NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Drake, David & Flint, Eric - "Tarcza przeznaczenia"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Drake, David & Flint, Eric - "Belizariusz"
Data wydania: Sierpień 2007
ISBN: 978-83-7418-159-4
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 480
Cena: 33,90 zł
Tom cyklu: 3



Drake, David & Flint, Eric - "Tarcza przeznaczenia" #6

MUZIRIS

WIOSNA, 531 R N. E.

Rozdział 5
– Już za chwilę – wyszeptał zabójca stojący przy oknie. – Widzę pierwsze szeregi jej kawalerzystów. Wyjeżdżają zza rogu.
Dowódca oddziału malawiańskich zamachowców podszedł do okna. Zwiadowca odsunął się. Delikatnie, samym koniuszkiem palca, dowódca odsunął zasłonę zaledwie na kilka centymetrów. Spojrzał na przebiegającą w dole ulicę.
– Tak – wymamrotał. Odwrócił się i dał znak prawą dłonią. Pozostali dwaj zabójcy podeszli do niego. Nieśli bombardę. Poruszali się ostrożnie i z wysiłkiem. Bombarda miała ponad pół metra długości i około dwudziestu centymetrów średnicy. Zrobiono ją z kutych żelaznych sztab, kwadratowych w przekroju i grubych na trzy centymetry. Sztaby połączono na kształt baryłki, wzmocnionej czterema żelaznymi opaskami. Na końcu bombardy przymocowano grubą płytkę. Działo przyśrubowano do drewnianego stelażu, wykonanego z drzewa tekowego, wzmocnionego mosiądzem, o wymiarach pół na pół metra. Dwaj mężczyźni uginali się pod ciężarem urządzenia.
Ich wysiłek częściowo spotęgowały przeszkody, jakie napotykali na swojej drodze. Pokój był usiany szczątkami mebli i przedmiotów, należących do ubogich właścicieli apartamentu.
Szli do okna, omijając ciała członków rodziny, która tu kiedyś mieszkała. Mężczyzny, jego żony, matki i czwórki dzieci. Zabójcy zrzucili ciała na kupę w kącie. Ale pokój był zbyt mały, żeby pomieścić siedem ciał, zajmowały one trzy czwarte podłogi. Deski pokrywała warstwa przyschniętej krwi, ciągle jednak lepkiej. Na czerwonych plamach i ciałach siedziały chmary much.
Jeden z zabójców zmarszczył nos.
– Już zaczynają śmierdzieć – mruknął. – Niech diabeł porwie Indie Południowe i ich cholerny tropikalny klimat. A do tego mamy porę gorącą. Powinniśmy trzymać ich przy życiu, aż...
– Zamknij się – syknął przywódca. – Co niby mieliśmy zrobić? Trzymać ich pod strażą przez cały dzień? Dziecko i tak by zaczęło krzyczeć.
Podwładny zamilkł nagle. Kilka sekund później on i jego towarzysz opuścili bombardę na prowizoryczną platformę strzelniczą, którą oddział zabójców zbudował naprędce z samego rana. Była ona nieco chwiejna, gdyż składały się na nią zrzucone bezładnie na kupę posłania i dwa wiklinowe krzesła, czyli jedyne meble ubogiej rodziny. Ale musiała im wystarczyć. Bombarda zresztą nie stanowiła pełnowymiarowego działa. Miała strzelić tylko raz, wyrzucając małe kawałki metalu. Odrzut wyśle działo na przeciwległą ścianę, ale wtedy i tak już na nic im się nie przyda.
To wystarczy. Kiedy imperatorowa Andhry, obecnie na wygnaniu, będzie przejeżdżała pod oknem, znajdzie się w odległości zaledwie kilkunastu metrów. Nie ucieknie, nawet jeżeli dostanie ostrzeżenie w ostatniej chwili. Wąskie uliczki były z obu stron ograniczane przez ulepione z gliny budyneczki, identyczne jak ten, w którym leżeli i czekali zabójcy. Na takim dystansie pojemnik z metalowymi kulkami nie pozostawi w uliczce nikogo żywego.
– Nadjeżdża – szepnął zwiadowca. Wyglądał teraz przez drugie okno. Podobnie jak jego dowódca odciągnął zasłonę zaledwie na parę centymetrów.
