – Wiesz, jak to mówią, każdy człowiek ma swoją cenę...
Odłożyłem słuchawkę.

W sześć godzin później, jak w każdą co drugą niedzielę, odwiedzałem moją dwunastoletnią córkę Megan. Megan jest niewysoka, szybka i agresywna. Nie tylko została kapitanem w swojej drużynie piłki nożnej, ale też jako jedyna dziewczyna z całej teksaskiej młodzieżowej ligi piłkarskiej otrzymała w tym roku czerwoną kartkę. „Doskonały wzrok, panie sędzio!” – powiedziała po przeraźliwym gwizdku anulującym gola, klaszcząc urągliwie i nie zwracając uwagi na płynącą z jej rozbitej wargi krew.
Nieodrodna córka swego ojca.
O ile pewną skłonność do uporu odziedziczyła po mnie, po matce ma jasne włosy, zgrabną sylwetkę, zamiłowanie do sportu i – Bogu dzięki! – kompletną niezdolność do widzenia martwych. Nigdy nie mówiłem Megan o mnie i duchach. Żaden dzieciak nie lubi myśleć o swoim ojcu jak o człowieku ułomnym, będącym swego rodzaju wybrykiem natury. Nie prowadzę samochodu, więc kiedy wychodzimy gdzieś razem, jedziemy autobusem, co ona chyba zaczyna uważać za rodzaj kalectwa. Dziś przez całą godzinę siedzieliśmy w sklepie muzycznym na Shepherd i słuchaliśmy darmowych nagrań. Jako pracownik sklepu z karmą dla zwierząt Petco nie zarabiałem zbyt wiele i darmowe nagrania mi pasowały. Jeszcze sześć miesięcy temu byłoby to niezłe popołudnie, ale tym razem Meg była w tak oczywisty sposób znudzona, że dla uratowania sytuacji postanowiłem zaprosić ją na korzenne piwo, ale wtedy usłyszałem, że Meg próbuje nie wchłaniać w siebie zbyt wielu kalorii.
Jezusie!
– Jesteś jeszcze za młoda, żeby rezygnować z piwa – powiedziałem.
Meg uniosła tylko oczy ku niebu.
Powrotna jazda do jej domu w Woodland była długa i uciążliwa dla nas obojga. Woodland to starannie zaplanowane podmiejskie osiedle na północnych obrzeżach Houston, obsadzone pieczołowicie pielęgnowanymi świerkami i zabudowane średniej wielkości domkami. Nawet restauracyjki sieci Taco Bells są tu czyste i schludne.
– Co słychać u Trish i Fondy? – zapytałem, mając nadzieję, że dobrze zapamiętałem imiona nieodstępnych przyjaciółek Megan, łażących za nią jak pomocnicy szeryfa za swoim szefem.
Meg sięgnęła ku przyciskowi dzwonka na żądanie. – Nie mam pojęcia, co robi Trish i guzik mnie to obchodzi. Fonda i Azul są dziś w Six Flags.
Bilety do parku rozrywki Six Flags są po 39,99 dolca od każdej osoby wyższej niż 48 cali, a dodatkowo trzeba bulnąć na autobus, gumę do żucia i napoje Dr. Peppers. Ciężki grosz dla kogoś, kto zarabia jako sprzedawca w sklepie z artykułami zoologicznymi. – Zapraszały mnie, żebym się wybrała z nimi, ale...
Ale twoja matka zmusiła cię do spędzenia popołudnia ze mną...
Podczas minionych dwunastu lat nigdy nie zapominałem o wigilijnych jasełkach, o świętowaniu zdobycia przez Megan kolejnych sprawności na obozach skautów ani o szkolnych koncertach. Sadziłem dynie na szkolnej działce Megan i na księgarskich wyprzedażach wybierałem książki, które potem oddawałem bibliotece w jej szkole, sprzedawałem też losy na loterii, żeby posłać ją na obóz naukowy. Moja była żona, Josie, powiedziała kiedyś: – Will, jesteś wspaniałym... – zająknęła się – najlepszym z dochodzących ojców, jakiego mogłabym sobie wyobrazić.
Najlepszy dochodzący ojciec w Stanie Samotnej Gwiazdy. Zastanawiam się, czy nie kazać sobie zrobić koszulki z takim napisem.
Wysiedliśmy z Megan w objęcia parnego powietrza Houston na przystanku przed Jamison Middle School. Nad metalowymi zjeżdżalniami w przyszkolnym parku zabaw drgały fale rozgrzanego powietrza.
– Dlaczego na mojej metryce urodzenia nie ma twojego nazwiska? – zapytała mnie Megan.
– Co takiego?
– Mama wczoraj się zdradziła. Przeglądała moje dokumenty. Twojego nazwiska nie ma na mojej metryce. A tatki jest.
Tatkiem był Don, zakuty trep, były żołnierz piechoty morskiej, którego Josie poślubiła w rok po tym, jak puściła mnie kantem.
– Mojego nazwiska nie ma na twojej metryce?
– To właśnie staram ci się powiedzieć.
– Kiedy się urodziłaś – powiedziałem – twoja mama i ja nie byliśmy już razem. Myślę, że uznała, iż lepiej będzie wpisać tam nazwisko Dona.
– A co, nie zrobili testu krwi, czy czegoś w tym guście?
– Nie, myślę, że przyjęli oświadczenie twojej matki. – Może pielęgniary nawet nie zapytały Josie. Może Don poszedł i sam wypełnił te papiery. – Nigdy nie powiedziała ci, że nie jestem twoim ojcem. – Milczenie. – Nigdy ci nie powiedziała, że Don jest twoim biologicznym ojcem.
– Nie. Zawsze mówiła, że ty nim jesteś. – Zabrzmiało to tak, jakby Meg nie była tego za bardzo pewna.
Kiedy skręciliśmy w podjazd ku domkowi Meg, Josie pomachała nam ręką z okna bawialni. – No to cześć, maleńka – powiedziałem. Pochylając się, żeby pocałować Meg w czubek głowy, zobaczyłem, że nosi biustonosz.
Moja córka zatrzymała się na chwilę na schodach, trzymając dłoń na klamce. – Will, dlaczego nigdy nie miałeś samochodu?
Zaraz potem Josie otworzyła drzwi i Megan znikła wewnątrz domu.
Bardzo często jeździłem autobusami, co w Houston nie należy do dobrego tonu, ale miałem swoje powody. Od dwunastu lat w każdą co drugą niedzielę ja i Megan wychodziliśmy razem i połowa moich wspomnień z tym związanych dotyczyła autobusów. Dziewięciomiesięczna Megan piszcząca z radości, gdy unosiłem ją jak samolocik, dopóki jakieś babsko na przystanku nie stwierdziło: „Nigdy nie widziałam, żeby ktoś traktował dziecko tak nieodpowiedzialnie!”. Megan przez cały czas gulgotała radośnie i tłukła mnie małymi tłustymi piąstkami, domagając się powtórzenia zabawy. Butelki odżywek wystające z kieszeni mojej skórzanej marynarki. Nadal pulchna jak pączuś trzyletnia Megan wierzgająca nóżką, aż jeden z jej płóciennych bucików – nazywała je „spadajkami” – nie poleciał, uderzając w głowę jedną z wietnamskich babuń siedzących po drugiej stronie przejścia.
Chuda, ośmioletnia Megan, czytająca ze szkolnej czytanki fragment „Charlotte’s Web”. Patrzę, jak włosy grzywki spadają jej na oczy. Kiedy trafia na jakieś trudniejsze słowo, mruży powieki i wysuwa koniuszek języczka.
A teraz nosi biustonosz, ja zaś nie mam nawet samochodu. Patrzy wyłącznie przed siebie... trzynaście, szesnaście, dwadzieścia jeden... Wszystkie te małe Megan na razie są niewidoczne. Są duchami i tylko ja je widzę.
Nazywam się Will Kennedy. Jestem dość sprytny, choć nie tak, jak mój kuzyn Andy, który jeszcze jako skaut zainteresował się komputerami i teraz pracuje w Krzemowej Dolinie w Austin. Miewałem kłopoty z prawem, choć nie takie, jak mój wuj Jerome, który aktualnie siedzi w mamrze za napaść po przyłapaniu żony w łóżku ze swoim kuratorem sądowym. Rodzina uważa mnie po części za dziwaka, ale nie takiego, jak moja ciocia Dot, która – choć nie opuściła jeszcze łona Kościoła baptystów – uważa, że w poprzednim życiu była królową planety Saturn. (Ciotunia Dot zajęła się badaniem swoich poprzednich wcieleń po kuracji odchudzającej, podczas której – stwierdziwszy, że umarła z głodu w osiemnastowiecznej Etiopii – zrzuciła czterdzieści osiem funtów żywej masy. I utrzymała tę wagę).