– Czy jesteś pewien, że to ona? – zapytał przywódca. Zwiadowca został przydzielony do oddziału zabójców, ponieważ jako jeden z niewielu Malawian osobiście spotkał się z księżniczką tuż po rzezi, jaka odbyła się w Amavarati. Oczywiście, od tamtej pory dziewczynie przybyło lat. Ale nie tak wiele, żeby zwiadowca nie mógł jej rozpoznać.
– To musi być Szakuntala – odparł. – Nie widzę jej twarzy, bo ma na sobie welon. Ale jest drobna, ciemnoskóra, i nosi królewskie regalia. Któż inny by to mógł być?
Przywódca jęknął. Wolałby bardziej dokładną identyfikację, lecz...
Syknął niezrozumiały rozkaz do dwóch pozostałych zabójców. Komenda była niepotrzebna. Mężczyźni już zabrali się do ładowania bombardy prochem i pojemnikiem z kulkami. Przywódca znów odwrócił się do okna i wyjrzał na ulicę poniżej. Nie szukał punktu celowniczego. Bombarda nie należała do broni wyrafinowanych i dokładne celowanie nie było potrzebne, a już szczególnie na taką odległość.
Zwierzchnik ostatni raz obejrzał działo. Nie mógł powstrzymać grymasu. W tak małym pomieszczeniu wybuch i siła odrzutu z pewnością wywołają jakieś urazy u zgromadzonych zabójców. Miał nadzieję, że po odpaleniu działa nie zostaną unieruchomieni. A przynajmniej nie na tyle, żeby uniemożliwiło im to ucieczkę z domu, gdy wokoło zapanuje chaos i dezorientacja po tym, jak Szakuntala i jej najbliższa ochrona padną trupem.
– Chciałbym, żeby już im się udało opracować te zapalniki kontaktowe, nad którymi tak się biedzą – mruknął jeden z zabójców. – Wtedy moglibyśmy użyć prawdziwego działa z normalnej odległości. Ten nieszczęsny...
– Dlaczego nie życzysz sobie, żeby nie miała tysięcy marathijskich kawalerzystów w swojej osobistej ochronie, kiedy już o tym mowa? – sarknął przywódca. – I tych cholernych Kuszan, co tak sprawnie podrzynają gardła? Wtedy moglibyśmy po prostu wbić jej nóż pod żebro, zamiast...
– Pięćdziesiąt metrów – syknął zwiadowca. – Pierwsi kawalerzyści właśnie przejeżdżają pod nami.
Przylepił się do ściany i zszedł niżej, tak blisko okna, jak tylko zdołał bez ryzyka, że zostanie odkryty. Na jego twarzy, obok spokoju profesjonalisty, czaił się ponury grymas. Był prawie pewien, że zostanie solidnie przypalony ogniem wylotowym działa. A istniała także możliwość, iż jakiś słabszy spaw puści podczas wystrzału i działo rozpadnie się na części.
– Czterdzieści metrów.
Jeden z mężczyzn zajmujących się ustawianiem bombardy uciekł do odległego kąta i zwinął się w kulkę. Drugi wyjął krzesiwo i zapalił małe, żarzące się łuczywko. Podał je dowódcy i w pośpiechu dołączył do swojego kolegi. Przywódca kucnął tuż przy otworze zapłonowym, gotów podpalić ładunek.
– Trzydzieści trzy metry – oznajmił zwiadowca stojący przy oknie. – Szykuj się.
Mężczyźni zebrani w pomieszczeniu wzięli głęboki oddech. Już wcześniej podjęli decyzję, że odpalą bombardę, kiedy księżniczka znajdzie się w odległości dwudziestu metrów od nich. Wiedzieli, że w czasie potrzebnym do zapalenia prochu koń dziewczyny nie przejdzie więcej niż pięć metrów. Jeżeli wszystko miało pójść zgodnie z planem, worek pełen ołowianych kulek zamieni władczynię podbitej Andhry, obecnie na wygnaniu, w kupkę mielonego mięsa.
Dowódca uniósł łuczywko i przysunął je blisko do otworu zapłonowego.
– Trzydzieści metrów.