Powiedziała mi kiedyś, że na ideę reinkarnacji naprowadziły ją rozmyślania o mnie. Osobiście niełatwo mi uwierzyć w to, że każdy z nas ma za sobą – i przed sobą – wiele żyć. Moi znajomi nieboszczycy mają dość kłopotów z jednym.
Kiedy miałem sześć lat, mój wuj Billy zginął w wypadku przy pracy w fabryce kauczuku Philips Petroleum. W zasadzie został zamieniony w parę, cały oprócz stalowych zelówek jego roboczych trzewików, które zostały na fabrycznej podłodze jak mokre, srebrne odciski. Statystycznie nie było to wcale zaskoczeniem. Jeżeli jesteś chłopcem dorastającym w Deer Park albo w Pasadenie lub którymkolwiek podmiejskich osiedli na wschód od Houston, są spore szanse, że prędzej czy później trafisz do którejś z rafinerii. Przed śmiercią wuj Billy był diakonem Kościoła Chrystusowego w Deer Park, dokąd chodziliśmy, zanim mama nie przytyła tak, iż nie mogła się wbić w żadną z niedzielnych sukienek. Raz na miesiąc czytał kazanie w szkółce niedzielnej. Pamiętam, że bardzo poważnie traktował podróże Pawła, ale nie mógł się powstrzymać od plucia na wszystkie strony.
Eksplozja wydarzyła się w pierwszy piątek zajęć w podstawówce, kiedy graliśmy w „pokaż i powiedz”. Rzuciliśmy się do okien klasy i patrzyliśmy, jak po zamglonym teksaskim niebie rozpełza się czarna chmura, jak plama krwi na bandażu. Nie wiedziałem wtedy, że w tym mroku rozpłynął się wuj Billy; usłyszałem o tym dopiero o piątej po południu, kiedy szkolne władze zdecydowały, że mogą nas już wypuścić, żebyśmy oddychając przez zaciśnięte na ustach i nosach dłonie, pobiegli szybko do czekających samochodów, które porozwoziły nas po domach. Moja mama nadal jeszcze lubi opowiadać, jak przedstawiciele kompanii i władz hrabstwa pokazywali się w telewizji, żeby zapewnić wszystkich o absolutnej nieszkodliwości wyziewów znad fabryki, choć przyznawali, że dobrze byłoby, gdyby mieszkańcy pozostali w domach przez resztę tego niezwykle upalnego sierpniowego dnia (temperatura dochodziła do 99°F). Pozamykawszy wszystkie okna. I wyłączywszy klimatyzację.
Jak wiele innych dzieciaków w Deer Park obudziłem się pośrodku nocy z krwotokiem z nosa. Miałem poplamioną poduszkę, co powtórzyło się podczas kolejnych dwu nocy. „Opary rozpuszczalnika” stwierdziła mądrze moja dwunastoletnia kuzynka AJ. Jej tatko pracował przy uszczelnianiu przewodów w Brown & Root. AJ (co było skrótem od Anne-Julie) bardzo się interesowała przemysłowym zanieczyszczeniem środowiska naturalnego, ponieważ urodziła się ze zrośniętymi drugim i trzecim palcem na obu stopach.
Następnym razem zobaczyłem wuja Billy’ego w trzy tygodnie później na rodzinnym zlocie. To było wtedy, gdy rodzinne zloty wciąż jeszcze odbywały się podczas pierwszomajowego weekendu, na terenach piknikowych rzeczki Little Blanco. Tym, co najbardziej utkwiło mi w pamięci z tamtych rodzinnych zjazdów, było żarcie. Stoły uginały się pod ciężarem cytrynowych ciast, misek z ziemniaczaną sałatką, żeberkami i soczystymi ćwiartkami melonów. Tamtego roku miła meksykańska żona wuja Raidera, Juanita, przytaskała cały kosz rozmaitych meksykańskich przysmaków, wśród których były tacquitos z kurczaków, o których tatko powiedział, że są zbyt twarde, ale mama uznała, że nie można o to winić Juanity. Powiedziałem, że Carlos, najstarszy synek Juanity zdradził mi w sekrecie, iż jego babcia z domu Braunfeltzer (jakby kto pytał, mama Raidera), nie lubi Juanity, ponieważ jest katoliczką. Tatko i mama spojrzeli na siebie, jakby nie wiedzieli, co powiedzieć, a mama kazała mi pobiec i napełnić swój talerz.
Pobiegłem po hot dogi (robione ze specjalnych niemieckich góralskich kiełbasek, obficie zalanych keczupem z przyprawami) i talerzyk sałatki z rodzynkami, dołożyłem też do tego porządny kawał bananowego puddingu z waflami Nilla w środku. Właśnie nabierałem solidną garść chrupek, kiedy wpadłem na wujaszka Billy’ego. Był tak zimny, że moje opalone przedramię natychmiast powlekło się gęsią skórką. Był też czarno-biały, jakby wyszedł ze starego filmu. Widywałem już przedtem mnóstwo duchów i natychmiast zrozumiałem znaczenie faktu, że jest czarno-biały. Patrzyłem na nieboszczyka.
Ponieważ jego buty zostały na podłodze rafinerii, stał teraz żałośnie bosy i gapił się na słynną ambrozjańską sałatkę cioci Dot. Ta sałatka była jego ulubionym daniem piknikowym, ponieważ ciocia używała świeżego soku jabłkowego zamiast owocowego koktajlu Del Monte i prawdziwego kremu zamiast Cool Chip. Popatrzył na mnie, a mnie zrobiło się głupio, bo wujaszek nigdy już nie miał doznać rozkosznego smaku bananowego ciągliwego puddingu ani pieczenia bąbelków zimnej coli na języku. Czułem się winny – i jednocześnie uradowany. Cieszyło mnie, że to on jest martwy, a nie ja.
Do czasu, kiedy wuj Billy spotkał się ze swoim Stwórcą w Philips Petroleum, nauczyłem się już nie gadać o nieboszczykach. Nawet moja mama zaciskała wargi i wznosiła oczy do nieba za każdym razem, gdy wspominałem o umarłych. Wszyscy oczywiście wiedzieli, że ich widywałem – w końcu to było małe miasteczko we wschodnim Teksasie – ale ja nie mówiłem już o nich nikomu oprócz mojej kuzynki AJ.
AJ w niczym nie przypominała zwyczajnej dziewczyny z Deer Park. Nosiła okulary à la John Lennon, paliła w swoim pokoiku trociczki i mówiła wszystkim, że jest wiedźmą. Kiedy w domku wuja Walta i cioci Patty zbierali się wszyscy krewni, dorośli gromadzili się w zagraconym frontowym salonie na „rzucanie uroków”, co oznaczało głośne i powoli wygłaszane komentarze baseballowych rozgrywek w TV. W tym samym czasie my, dzieciaki, uganialiśmy się na zewnątrz, ignorując ostrzeżenia naszych matek, wyrażających się krytycznie o przebywaniu na upale. Były lata siedemdziesiąte i o ile odkryto już kremy przeciwsłoneczne, wieści o tym odkryciu do Teksasu jeszcze nie dotarły. Każdy szanujący się biały dzieciak musiał się opalić tak, że przynajmniej dwa razy każdego lata złaził mu naskórek z każdego nieosłoniętego cala kwadratowego skóry. Najlepiej zrywało się skórę z uszu – jeżeli robiło się to ostrożnie, można było zdjąć cały naskórek w jednym kawałku, przezroczysty i lekko powyginany, jak porzucona powłoka cykady, którą wtedy nazywaliśmy katydą.
AJ była autorką większości naszych niezłych pomysłów. Czasami wyciągała z garażu szkło powiększające i pozwalała nam na patio wypalać dziury w pudełkach, najczęściej jednak nasze wrzaski i pokrzykiwania działały na nerwy cioci Patty, która polecała AJ, żeby nas zabierała do pokoju rekreacyjnego na tyłach domku, gdzie stał odbiornik telewizyjny tak stary, iż można było na nim oglądać tylko „Strzały w Dodge City” i rysunkowe filmiki, których bohaterem był Popeye. Spieraliśmy się zaciekle o to, co będziemy oglądali, aż w końcu AJ uciszała nas okrzykiem: „Cisza, gnojki!”, gasiła światła i przynosiła jedno ze swoich kadzidełek. Chętnie się uciszaliśmy i zaciągaliśmy zasłony okienne, ona zaś opowiadała nam naprawdę przerażające historyjki o krwiożerczych upiorach pozostałych z załogi Jeana Lafitte’a albo o facecie, którego siostra zabrała raz autostopowicza z okolic Nowego Orleanu. Autostopowicz okazał się maniakalnym mordercą, który właśnie zwiał z więzienia w Luizjanie, gdzie przetrzymywano nieuleczalnie stukniętych zabójców.
Raz nawet przyniosła czaszkę spotworniałego dziecka, którą dostała od starej ślepej wróżki w Lake Charles. Kuzynka Doreen, udając obojętność, stwierdziła, że dla niej czaszka wygląda na kocią, ale AJ opowiedziała, że wieść niesie, iż było to dziecko demona: urodziło się z kłami i miało kocie oczy z pionowymi źrenicami, więc gdy tylko rodzice wrócili z nim do domu z porodówki, sami zabili potworka, dolewając do butelki z mlekiem pół puszki środka na muchy. Wszystkim nam zrobiło się go żal, choć był to kociogłowy demon, bo zaraz się uspokoiliśmy i zapadła pełna szacunku cisza. Wiedzieliśmy, że ta historia była prawdziwa i szczególnie bolesna dla AJ, z powodu jej palców u nóg.
Kiedy miałem dwanaście lat, AJ stała się obiektem mojej pierwszej miłości. Oczywiście ona kończyła szkołę średnią, a ja byłem w podstawówce, ale odkryłem, że moje historyjki o umarłych mogą mnie uczynić interesującym. Opowiedziałem jej o panu Johnsonie, starym czarnym woźnym w mojej szkole, który wciąż niemrawo czyścił ubikacje, choć powiesił się na belce w kotłowni na jasnopomarańczowej żyłce, kiedy byłem w drugiej klasie. AJ wydawała się rozczarowana tym, że większość duchów zachowuje się bardzo zwyczajnie, ale kiedy próbowałem dodać barw moim historyjkom, żeby upodobnić je do jej opowiastek, zawsze odgadywała, kiedy kłamię. Patrzyła na mnie ponad szkiełkami swoich słonecznych okularów i mówiła tym „murzyńskim” akcentem, którym się posługiwała, żeby wkurzyć swojego ojca: „TK, chcesz, żebym w to uwierzyła?”. TK było skrótem od Truposz Kennedy, co było ksywą, jaką mi nadała. Nauczyła mnie w ten sposób trzymania się faktów.
A potem opuściła szkołę, wyprowadziła się z domu wuja Walta i znikła w świecie dorosłych, co dla mnie oznaczało inny rodzaj śmierci.
Miałem inne miłostki, spotykałem się z dziewczętami, ale tamto pierwsze uczucie nauczyło mnie, żebym nie rozmawiał z nimi o duchach i tego się trzymałem, aż do pierwszego roku w szkole średniej, kiedy zacząłem chodzić z Josie Wells. Josie była jedyną dziewczyną w historii szkoły średniej w Deer Park, która przetrwała wszystkie sezony w zespole cheerleaderek, a potem zrezygnowała nie z powodu ciąży. Była blondynką, miała sześć krążków w lewym uchu i dwójkę beznadziejnie zaćpanych rodziców. Pobraliśmy się w miesiąc po ukończeniu szkoły i przenieśliśmy się do Houston. Po pierwsze, dlatego że miałem cholerną ochotę na zamieszkanie gdziekolwiek, gdzie nikt na mój widok nie zaczynał nucić „Ghost Riders in the Sky”, a po drugie, dlatego że nigdy nie jest za wcześnie na wyniesienie się z Deer Park.
Po dwu latach Josie puściła mnie w trąbę. Była wtedy w ciąży. Przez następne dziesięć miesięcy obijałem się po najróżniejszych miejscach: spałem w domach przyjaciół, noclegowniach, zaparkowanych samochodach i dwukrotnie w wesołym miasteczku Hermann Park. O tym, że twoje życie idzie w złym kierunku dowiadujesz się, gdy usiłujesz namówić swój tyłek, żeby zasnął na wiszącej oponie.
W końcu pozbierałem się na tyle, że zamieszkałem w blokowisku Parkwood Apartaments, leżącym pomiędzy Astrodrome a Texas Medical Center. Parkwood to sześć zwykłych, zbudowanych z kiepsko wypalonej cegły bloków, z których każdy mieścił cztery bliźniacze mieszkania. Kompleks zbudowano pod koniec lat pięćdziesiątych i należał do Baylor College of Medicine. Zarządzanie nieruchomościami nie należało do specjalności Baylor i w rezultacie zarówno utrzymanie budynków jak i czynsz były spóźnione o pięć lat. Oferta była niezwykle kusząca jak na moją kieszeń. Wielu moich sąsiadów pochodziło z egzotycznych krajów, takich jak Chiny, Pakistan lub Idaho, niektórzy byli też obarczeni rodzinami i dziećmi. Kiedy Tom Hanlon zadzwonił do mnie z powodu martwej dziewczyny w jego garażu, żyłem tu od niemal jedenastu lat, tyleż samo razy lądując na bruku.
Co noc w każdy poniedziałek mój kompan Lee zaciągał mnie na Wieczór Indoktrynacji Zagranicznymi Filmami w jego mieszkaniu, leżącym na górnym piętrze naszego „czworaczka”. Lee zaznajomił mnie z bohaterami filmów akcji produkowanych w Hongkongu – Jackie Chanem, Jetem Li i z hinduskimi filmami katastroficznymi. Był także zwolennikiem sowieckich, produkowanych w Armenii filmów muzycznych. Lubił mówić, że nie wiesz, jak masz dobrze, dopóki nie zobaczysz przedstawicieli armeńskiego proletariatu, którzy intonują radosną pieśń na posadzce w fabryce traktorów.
W dzień po moim niezbyt udanym wyjściu z Megan mieliśmy w planie kolejny seans, ale udało mi się stracić pracę w sklepie Petco, co odebrało mi sporo zapału. Cóż, człowiek się starzeje. Kiedy byłem pięknym dwudziestokilkulatkiem, dni, w których mnie wylewano z pracy, stawały się zwykle trzema lub czterema najpiękniejszymi dniami w roku. Gdy aktualna praca zaczynała mnie nudzić, zabierałem się do eksperymentowania, szukając słabych punktów u przełożonych. Na przykład w galerii mody męskiej samo nałożenie kremu na twarz nie wystarczyło, żeby zaryzykowali pozew o nieuzasadnione zwolnienie z pracy, ale nieznaczne, choćby i kiepskie pomalowanie ust pomadką sprawiło, że nie wytrzymali i wylali mnie na bruk.
Tak czy inaczej kończyło się na poszukiwaniu nowej pracy. (Miałem prawo do zasiłku, ale nie lubiłem z niego korzystać. Wiecie, stawanie w jednej kolejce z osieroconymi kalekami bywało dość kłopotliwe. A zresztą zasiłek nie wystarczy, jeżeli musisz sprzedawać migdały w czekoladzie po dolarze za paczkę, żeby posłać córeczkę na obóz naukowy).
Szedłem przez rozgrzany korytarz, żeby powiedzieć Lee, że zamierzam zrezygnować z Poniedziałkowego Filmowego Szaleństwa. Parkwood Apartaments nie zniża się do zadbania o takie rzeczy jak klimatyzacja, więc hall, klatka schodowa, półpiętra i korytarze w moim budynku utrzymują mniej więcej stałą temperaturę 93°F od maja do października, a zagrzybione wykładziny śmierdzą jak trampek po sezonie. Pukając do drzwi Lee, zamieniłem kilka pijanych upałem moskitów w czarne plamki.
Lee pojawił się w drzwiach, trzymając w dłoniach dwie otwarte już butelki piwa Pacifico. Byliśmy rówieśnikami, ale on był przystojny w ten niedbały sposób, który sprawiał, że dojrzałe kobiety miewały ochotę na noszenie jego koszul. Wylewano go z pracy rzadziej niż mnie i trafiało mu się więcej obłapek. Na ten wieczór włożył luźną, wzorzystą, brzoskwiniową koszulę i obcięte na szorty dżinsy.
– Buszmen! – powiedział, podając mi browar. – Tsui Hark przenosi chińskiego Skaczącego Wampira na pustynię Kalahari. Klasyka!
– Nie mogę – odezwałem się, biorąc piwo.
Obrzucił mnie szybkim, taksującym spojrzeniem. – A... trafiło cię, co? – Lee i ja mieliśmy umowę, że w danej chwili tylko jeden z nas mógł być zdołowany. Jeżeli któryś z nas miał gówniany nastrój, drugi powinien był go z tego wyciągać. – Znowu cię wylali?
– Pierdol się. To mogła być miłość mojego życia.
– Ty nie masz życia miłosnego. Więc... masz zamiar olać film i po prostu zostać w domu i poleżeć? – zapytał, nadal stojąc w otwartych drzwiach.
– Taaa... – odpowiedziałem, wchodząc do środka. Usiadłem przy stoliku kuchennym.
– Zostało mi jakieś żarcie. Jak się załatwiłeś tym razem?