Drzwi tuż za nimi buchnęły, niczym wulkan, potokiem drzazg. Pierwszy mężczyzna, który wpadł do pomieszczenia, uderzył przywódcę, zanim ten zdołał mrugnąć. Cios miecza był bardzo brutalny, ale nie śmiertelny. Miał na celu odrzucenie zabójcy od działa. W możliwie krótkim czasie. Zamachowiec wył z bólu. Jego prawe ramię zwisało na pasku skóry, na wpół odcięte tuż nad łokciem. Łuczywko dopalało się nieszkodliwie na podłodze, sycząc w powiększającej się plamie krwi.
Zwiadowca przy oknie miał ułamek sekundy na rozpoznanie swojego zabójcy, zanim miecz wbił się głęboko w jego serce. Znał imię, lecz nie potrafił go sobie przypomnieć. Wiedział tylko, że zginął z ręki dowódcy kuszańskich strażników Szakuntali. Z ręki człowieka, którego on i jego ludzie nazywali po prostu Żelazna Maska.
Jeden z zabójców, zwiniętych w kącie, umarł chwilę później, posiekany na kawałki przez trzech kuszańskich żołnierzy, którzy wpadli do pokoju tuż po swoim dowódcy. Żelazna Maska sam zajął się ostatnim zamachowcem. Nie zabił od razu, bo chciał najpierw go przesłuchać. Kuszanin zanurkował pod prawą ręką, dzierżącą broń, i ogłuszył napastnika ciosem głowicy miecza w czoło.
Kuszański dowódca rozejrzał się po pokoju. Do pomieszczenia wpadło kolejnych pięciu Kuszan i nagle zrobiło się ciasno jak w beczce z rybami. Trzech zajęło się zabójcą, któremu ich dowódca niemalże odciął rękę, gdy jako pierwszy wpadł do pokoju.
– Wystarczy – rozkazał. – Idziemy do imperatorowej.
– Nie ma takiej potrzeby, Kungasie – mruknął jeden z jego ludzi. – Ona już tu jest.
– Cholerna dziewucha! – wrzasnął Kungas. – Mówiłem jej, żeby trzymała się z tyłu.
Kuszański dowódca podbiegł do okna i z wściekłością wyjrzał na zewnątrz. Imperatorowa, a właściwie jej sobowtór, siedziała na koniu, otwierając kolumnę. Dziewczyna właśnie zaczynała się trząść. Uniosła drżącą dłoń i odsunęła welon. Otarła twarz, rozmazując ciemny barwnik, którym ją pomalowano.
Ale Kungas nie patrzył na nią, lecz dalej, w dół kolumny jezdnej eskorty. Na postać innej drobnej dziewczyny, która właśnie się zbliżała. W odróżnieniu od imperatorowej tamta nie nosiła ozdobnych i ciężkich szat. Miała na sobie tylko prostą, kolorową tunikę i pantalony, czyli strój typowej obozowej ciury, może żony nisko postawionego żołnierza. Ona także odznaczała się ciemną karnacją, jednak jej skóra była naturalna, a dłonie nie drżały ani trochę.
– Ale się nasłuchasz – mruknął Kuszanin stojący tuż obok Kungasa. – Wygląda na bardziej wściekłą od tygrysicy broniącej swoich młodych. Oczywiście, ona jest małą tygrysicą – dodał wesoło. – Chociaż to małe pocieszenie.
Kungas burknął coś pod nosem. Przez chwilę żołnierzowi wydawało się, że zamierza westchnąć. Ale trwało to ułamek sekundy i maska natychmiast opadła na twarz dowódcy.
Na ulicy poniżej prawdziwa imperatorowa wstrzymała konia i przystanęła na krótką chwilę, żeby zobaczyć, czy jej dublerce nic się nie stało. Potem wpadła do wnętrza domu.
Kungas stracił ją z oczu, ale mógł usłyszeć, jak wspina się po stromych, drewnianych schodkach, wiodących na wyższe piętro. Słyszał także jej głos.
– Jak to możliwe, że taka mała dziewczyna ma taki donośny głos – zdziwił się drugi Kuszanin. – I jak to się dzieje, że robi tyle hałasu tymi swoimi miękkimi bucikami?