– Zjadłem kocie żarło.
– Znaczy, napchałeś się kociego żarła i nie masz ochoty na resztki – zapytał Lee – czy objadłeś się kocim żarłem, żeby cię wylali?
– To drugie. Widzisz, po pierwsze z samego rana zobaczyłem, że ekipa sobotnich sprzątaczy pomieszała tacki z żarciem dla psów.
Pies Lee, terier o imieniu Frank przyczłapał i spojrzał na mnie, czekając na pieszczoty.
– Tak naprawdę ta historia nie dotyczy żarcia dla psów – zwróciłem się do niego. – Żarcie dla psów to tylko historyjka wprowadzająca. – Frank opuścił uszy i ułożył się pod stołem do drzemki.
Lee pociągnął długi łyk piwa.
– Wiesz, przez ciebie zrobiłem się głodny. – Wszedł do kuchenki. – Chcesz trochę? Przed pójściem do pracy Vicky zrobiła kurczaka w ostrym sosie.
– Najbardziej ją lubię ze wszystkich twoich aktualnych dziewcząt. – Ja sam w kuchni to krew, pot i łzy.
– Długo tak będziesz kołował, zanim przejdziesz do tej części, w której wszystko spieprzyłeś? – Lee krzątał się przy kuchence, układając udka na talerzu z ryżem i zalewając wszystko ostrym sosem. – Dam głowę, że ta część jest najśmieszniejsza.
Wygulgałem swoje piwo do połowy, wciąż usiłując spłukać obrzydliwy smak kociego żarcia.
– Krótko i węzłowato. Jestem zmęczony i wkurzony, kiedy wtacza się pani Belton. To stara, złośliwa wiedźma, która wpada trzy razy w tygodniu, żeby zdać zdrapki z kociego żarcia i poskarżyć się na obsługę. Dziś przylazła, żeby się poskarżyć, że NutroMax, które jej sprzedaliśmy, było zepsute. To jest suche żarcie w zamkniętym, napełnianym próżniowo opakowaniu. Więc grzecznie sięgnąłem do worka, wziąłem trochę...
– I zjadłeś! – uśmiechnął się szeroko Lee. – O kurwa! To jest walka o klienta i jego opinie o jakości towaru! Powinni ci dać podwyżkę!
– Mogłoby się tak wydawać. A ja zacisnąłem zęby (wciąż jeszcze poplamione tym kocim żarciem) i powiedziałem Philowi Bezchujcowi, mojemu szefowi, że jego zastrzeżenia dotyczące pryskania klientowi w twarz okruchami kociego żarcia, są jak najbardziej uzasadnione, nawet jeżeli tymi klientami są rozwrzeszczane stare małpy. A on i tak mnie wylał.
Lee i ja rozważyliśmy moją sytuację nad talerzem meksykańskiego żarcia. Zrezygnowałem z nauki po skończeniu szkoły średniej. Już wtedy wiedziałem, że to głupie, ale jest istotna różnica pomiędzy wiedzą, że coś jest głupie, a skorzystaniem z tej wiedzy. – Sęk w tym, że nie mam, kurwa, nic, co mógłbym sprzedać – powiedziałem gdzieś tak po trzecim browcu. – Jak miałem dziewiętnaście lat, cholernie nienawidziłem myśli o dorośnięciu i regularnej robocie, no wiesz, od dziewiątej do piątej gdzieś na przedmieściach. Wszystkie programy, jakie oglądałem w TV, wciskały mi piwo. Teraz wciskają mi ubezpieczenie na życie, plany finansowe... i, kurwa, mam na nie chętkę!
– Następne będą leki na serce – stwierdził Lee. – A także rozmaite urządzenia pomagające w gospodarstwie domowym.
– I viagra – stwierdziłem ponuro.
– A co, była ci kiedyś potrzebna?
– Odpierdol się – uśmiechnąłem się znad piwa. – Ale im jestem starszy, tym trudniej się załapać nawet na jakąś gównianą robotę. Kurwa! Nie cierpię myśli o braku forsy! – Lałem w gacie i bałem się utraty forsy nawet dziesięć lat temu, kiedy nikt jeszcze nie przyłapał mnie na gadkach z nieboszczykami. Jakież to upokarzające. – Jezusie! Lee, ja nie mam nawet państwowego prawa jazdy. Nie mogę prowadzić wielkich ciężarówek. Nie umiem nawet pisać na maszynie.
– Zawsze możesz pójść w kamasze – podsunął Lee.
– Albo nająć się do roboty w którejś z rafinerii.
– Na jedno wychodzi – stwierdził. Wypiliśmy pod to stwierdzenie.
Skończyliśmy jeść i wrzuciliśmy talerze do zlewu. Wyciągnąłem się na kanapie, a Lee uruchomił odtwarzacz i rozsiadł się na obszernym leniwcu, podczas gdy na niebieskim ekranie telewizora leciało ostrzeżenie FBI. Terier zajął swoją ulubioną pozycję „filmową”, kładąc się przy stopach Lee.
– Wiesz, co mówią o tym, co nas nie zabija? – zapytał filozoficznym tonem Lee, łykając kolejny haust browaru.
Que?
– Że tak czy owak, boli jak cholera.
– Amen – zakonkludowałem.
Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Dobrze po północy wciąż się wsłuchiwałem w równomierny stukot mojego stareńkiego adapteru, który przegrywał kolejną bitwę z gniotącym Houston upałem. Leżałem na materacu w moim studio, pocąc się obficie wszystkimi porami swędzącego nieznośnie ciała i wciąż rozważałem idiotyczne myśli: nie mogłem zabrać małej nawet do Six Flags, więc jak dam radę wepchnąć ją do college’u? Dlaczego na jej świadectwie urodzenia nie ma mojego nazwiska? Kiedy, do cholery, ona zaczęła nosić biustonosz? A skoro już do tego doszło, dlaczego wciąż jest bardziej płaska niż Autostrada Zachodnioteksańska? I tak w kółko, powtarzałem te bezsensowne pytania jak mój stary adapter z uszkodzoną płytą.
To śmieszne, ale Megan prawdopodobnie nigdy nie widziała winylowej płyty.

Podwinąwszy materac, wyciągnąłem „Houston Chronicle” sprzed trzech dni i zacząłem przeglądać dział ogłoszeń, szukając pracy z pięciocyfrową gażą dla faceta, którego bardzo interesuje alternatywna muzyka i nie jest przesadnie wykształcony. Wybór był dość ograniczony.
O drugiej nad ranem dałem za wygraną i wyszedłem na zewnątrz. Houston jest w zasadzie betonową patelnią pełną bagiennej wody. Gdzieś tak na wysokości maja słońce zaczyna powoli podgrzewać ją do punktu wrzenia i podtrzymuje ten stan do końca października. Nawet o drugiej nad ranem człowiek się pocił, dusił i dręczył go niepokój. Po chodniku śmignęły trzy karaluchy, każdy wielkości mojego kciuka – tak wielkie, że rzucały cień w żółtawym świetle ulicznych lamp. Przeszedłem wzdłuż ulicy Cambridge do Holcombe, a potem ruszyłem ścieżką nad Bras Bayou. „Bayou” to romantyczne określenie, jakiego południowcy używają, żeby nie mówić: „wielki, betonowy kanał ściekowy”. Te kanały teoretycznie powinny nas chronić w razie wielkich ulew, ale nie zapobiegają powodziom – dają tylko dodatkową godzinę na dotarcie do wyżej położonych terenów.
Szedłem wzdłuż Bras Bayou, aż ścieżka zanurzyła się pod mostem Fannina. Patrząc z dołu, nie mogłem zobaczyć wozów przejeżdżających mi nad głową – widziałem tylko błyski reflektorów i słyszałem syk opon.
Przede mną ścieżka znikała w mroku pod mostem. Stał tam jakiś człowiek, niby dozorca – widziałem tylko jego sylwetkę. Zwolniłem. Pod tymi mostami koczowało wielu bezdomnych. Ten facet miał na głowie mocno podniszczony kask ochronny, ale był boso i bez skarpetek. Zacząłem się zastanawiać, czy jak dam mu dolca, nie uzna mnie za źródło dodatkowego dochodu, który może osiągnąć, dając mi w łeb. Zwolniłem jeszcze bardziej. Teraz byłem już dość blisko, żeby usłyszeć, jak mamrocze coś pod nosem... chyba jakiś werset biblijny.
Postanowiłem zawrócić, kiedy podniósł twarz i zobaczyłem, że to martwiak. Jego nagie stopy, blade policzki i kask były czarno-białe, i miał to martwe spojrzenie, jakie często miewają umarli. Podziemne oczy.
– Stopy jego niczym lśniący spiż, jakby w ogniu wypalone – powiedział nieboszczyk. – A głos jego jak szum wielu wód.
– Chryste! – szepnąłem. – Wuj Billy?
Wciąż miał na sobie swój kombinezon Browna i Roota. Z portek wystawały mu nagie stopy, białe jak pieczarki. Zawsze go pamiętałem jako upierdliwego faceta w średnim wieku, ale teraz pojąłem, że zginął w wieku lat trzydziestu dwu czy trzech. Był wtedy w moim wieku. Doznałem przemożnego uczucia, że czekał specjalnie na mnie: lata całe czyhał, aż przyjdę do tego betonowego ścieku i zostanę zmyty do czarnej wody.
Zimne światło jednej z ulicznych latarni ukazywało pasmo nieba nad naszymi głowami. Brzegi bayou wyglądały na bardzo wysokie. W dole był mrok, gęsty, ciężki i głęboki. Brudne wody gulgotały i szemrały, a ich głos echami odbijał się od sklepienia mostu. Usta miałem pełne smrodu zgnilizny. Serce waliło mi jak młot. Każde uderzenie wstrząsało moją piersią. Po mojej twarzy przemknęło spojrzenie ślepych niczym kamienie oczu Billy’ego. – Bądź wierny aż do śmierci – powiedział – a dam ci koronę żywota.
Zeskoczyłem ze ścieżki i śmignąłem ku brzegowi, drapiąc palcami błotniste zbocze. Piąłem się w górę, strącając resztki kartonowych opakowań i puste puszki po piwie. Ślizgając się i wierzgając nogami, chwytałem kępy długiej trawy, wyrywałem je i podciągałem wyżej, aż wydostałem się z mrocznego rowu. – Lecz mam ci za złe – zawołał wuj Billy z mrocznej otchłani – że porzuciłeś pierwszą twoją miłość.

Na poziomie ulicy noc wydawała się zwyczajna, banalna i głęboka. Płonęły światła budynku biurowca Teksańskiego Centrum Medycznego. Od strony skrzyżowań dolatywały odgłosy ulicznego ruchu. Gnałem, nie oglądając się za siebie, pędziłem jak ścigany zając wzdłuż mostu Fannina, a potem Old Spanish Trail, słysząc tupot moich butów i swój chrapliwy oddech. Nie zatrzymałem się, aż wpadłem na tylne schody mojego bloku i znalazłem się bezpiecznie w mojej kuchence.
Ostatni raz widziałem wuja Billy’ego w 1977 roku. Codziennie po szkole oglądałem „Batmana”. Żył jeszcze wtedy mój dziadunio Jay Paul, choć przesiadywał w domu opieki, który później miał zostać zamknięty po tym, jak trzech pielęgniarzy zostało oskarżonych o molestowanie seksualne staruszków. David Bowie był w Berlinie, pracował nad wspaniałymi płytami takimi jak „Low” i „Lodger”, ale w Deer Park nawet taka buntowniczka jak AJ znała jedynie „Space oddity”. W 1977 roku Josie zaczynała się dopiero rozglądać po świecie, opuściwszy swoją beznadziejnie zaćpaną rodzinkę. Do naszego spotkania miało dojść dopiero za kilka lat.
Teraźniejszość jest liną rozciągniętą nad przeszłością. Sekret przejścia po niej tkwi w tym, żeby nigdy nie patrzeć w dół. Nie szukać tam nikogo, nawet członków najbliższej rodziny. Trzeba po prostu udawać, że się nie słyszy głosów ludzi, którzy runęli w mrok.

Na moim aparacie migało czerwone światełko. Wiadomość zostawił Tom Hanlon, który informował mnie, że jego oferta wciąż jest aktualna. Tysiąc dolców, żeby zobaczyć, czy nie da się czegoś zrobić w sprawie martwej dziewczyny w jego garażu.
Dość długo gapiłem się na aparat, rozmyślając o Megan i opłacie za autobus, czynszu i fakcie, że nie miałem już pracy. Tak właśnie dziewczynki zostają dziwkami, pomyślałem. Kiedy jedyną rzeczą, jaką możesz sprzedać, jesteś ty sam, to leżysz i kwiczysz.
Zadzwoniłem do Toma.

Rozdział II
Zaczęło się od płaczu – stwierdził Hanlon. – Kilka tygodni temu siedziałem do późna; musiało być dobrze po północy. Lało. Tak czy owak byłem już w łóżku i szykowałem się do snu. I nagle naprawdę poczułem strach i usłyszałem płacz tej dziewczyny, tak cichy, że pomyślałbym, iż mi się wydaje, w głębi duszy wiedziałem, że nie. Ona płakała w moim garażu. Spięło mnie tak, że poczułem ciarki na skórze. Następnej nocy było tak samo. Próbowałem się schlać przed pójściem do łóżka, ale to tylko pogarszało sprawę. A teraz słyszę ją cały czas. Ona wie, że ją słyszę.
– Widziałeś ją?
– Nie.
Świetnie. Kiedy rzecz sprowadza się wyłącznie do dźwięków i głosów, w dziewięciu przypadkach na dziesięć mówimy o schizofrenii. Schizofrenia na swój sposób
jest tak samo realna i przerażająca jak duchy, ale ja gówno mogę z nią zrobić. – Wiesz, kim ona jest?
– Ni cholery.
– Czy bywa tak, że niekiedy słyszysz ją częściej niż zwykle? – zapytałem. – Na przykład tylko w nocy?
– M-może wtedy, jak pada. TK? Domyślasz się, co to może być?
– Mów mi Will. Nikt już nie nazywa mnie TK.
– TK, ja przez nią dostanę pierdolca! Nie mogę jeść, nie mogę spać, spóźniam się na spotkania, zawalam transakcje. Naprawdę potrzebuję twojej pomocy. Nie brak mi forsy. Jeżeli zdołasz wymyślić coś, co zmusi ją do odejścia, jutro wypiszę ci czek.
O kurwa!
– No, nie wiem...
– Jezusie, Will. W końcu jesteśmy rodziną. Myśl o rodzinie i tysiącu dolarów.
Wyjrzałem przez okno mojego pokoju. Dużo bym dał za to, żeby nie potrzebować tego tysiąca. Odbicie mojej bladej zmęczonej twarzy odpowiedziało mi ponurym
spojrzeniem. – A co tam! Wpadnij po mnie jutro, to zobaczę, co się da zrobić.
Milczenie. – Wpaść po ciebie? A nie mógłbyś...
– Napisać ci recepty? Jak chcesz mi zapłacić, żebym to załatwił, to załatwię to sam. – Długie milczenie ze strony Hanlona. – Hej, Tom, sraj albo złaź z kibla. Wybór należy do ciebie.
– Sęk w tym, że teraz jestem naprawdę zajęty – wybąkał Tom. – Nie mam... Nie sądzę, żebym dał radę się urwać...
– To buenos, kurwa, noches. – Odłożyłem słuchawkę i tysiąc dolarów. Jeżeli jest coś gorszego od kurwy, to tym czymś jest kurwa, którą wzgardzono. – Niech to szlag!
Prawdopodobnie tak było lepiej. Kuzyn Tom skłaniał się chyba ku schizofrenii i jedyną rzeczą, która mogła spławić jego upiora była solidna, długotrwała kuracja w wariatkowie. W sumie, na dłuższą metę, obaj na tym lepiej wyjdziemy. Co prawda... Tysiąc dolców! – Kurrrrwa – wrzasnąłem i kopnąłem ścianę tak mocno, że został na niej odcisk mojego buta.
Włączyłem stereo i trzydzieści osiem razy pod rząd wysłuchałem „Wild Child”.

Dwa dni później, kiedy słuchałem Bauhausów, Tom Hanlon zadzwonił ponownie. Nie spał od dwu dni, dzwonił ze swojego samochodu i gdybym miał czas, to czy nie byłbym tak uprzejmy, żeby wpaść do niego w nocy?

Hanlon zatrzymał się przed moim apartamentem o ósmej wieczorem. Tamta czerwcowa noc była bardzo parna. Tom przyjechał nissanem stanzą, który swoje najlepsze dni miał już za sobą. Sięgnąłem w głąb szafy na korytarzu, zastanawiając się, czy nie włożyć swojej starej skórzanej marynarki, tej z haczykami na ryby wszytymi pod spód obu klap. Nie zakładałem jej od dnia, w którym zabrałem Megan do kina, i dostałem prawie zawału, kiedy ona sięgnęła po te lśniące haczyki swoimi tłustymi dziecięcymi paluszkami.