– Zamknij się, Kaniszka – warknął Kungas. Kaniszka uśmiechnął się anielsko.
– Nigdy więcej, Kungas! – usłyszeli głos imperatorowej, dochodzący z dołu. – Czy dobrze mnie słyszysz? Nigdy więcej!
Wpadła do pokoju. Jej oczy natychmiast przygwoździły mężczyznę. Czarne, gorące oczy.
– Nigdy więcej! Dzijabai mogła zginąć!
Na żelaznej twarzy Kungasa nie widać było żadnych emocji. Tak samo w jego szorstkim głosie.
– Podobnie jak ty, imperatorowo. A ciebie nie da się zastąpić.
Szakuntala przez kilka sekund mierzyła go płonącym wzrokiem. Potem, gdy zdała sobie sprawę, że nie wzruszy twardogłowego dowódcy swojej straży przybocznej, rozejrzała się po pokoju. Wzdrygnęła się, kiedy zobaczyła ciała zamordowanej rodziny.
– Malawiańskie bestie – syknęła.
– Dlatego właśnie udało nam się ich wyśledzić – odparł Kungas. – Nasi szpiedzy zauważyli, że budynek wygląda na martwy. Wszyscy chowali się po pokojach. Potem wyczuli smród ciał.
Spojrzał na bombardę. Trzech Kuszan właśnie zabierało się za jej rozładowanie.
– Udało nam się ich odkryć w ostatniej chwili. To była doskonale przygotowana zasadzka. Jedynym błędem, jaki popełnili, okazało się zbyt wczesne zabicie rodziny.
– Dziecko by płakało przez całą noc – skomentował Kaniszka.
Zwierzchnik Kuszan wzruszył ramionami.
– I co z tego? Wszyscy pomyśleliby, że to tylko płaczące dziecko w domu biedoty.
Szakuntala skrzywiła się. Kungas, na swój sposób, był najokrutniejszym i najtwardszym człowiekiem, jakiego znała.
Oderwała wzrok od okropnego widoku ciał i popatrzyła na zabójców.
– Ilu udało ci się wziąć żywcem?
– Dwóch – odparł Kaniszka. – Lepiej niż się spodziewaliśmy.
– Będą mówić – orzekł Kungas. – To malawiańscy zabójcy, więc nie będzie łatwo. Ale przemówią.
– Z pewnością nie wiedzą zbyt wiele – odezwała się Szakuntala.
– Ale wystarczająco dużo. Miałem rację. Zobaczysz.
Imperatorowa popatrzyła na towarzysza. Po chwili odwróciła wzrok.
– Nie sądziłam, że do tego dojdzie. Mój własny dziadek.
– A czego się spodziewałaś? – Usłyszeli nagle głos od drzwi.
Szakuntala odwróciła się i zobaczyła, że na progu pokoju stoi Dadadżi Holkar. Jej nadworny doradca obrzucił pomieszczenie uważnym spojrzeniem i zatrzymał je dłużej na ciałach, zrzuconych na kupę w kącie.
– Malawianie – powiedział miękko. W jego głosie nie było potępienia ani oskarżeń. Po prostu wymówił słowo obojętnym tonem. Tak jakby wszystko było oczywiste. Spojrzał na Szakuntalę. – Czego się spodziewałaś, dziewczyno? – powtórzył. – Uszczęśliwiłaś jego królestwo malawiańską furią, sprowokowałaś ich, aby na niego spojrzeli. Zorganizowałaś prywatną armię w jego największym porcie. Wzbudziłaś na jego ulicach zamieszki i powstania.
– Wcale nie! To malawiańscy prowokatorzy podburzyli keralański tłum przeciwko uciekinierom z Andhry!
Holkar z uśmiechem pogładził brodę.
– Prawda. Ale to twoi marathijscy kawalerzyści roznieśli tłum na ostrzach mieczy i nabili opornych na lance.
– I właśnie tak powinni postąpić! – odparła zapalczywie. – Wielu z tych uchodźców także pochodziło z Maharasztry!
Doradca zachichotał.