Ale dziś wybierałem się do domu faceta, któremu prawdopodobnie odbiło i te haczyki mogłyby mi się przydać. Spece z Ultimate Fighting Challenge7 utrzymują, że w dziewięćdziesięciu procentach przypadków prędzej czy później bójka kończy się na ziemi, w parterze. Mogę to potwierdzić doświadczeniem utarczek z czasów mojej bujnej młodości, bo kilka razy jakiś skurwysyn, chcąc przyłożyć mi z byka, chwytał mnie za klapy i nadziewał się na garść haczyków Eagle numer 8. Walkę kończyły moje uderzenie bykiem i jego złamany nos. Oczywiście wszystko to działo się za starych dobrych czasów w dość przyzwoitej dzielnicy, gdzie mogłeś się spodziewać co najwyżej motylka lub rulonu monet w ręce przeciwnika, a nie automatu Mac-10 z ponacinanymi na krzyż p ociskami.
Z drugiej strony noc była parna, temperatura dochodziła do 98 F, a całe miasto śmierdziało jak kubeł gotowanych krewetek. Zostawiłem marynarkę w szafce z poczuciem, że prawdopodobnie popełniam błąd.
Ubrałem się więc odpowiednio lekko: koszula z Men’s Wearhouse, czarne dżinsy i para starych klasycznych czarnych martenów. Nie noszę już żadnej biżuterii. Moja ślubna obrączka leży w butelce z aspiryną w aptecznej szafce. Zawsze chciałem ją wyrzucić, ale nigdy tego nie zrobiłem. Przez całe lata nosiłem kolczyk lub jakiś wisior w lewym uchu, ale maleńka Megan często je łapała i ciągnęła, więc z nich zrezygnowałem, a otwór się zasklepił i wizja faceta noszącego klipsy przestała mnie bawić. Teraz Megan dorosła i znów mógłbym przedziurawić ucho, ale żeby aktualnie być trendy, musiałbym sobie wczepić krowi dzwonek w sutek. Niełatwo jest zdobyć się na takie poświęcenie, kiedy masz na karku trzydziestkę i jesteś trzeźwy.
Irokeza zgoliłem, kiedy zaczęła prześwitywać przezeń łysina.
Wyszedłem z mieszkania, nie trudząc się z amykaniem drzwi. Na korytarzu zgniły aromat przepoconych skarpet mieszał się z zapachami z kuchni Vicky – sądząc z zapachu, zrobiła domowe tamales i kurczaka z c zosnkiem.
Człapiąc po schodach zlazłem na dół i wyszedłem wprost w objęcia ciepłej mżawki. Przekraczając krawężnik, zobaczyłem płynący z prądem zużyty kondom, który znikł w otworze ścieku.
Hanlon przechylił się od kierownicy i otworzył boczne okienko nad siedzeniem pasażera. – Nie masz żadnych przyrządów – stwierdził. – Wiesz, dzwonki, świeczki i Biblia.
– A co, ta dziewczyna jest katoliczką?
– Nie mam pojęcia.
– Ja też nie.
Tom Hanlon zaczynał łysieć, a teraz był wyraźnie zmęczony. Miał na sobie angielski płaszcz przeciwdeszczowy, który był pewnie drogi, kiedy go kupował – mniej więcej wtedy, gdy zwalono mur berliński. Teraz okrycie to zdobiło kilka plam po kawie i tonerach do drukarek. Brakowało mu też dwu dolnych guzików. Wygląd wozu Toma zdradzał, że właściciel spędzał w nim wiele czasu: na tylnym siedzeniu leżały złożone mapy drogowe i torebki po chipsach, a w uchwycie na kubki tkwiły jeden w drugim trzy papierowe pojemniki kawy „Siódma Rano”. Na półce pod tylną szybą leżały stosy kuponów z rozmaitych sklepów i przydrożnych restauracji. Wszystko to razem pozwoliło mi na wysnucie niezwykle przenikliwego wniosku, że Hanlon był akwizytorem. Mój tatko stracił rok, sądząc, że wzbogaci się na sprzedaży tanich jonizatorów powietrza. Znałem te oznaki. Hanlon zmierzył mnie taksującym spojrzeniem. – Teraz mnie sobie przypominasz, TK?
– Wcale.
– Nie za bardzo się zmieniłeś – powiedział.
Stałem obok drzwi wozu, a po moim czerepie spływały krople deszczu. Nie byłem tak szalony, żeby wsiąść do samochodu nawiedzonego faceta, który nie spał dwadni.
Hanlon poklepał się po kieszeni marynarki. – Mam tu całą forsę. W gotówce. Nowiutkie banknoty trzydolarowe.
– Wspaniale – skwitowałem żart.
Wlazłem do samochodu. Mój kuzyn wyciągnął rękę i wymieniliśmy uścisk dłoni. Miał jastrzębi nos, jak ciocia Dot; i oczywiście to niesamowite spojrzenie, jakie zawsze mają nawiedzeni.
Podjechaliśmy do końca mojego bloku i skręciliśmy na Old Spanish Trail. Krople deszczu zostawiały na przed niej szybie cieniutkie niteczki, szybko unicestwiane przez wycieraczki. Wyprzedził nas jakiś szybko jadący wóz, zostawiając na mokrej nawierzchni ulicy ślady, które znikały, gdy na nie patrzyłem.
Na skrzyżowaniu z Fannin Street światła reflektorów wozu Hanlona wyłowiły z mroku starą Koreankę z torbą pełną zakupów. Kobieta zamarła w bezruchu. Chwyciłem za klamkę z mojej strony i głośno krzyknąłem, gdy stojąca postać przenikała mknącą prosto stanzę. Powiew chłodnego powietrza sprawił, że dostałem gęsiej skórki.
– Co u diabła? – podskoczył Hanlon.
– Przepraszam. – Zmusiłem się do puszczenia klamki. – Wydało mi się, że coś widzę.
– Ducha?
– Taaa...
Minąwszy Astrodrome skierowaliśmy się ku Pętli 610.
– TK, robisz sobie ze mnie jaja?
– Nie wiedziałem, że nie była prawdziwa – stwierdziłem. – Wydawało mi się, że zaraz kogoś rozjedziesz.
– Nie mogłeś mnie uprzedzić?
– Nie po ciemku. – Nie miałem niczego przeciwko wyjaśnieniu mu tej historii z czernią i bielą, która na dodatek sprawiała, że w nocy rozróżnianie martwych i żywych stawało się trudniejsze.
– Czy to nie jest niebezpieczne? – zapytał Hanlon. – Znaczy, jak ty prowadzisz wóz?
– Sam nie używam żadnych samochodów. Dwa razy rozbiłem samochód tatki, hamując z powodu nieboszczyków. Straciłem prawo jazdy. Najczęściej jeżdżę autobusami.
Hanlon wytrzeszczył na mnie oczy:
– Nie prowadzisz samochodów?
Zawsze potrafię czymś zaskoczyć, choćby najbardziej znudzonego niezwykłościami krajowca z Houston.
Mój kuzyn skręcił w zjazd na 610, przyspieszył przy wjeździe na autostradę i zjechał na boczny pas, pozwalając innym wozom przemykać obok nas. Prowadził jak człowiek, który za kierownicą spędził mnóstwo czasu. Trzymał się prosto i ciągle potrząsał głową. Wycieraczki poruszały się w rytmie uderzeń znużonego serca, zgrzyt--puk, zgrzyt-puk. Jechaliśmy autostradą na zachód, a ja gapiłem się przez boczne okno na przemykające obok nas domki i tablice reklamowe, wyławiane z mroku przez światła reflektorów.
– Hej, Will? Kiedy ostatnio byłeś w Deer Park?
– Niezbyt dawno.
Pomyślałem o wuju Billym i jego prześlizgującym się po mnie spojrzeniu martwych oczu. Lecz mam ci za złe, że porzuciłeś pierwszą twoją miłość. Bądź wierny aż do śmierci, a dam ci koronę żywota.
W nocy trudniej jest odróżnić żywych od martwych, a jeszcze trudniej odróżnić widmowe drogi od prawdziwych. Kiedy byłem dzieciakiem, nie było w Deer Park zbyt wielu widmowych dróg – nie tyle, ile ich mieli, po wiedzmy, w Galveston albo w Four Ward, ale widywałem przynajmniej jedną za każdym razem, gdy jechałem autobusem do szkoły. Nie zawsze jednak pozostają w tym samym miejscu. Jednego dnia może to być długa, szara aleja ciągnąca się za 7-Eleven. Wszystko jest na niej czarno-białe, ostre i wyraźne, tak że mógłbyś policzyć każde ziarenko piasku w betonie albo rozróżnić wyraźne szczeliny w słupach telefonicznych i zobaczyć rdzewiejące pinezki pozostałe po starych ulotkach reklamowych. Ale następnym razem, kiedy idziesz po puszkę napoju do automatu, ulica wygląda zupełnie zwyczajnie; na drutach siedzą gawrony, a w żywopłotach pełno jest czerwono- -białych, pogniecionych puszek po coli.