– Nie zamierzam się z tobą kłócić o zasadnicze sprawy, dziewczyno! Po prostu chcę ci udowodnić, że stałaś się dla króla Kerali podstawowym źródłem kłopotów. Ten starzec nie jest wioskowym dziadem, ledwie powłóczącym nogami, Szakuntalo. W jego żyłach płynie królewska krew i ma w sobie duszę władcy. Wie, że teraz, kiedy Malawianie zaatakowali Persję, może choć na chwilę odsunąć od siebie zagrożenie, pod warunkiem, że nie będzie zwracał na siebie uwagi. Ostatnią rzeczą, której sobie życzy, jest jego własna wnuczka rozpętująca rebelię przeciwko Malawie na całym Dekanie, a w dodatku poczynając od jego własnego królestwa.
Holkar wszedł do pokoju, omijając ciała i plamy krwi. Kiedy podszedł do imperatorowej, położył delikatnie rękę na jej ramieniu. On jeden z całej eskorty mógł pozwolić sobie na ten gest. On jeden się ośmielił.
– Przecież to mój dziadek – szepnęła młoda kobieta. Jej głos drżał od tłumionego bólu. – Pamiętam, jak siadywałam na jego kolanach, gdy jeszcze byłam małą dziewczynką. – Wyjrzała przez okno, żeby ukryć łzy napływające do oczu. – Przecież nie spodziewałam się, że mi pomoże. Ale ciągle nie mogę uwierzyć...
– Może to nie on wydał rozkazy, wasza miłość – wtrącił Kungas. – Prawdopodobnie to nie on. – Kuszański dowódca machnął ręką w kierunku martwych zabójców. – To są Malawianie, a nie Keralanie.
Czarne oczy Szakuntali nabrały twardego wyrazu.
– I co z tego? Sam to przepowiedziałeś, Kungasie. Próba zamachu przeprowadzona przez Malawian przy pełnej aprobacie keralańskich dostojników. – Odwróciła się, ze złością potrząsając ramionami. – Wicekról nie zorganizowałby tego na własną rękę. Nie odważyłby się.
– Dlaczego nie? Przecież może wszystkiemu zaprzeczyć. – Kuszanin znów skinął na martwych zabójców. – To Malawianie, nie Keralanie.
Szakuntala ruszyła w kierunku drzwi.
– Nie odważyłby się – powtórzyła. Kiedy dotarła do drzwi, odwróciła się i rzuciła ostatnie spojrzenie na ciała zamordowanej rodziny. – To robota mojego dziadka – syknęła. – Nie zapomnę o tym.
Chwilę później już jej nie było. Usłyszeli tylko, jak zbiega po schodach, tupiąc głośno, i wychodzi z domu. Dadadżi Holkar i Kungas wymienili spojrzenia. Doradca posmutniał. Natomiast na twarzy Kungasa malowało się współczucie, o ile żelazna maska jest w stanie wyrażać jakiekolwiek uczucia.
Kaniszka właśnie kończył opatrywać ramię rannego dowódcy malawiańskich zabójców. Kuszanin pochylił się i podciągnął mężczyznę do góry. Ranny zaczął jęczeć. Kaniszka uciszył go jednym, celnym ciosem.
– Ale się cieszę, że nie jestem jej nadwornym doradcą – mruknął. – To tak, jakby doradzać tygrysicy, żeby przerzuciła się z mięsa na ryż. – Zarzucił sobie nieprzytomnego Malawianina na plecy i ruszył w kierunku drzwi.
– Prawda, to całkiem mała tygrysica – dodał jeszcze radośnie. – Ale nie chciałbym być na miejscu jej dziadunia.
Kuszanie w przeciągu minuty oczyścili pomieszczenie z ciał, także z zabitych członków rodziny zamieszkującej wcześniej dom. Zamierzali odnaleźć jakiegoś kapłana, który odprawi rytuały pogrzebowe. Dwaj malawiańscy zabójcy mieli zostać wrzuceni do dołu z gnojem. A dwaj pozostali, po szybkim przesłuchaniu, zostaną skazani na taki sam los.
Kungas i Holkar zostali sami w pokoju.
– Było naprawdę blisko – skomentował Dadadżi Holkar. W jego głosie nie zabrzmiała krytyka, tylko obojętne stwierdzenie faktu.
– Będą inni – odparł kuszański dowódca. – A potem jeszcze inni. To oczywiste, że keralańscy dostojnicy przymkną oko na malawiańskich szpiegów i zabójców, którzy na nią czyhają. Musimy zabrać imperatorową w bezpieczne miejsce, Dadadżi, i to szybko. Po tym, co się dzisiaj stało, ona nie zgodzi się więcej na to, abym użył Dzijabai jako jej dublerki.
Kungas drgnął nerwowo. Gdyby Holkar miał do czynienia z innym człowiekiem, powiedziałby, że ruch ten miał oznaczać wzruszenie ramion.
– Tutaj, w Muziris, nie dam rady jej ochronić.
Holkar uśmiechnął się lekko.
– A może Dewagiri? – zapytał. A potem, gdy zobaczył wyraz twarzy rozmówcy, wybuchnął śmiechem. Wreszcie ujrzał, jak żelazna maska Kuszanina unosi się choć odrobinę. Kungas szeroko otworzył oczy. W przypadku innego człowieka można by mówić o wytrzeszczaniu.
– Dewagiri? – sarknął. – Czy już zupełnie oszalałeś? To przecież twierdza Malawian. Największe miasto w Maharastrze z wyjątkiem Barakuchy. Malawianie mają tam garnizon...
Przerwał nagle. Na jego twarz wróciła żelazna maska.
– Ty coś wiesz – uznał.
Dadadżi pokiwał głową.
– Dzisiaj rano dostaliśmy wieści od kuriera wysłanego przez Rao. Rao wierzy, że jest w stanie zdobyć Dewagiri. Udało mu się skrycie wprowadzić do miasta tysiące swoich żołnierzy. Garnizon jest duży, prawda, ale... jak on sam mawia, a w końcu najlepiej się na tym zna, zgnuśniały i nieprzygotowany.
Kungas podszedł do okna. Wyjrzał na zewnątrz, jakby chciał ocenić przydatność marathijskich kawalerzystów, nadal kłębiących się na ulicy poniżej.
I w zasadzie właśnie to robił.
– Mamy ponad trzy tysiące żołnierzy – mruknął zamyślony. – A codziennie przybywa ich coraz więcej, w miarę jak rozchodzą się wieści.
– Masz także wielu Kuszan – zauważył doradca.
– Sześć setek – zgodził się Kungas. – Większość z nich to moi krajanie. Opuścili Malawian, kiedy usłyszeli, że ja sam wypowiedziałem lojalność. Ale dobra jedna trzecia oddziałów pochodzi z innych klanów. Pamiętaj o tym.
Dowódca straży Szakuntali nadal stał przy oknie i wyglądał na zewnątrz. Holkar patrzył na jego zwalistą postać łagodnym spojrzeniem, korzystając z tego, że mężczyzna na niego nie patrzy.
Dadadżi pokochał Kungasa; był jego przyjacielem, jednym z niewielu, jakich miał w swoim życiu. Nie darzył tym uczuciem zbyt wielu mężczyzn.
Belizariusza, oczywiście, gdyż ten uwolnił go i tchnął nowe życie w jego duszę. Swojego syna, ciągle męczącego się w niewoli, gdzieś w głębi Indii, podobnie jak cała rodzina Holkara, rozbita i samotna. Rao, narodowego bohatera Marathów, który był jego idolem przez całe życie. Brata, dawno już martwego, zabitego w bitwie z Malawą. Kilku innych.
Ale Kungas zajmował w jego sercu specjalne miejsce. On i Holkar byli towarzyszami broni, zjednoczonymi jednym celem, nierozerwalnie związanymi z przeznaczeniem młodej imperatorowej. Stali się bliskimi przyjaciółmi, chociaż w innych warunkach byliby zapewne obcymi sobie ludźmi.
Dadadżi Holkar, były niewolnik; nisko urodzony, z zawodu pisarz i nauczyciel. Mężczyzna, który podchodził do świata na sposób filozoficzny, lecz jego miękka i łagodna dusza miała żelazny środek.
Kungas, niegdyś malawiański najemnik; z urodzenia kuszański wasal, z zawodu żołnierz. Człowiek, który podchodził do świata pragmatycznie, tak samo jak tygrys, i którego dusza była taka sama jak żelazna maska zakładana na twarz.