Sam nigdy nie łaziłem po widmowych drogach, nawet wtedy, gdy porzuciła mnie Josie. Są miejsca, po których chodzić nie należy.
– Duch właściwie nie może ci wyrządzić krzywdy, prawda? – odezwał się Hanlon. – Ona nie może... nowiesz... nie może mnie dotknąć?
– Większość duchów nie. Ale zawsze mogą cię śmiertelnie przestraszyć. Słyszałeś o ludziach, którzy uważali się za Jezusa. Wierzyli tak mocno, że w ich dłoniach otwierały się krwawe dziury po gwoździach. – Kiedyś mówiła mi o tym AJ. – Znałem kiedyś faceta nawiedzanego przez martwą dziewczynę. Chlastała go sprężynowym nożem. Na początku niczego nie czuł, ale po kilku tygodniach na jego skórze zaczęły się otwierać rany.
Hanlon wytrzeszczył na mnie oczy. – Mój Boże! I co zrobiłeś?
– Dałem mu paczkę plastrów Kubuś Puchatek.
– Nie mów!
– To nie były wielkie rany. Kiedy zrozumiał, że najgorszą z nich może zalepić plastrem, jego strach zaczął maleć, a jej było coraz trudniej go nastraszyć.
Hanlon parsknął zduszonym śmieszkiem. – Podejrzewam, że dlatego właśnie tak dobrze ci płacą.
Przed nami uciekały w dal autostradą żółte tylne światła wyprzedzających nas wozów. Zadałem pytanie, jedno z tych, które zawsze zadaję nawiedzonym: – Tom, kim chciałeś zostać, jak dorośniesz?
– Szpiegiem. – Hanlon uśmiechnął się bezwiednie. – Chciałem być tajnym agentem. Amerykańskim Jamesem Bondem. Miałem wtedy dwanaście, może trzynaście lat. Naładowany Walther PPK. Mikrokamera. Wykradanie Ruskim tajemnic, żeby uratować Amerykę. Bardzo cichutko. Nic w gazetach, żadnych wywiadów w TV. Uścisk dłoni prezydenta. Szybki samochód.
Wielkie marzenia, mizerne życie. Samotnik. Nawiedzony. Cóż, to po prostu wspaniałe. Pierdolony Cobain.
Ogólnie rzecz biorąc, dzielę ludzi – żywych i martwych – na pięć typów:
1. Budda;
2. Serce Bajarza;
3. Cobain;
4. [Kuba] Rozpruwacz;
5. Zombie.
Korzystam z tego podziału na dwa sposoby. Po pierwsze, żeby określić, z jakim duchem mam do czynienia. Jeśli ktoś jest ścigany przez wyrzuty sumienia, znaczy mamy honor z Sercem Bajarza. Na przykład mamusia, która pozwoliła się dziecku utopić w basenie. Jeżeli choć częściowo uwolnisz ją od poczucia winy, duch przestanie ją dręczyć. Korzystam też z tej samej systematyki, żeby osądzić, jacy będą, wracając po śmierci. Buddowie nigdy nie wracają: sami sobie radzą ze wszystkim i są rozliczeni ze światem. Budda powiedział, że korzeniem wszystkich cierpień jest pożądanie. Jeśli nie chcesz cierpieć, przestań pragnąć czegokolwiek. Z tym właśnie zawsze miałem problemy.
Cobainowie to zabawna grupa. Obsesyjnie się zamartwiają. Mieszają poczucie winy ze zgorzknieniem. Prawie zawsze czują się zdradzeni, przez kochanków, rodziców lub życie, a osobliwie przez siebie samych. Skłonni są do introwertyzmu z potrzebą działania na zewnątrz: stają się klownami, poetami opiewającymi wdzięki dam i samobójczymi mścicielami. Szpieg – to był doskonały przykład. Idealny Cobain.
Hanlon odchrząknął. – Nie powinienem ci tego mówić, ale właściwie to wykonywałem pewne zadania dla CIA, gdy zajmowałem się sprzedażą w Belgii i Niemczech. Byłem mułem. To żargon tajnych agentów. No wiesz... Byłem kurierem. Mułem. Kumasz?
Odpowiedziałem, że kumam.
Hanlon uśmiechnął się do swoich wspomnień. – Zwerbowano mnie w Brukseli, u Ricka. „Rick” to kom pletna kopia knajpy Bogarta z „Casablanki”, na 344 Ave nue, w dzielnicy Ixelles. Bardzo modna knajpka. To punkt kontaktowy dla Amerykanów znajdujących się poza krajem. Jedna z kanapek serwowanych w tej restauracji została nazwana imieniem faceta, który pracował tam przede mną. Zwerbował mnie jego oficer prowadzący. Jak mi powiedział, zawsze mieli zapotrzebowanie na patriotycznie nastawionych kawalerów. I płacili też nieźle... zanim zakończyli zimną wojnę.
Obok nas przesunął się do tyłu powoli jadący minibus Volvo. – Gdybym się tym nie przejął, to te hałasy nie miałyby znaczenia – stwierdził. – Co to jest duch? Nic! Wystarczy, żebym się trzymał z daleka od garażu. A boję się tam wejść jak cholera... tak bardzo, że chce mi się rzygać. I co robię każdej nocy? Włażę do garażu. Czemu to robię? – Zacisnął powieki. – Co noc leżę w łóżku, nasłuchuję i jeżeli nie usłyszę tej małej dziwki, wstaję, przemykam się do pralni i godzinami sterczę przed drzwiami garażu. I nasłuchuję.
Z lewej zaczęła nas mijać osiemnastokołowa ciężarówka. Światło jej reflektorów odbite od lusterka wstecznego powoli przesunęło się po twarzy Hanlona, wyławiając ją z mroku. Oczy miał nabiegłe krwią i podkrążone z bezsenności.
– Przejechałem ją – powiedział.
– Co takiego?!
– Prowadziłem samochód. Było ciemno. Wyszła na szosę, zanim cokolwiek zdążyłem zrobić. Może chciała popełnić samobójstwo. Nie wiem.
– Zabiłeś ją. Swoim samochodem. – Klasyczna sprawa, duch ściągnięty przez świadomość winy. Nie zadałem sobie nawet trudu, żeby powiedzieć: „Skłamałeś, mówiąc, że jej nie znasz”. Nawiedzeni przez duchy bardzo często kłamią.
– To było w Niemczech – odezwał się Hanlon po chwili milczenia. – Nie wiedziałem, co zrobić. W ciągnąłem ciało w krzaki na poboczu drogi. Nie miała żadnych dokumentów, nie było sensu wzywać policji do wypadku. Wiesz, oni tam nie lubią cudzoziemców. Znaczy, Niemcy. Eurasy w ogóle nas nie lubią. Wszyscy czują pewną niechęć do Amerykanów. Ci Niemcy pamiętają, że skopaliśmy im dupska w 45. – Wczepione w kierownicę dłonie Hanlona lekko drżały. – To była jej wina – powiedział. – Nie sądziłem, że mnie tu znajdzie, nie w Stanach. Ale mnie znalazła. Znalazła mnie – powtórzył ochrypłym głosem. – Czego, do diabła, ona chce?
– Ciebie – odpowiedziałem mu. – Ciebie.

Dom Hanlona stał przy jednej z tych niesympatycznych podmiejskich uliczek, z których dzieciaki wyprowadzają się, gdy tylko się nieco usamodzielnią. Hanlon skręcił w podjazd bez nazwy i zatrzymał się przed czymś, co uznałem za ów nawiedzony garaż. – Może to nie jest taki dobry pomysł. – Wyłączył silnik, ale zostawił włączone reflektory, rozsiewające w deszczu dwa snopy jaskrawego światła i tworzące dwie białe plamy na drzwiach garażu.
Hanlon pozostał w samochodzie i mocno zacisnął dłonie na kierownicy. – No, zasuwaj, Will. Wygłoś mowę. To twój zarobek.
– A twój duch.
Zaśmiał się i przetarł dłonią oczy. – Tak, taaa... Kocham takie rzeczy. Same się sprzedają. Coś, czego klient potrzebuje. – O dach wozu bębniły krople deszczu. – W Europie pracowałem dla kompanii, która sprzedawała sygnałówki. Latarki błyskowe, stroboskopy, syreny; wszystko, co możesz zobaczyć na wozach strażackich lub policyjnych. Świetny towar. – Zaciągnął hamulec postojowy i wyłączył światła. – Czy ty zawsze widzisz te duchy? Znaczy, także te niewidoczne nawet dla osób, które one nawiedzają?
– Czasami.