Pierwszy został obecnie nadwornym doradcą... a nawet kimś więcej. Szakuntala nazywała Holkara: peshwa Andhry na wygnaniu. Uczyniła go premierem ludzi, którzy męczyli się w malawiańskich łańcuchach. Drugi, Kungas, stał się dowódcą oddziału straży przybocznej, a także głównodowodzącym sił Andhry.
Dusza dziewczyny była dla tych mężczyzn niczym magnes. Przyciągała do siebie rzesze ludzi; od miesięcy napływali do Muziris, gdzie udała się na wygnanie. Ludzie tacy jak Szahi i Kondew, dowódcy jazdy, a także inni, marathijscy jezdni, którzy aż palili się do tego, żeby odpłacić Malawianom pięknym za nadobne.
Większość z nich była Marathami podobnie jak Holkar. Ale nie wszyscy. Stanowczo nie. Żołnierze przybywali z całego kontynentu, kiedy docierała do nich wieść, że najstarsza dynastia Indii nie została przerwana, i wypowiadali walkę zaborczej Malawie. Większość z nich była żołnierzami z zawodu, ale zdarzali się wśród nich także prości ludzie, pochodzący z wielu nacji podbitych przez Malawian. W małej armii, formującej się w obozie uciekinierów w Muziris, znaleźli się bengalscy wieśniacy; zaledwie kilku. I Biharyjczycy, i Orisanie, i Gudźaratczycy.
Nie wszyscy byli wojownikami. Przybyli także kapłani Hindu. Sadhu, jak Bindusara, który ciskał gromy na odrażającą religię Mahweda. I buddyjscy mnisi, i janiści, szukający schronienia w miejscu, gdzie dynastia Satavahanów zawsze była silna.
W przeciągu kilku miesięcy od czasu, gdy Szakuntala założyła prowizoryczny obóz w Muziris, jej dwór na wygnaniu nabrał czegoś w rodzaju splendoru. Naturalnie, dość skromnego, jeżeli uznać za standard dwory wielkich królów. Ale oszałamiającego, jeżeli mierzyć go jakością.
Ale ze wszystkich ludzi, którzy schronili się pod skrzydła imperatorowej, Holkar jednych cenił najwyżej.
Potęga Malawian spoczywała na czterech filarach:
Najpotężniejszymi były proch i broń palna, a także barbarzyńcy Ye-tai.
Holkar zamierzał wykraść im ten sekret albo dostać go od Rzymian. Co do drugiej części – śmierć Ye-tai.
W następnej kolejności liczyli się żołnierze armii Malawy, jej prawdziwa elita, czyli Radżputowie i Kuszanie.
Pod skrzydłami imperatorowej nie schronił się żaden Radżputa. Dadadżi Holkar bardzo by się zdziwił, gdyby tak się stało. Radżputowie przysięgali lojalność imperium Malawy, a należeli do ludzi, którzy najwyżej cenili sobie honor.
Lecz ciągle miał nadzieję. Może pewnego dnia – w końcu człowiek nie może być niczego pewien.
Ale Kuszanie – to zupełnie inna sprawa. Byli uparci i twardogłowi, jednak nie dzielili z Radżputami ich przerośniętego poczucia honoru i lojalności. W dawnych czasach Kuszanie byli wielkim ludem; podbili i rządzili całą Azją Centralną i Indiami Północnymi, ale te dni dawno minęły. Persja zajęła połowę ich imperium, a druga część została najechana przez Ye-tai. Od wieków Kuszanie grali rolę wasali innych, owszem cenionych za umiejętności walki, ale traktowanych jako jednostki znacznie niższe, podległe. Holkar niejednokrotnie powtarzał sobie w duchu, że lojalność Kuszan względem Malawy przypominała nieco twarz Kungasa. Na zewnątrz pokazywali tylko żelazną maskę, jednak w środku myśleli i działali po swojemu.
W jego przemyślenia wdarł się nagle głos Kungasa:
– Dziwne – powtórzył i odwrócił się od okna. – Zaczynaliśmy z trzydziestoma żołnierzami. Tylko ludzie z mojego oddziału. Spodziewałem się także, że przyłączą się do nas moi ziomkowie, gdyż jestem dość wysoko postawiony w hierarchii klanowej. Ale inni...
Doradca