– Skurwysyn. – Kuzyn wyjął kluczyk ze stacyjki i czerwone światełko hamulca zgasło. Przez chwilę siedzieliśmy po ciemku. Czułem jego obecność na siedzeniu obok. Myśl o tym tysiącu dolców, powiedziałem sobie. Płaszcz Hanlona zaszeleścił nagle. – Jak już o tym mówimy – odezwał się Tom – to muszę stwierdzić, że ten towar jest mi potrzebny.

Otworzywszy frontowe drzwi wprowadził mnie do starego gabinetu. Kanapka z obiciem w kwiatki, duży kolorowy telewizor, chińska szafka wypełniona bibelotami uwielbianymi przez moją babunię Dusty – kokilki na jajka, ceramiczne sówki i łyżeczki do herbaty z herbami rozmaitych stanów.
– To dom twojej mamy, Tom?
– Eugenii. Tatko ożenił się po raz drugi. Oboje zmarli w zeszłym roku, dlatego wróciłem. Trzeba było płacić za dom, i tak dalej.
Eugenia urządziła się jak moja cioteczna babcia Rebeka i wszędzie powykładała małe chodniczki z gładkiego plastyku, żeby uchronić swoje piękne dywaniki koloru szampana przed brudem i wydeptywaniem. W jednym kącie pokoju stało czarne pianino na nóżkach otulonych w przesadnie wielkie plastykowe ochraniacze. Na klawiaturze leżały otwarte nuty hymnu „Jest fontanna pełna krwi”. Mignęło mi nagłe wspomnienie kościelnych śpiewów: Jest fontanna pełna krwi – oddech – z żył Emanuela. W niej grzesznicy zanurzeni– oddech – zmyją wszelkie plamy grzechu... Dudnienie elektrycznych organów i głos wuja Bil ly’ego za mną: ...Zmyją wszelkie plamy grzechu, zmyją wszelkie plamy grzechu. Szmer sadowiących się na ławkach ludzi, a potem dyskretne zbliżanie się tacki komunijnej, która sunęła ku mnie z maleńkimi szklaneczkami soku pomarańczowego.
W niej grzesznicy zanurzeni
Zmyją wszelkie plamy grzechu.
Wieszak na kapelusze przy drzwiach zajmowała futrzana czapa. Hanlon zdjął ją i obrócił w dłoni. Wciąż jeszcze miał na sobie ten londyński płaszcz.
– Widzisz? Prawdziwa sowiecka czapka. – Uniósł ją tak, że zobaczyłem mały czerwony znaczek z sierpem i młotem. Przypomniałem sobie, jak mając dziewiętnaście lat, czarowałem Josie uśmiechem, waleniem pięścią w ladę baru i cytowaniem Stalina: „Rewolucji nie robi się w jedwabnych rękawiczkach!”.
Z garażu dobiegł nas ostry wrzask, zakończony stłumionym stęknięciem. Żołądek wywinął mi nagłego kozła. Gówno, gówno, gówno! Tyle o schizofrenii.
– Słyszałeś? – Hanlon drgnął nagle. – Bo ja chyba coś usłyszałem.
– Taaa... – odparłem. – Ja chyba też. Najwyraźniej słyszałem ducha znacznie lepiej niż on. Dlatego towarzyszowi Willowi płacą taką forsę. – Te dźwięki zawsze dochodzą z garażu?
– Najczęściej. Najczęściej stamtąd. Blisko samochodu.
Hanlon odłożył na miejsce swoją oryginalną ruską uszankę i ruszył do kuchni. Wyjął z lodówki karton soku pomarańczowego i łyknął wprost z dzióbka. Trzęsła mu się dłoń. Mój kuzyn zabił dziewczynę, ale nie był mężczyzną na tyle, żeby zostać i stawić czoła konsekwencjom. Nie potępiałem go aż tak bardzo, jak moglibyście pomyśleć. Jedną z rzeczy, jakich nauczyło mnie patrzenie na umarłych jest ta, że nigdy nie możecie być pewni tego, co zrobicie, gdy przyjdzie najgorsze. Miałem zajrzeć do garażu, a potem powiedzieć Hanlonowi, żeby się przyznał, albo przynajmniej zadzwonił do Niemiec i powiedział o wypadku. Miałem mu powiedzieć, że to dla jego własnego dobra. Ale głównie myślałem o rodzicach tej dziewczyny, czekających w domu nad albumem z pożółkłymi fotografiami córeczki, którego nie mieli sił już otworzyć.
– Możesz tu zaczekać, a ja poszperam w garażu – powiedziałem.
– Nie. – Hanlon spojrzał na mnie ponad drzwiami lodówki i spróbował się uśmiechnąć. – Idę z tobą, brachu. – Odstawiwszy karton z sokiem wyciągnął mały kluczyk z szafki na srebra obok zlewozmywaka. Poszedłem za nim przez kuchnię do małej pralni, gdzie stały pralka i suszarka, a na ścianach wisiało kilka półek. Za nią były drzwi do garażu. Były na nich nowe zamki – rygiel, który Hanlon odsunął, łańcuch, który musiał zdjąć, kłódka otwierana kluczykiem z szafki i zamek szyfrowy.
– Czy to wszystko ma powstrzymać ducha od wejścia, czy ciebie przed wyjściem? – zapytałem.
– Jedno i drugie. – Wybrał kombinację zamka i otworzył drzwi do garażu. Wnętrze pachniało wilgotnym b etonem, trocinami i kurzem. Hanlon wcisnął przełączniki światło pojedynczej gołej żarówki wyłowiło z mroku trzy stopnie niepomalowanych schodów wiodących ku betonowej posadzce.
Zlazłem na dół. W rogu garażu stała kosiarka do trawników i taczki z kilkoma zeszłorocznymi jeszcze liśćmi na dnie. Z kołków na tylnej ścianie zwisały piła i wiertarka. Pod nimi był stół roboczy i warsztat – wiertła, młotki wśród ponabijanych ćwiekami i nitami skrzynek narzędziowych. W cieniu pod stołem zobaczyłem kanister z benzyną, puszkę i plastykowe wiadro pełne szmat. Na bocznej ścianie był zlew. Woda lecąca z cieknącego kranu zostawiła rdzawą plamę na dnie baseniku. Pod zlewem leżało skulone ciało młodej kobiety. Miała może dziewiętnaście lub dwadzieścia lat; ubrana była w mokrą kurtkę i mokrą koszulkę. Od pasa w dół była naga. Jej uda i biodra były mocno podrapane, ciągnęły się jak plamy dymu na jej gliniastej skórze. Miała pokrytą plamami i nabrzmiałą twarz, jakby ją najpierw pobito, a potem utopiono. W usta ktoś jej wcisnął knebel z męskiego krawata. Dwa inne krawaty krępowały jej kostki i ręce z tyłu. Węzły były szare. Pojąłem nagle, że cała była szara. Wyłącznie biel i czerń. To był upiór Hanlona. Tylko, że tej dziewczyny nie przejechano samochodem. Ktoś ją związał i pobił na śmierć.
Usłyszałem za sobą skrzypnięcie schodów. Prawa ręka mojego kuzyna kryła się w kieszeni jego płaszcza. Zwilżył językiem wargi.
– Widzisz coś? – zapytał.
I właśnie wtedy zrozumiałem, że niekiedy faceci bywają nawiedzani z bardzo ważkich powodów.

Rozdział III
Kołysałem się na piętach, usiłując ukryć drżenie nóg. Hanlon zabił tę dziewczynę, ale to wcale nie był wypadek drogowy. Wróciła, żeby go dręczyć, a on nie mogąc już dłużej wytrzymać, zadzwonił do mnie.
Za pierwszym razem powiedziałem mu, że muszę obejrzeć ten dom, a on spanikował. Choć całe to nawiedzenie rozpieprzyło mu życie, nie chciał ryzykować, że mogę zobaczyć, kim była ta dziewczyna i co on jej zrobił. Więc pomiędzy jednym i drugim telefonem do mnie wymyślił tę historyjkę o wypadku drogowym. Gdybym jej teraz nie zobaczył, wyjaśniałoby to, dlaczego ona pojawia się w jego garażu. Emocjonalnie byłaby to nawet częściowo prawda – przyznawał, że ją zabił. Byłoby idealnie, gdybym ją mógł odprawić, wcale jej nie oglądając. Ale skoro tak się nie stało...
Wciąż był w tym swoim płaszczu przeciwdeszczowym i trzymał rękę w kieszeni. Dałbym sobie jaja uciąć, że ma w niej rewolwer. Tu, w Stanie Samotnej Gwiazdy, możemy ją nosić ukrytą pod ubraniem. O czymś takim właśnie myślisz, kiedy dorastasz, marząc o pracy dla CIA. Kurrrrwa!
Odetchnąłem głęboko – choć oddech trochę mi się rwał. Muszę udawać, że nie widziałem ducha.



Dodano: 2007-08-04 16:25:37
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS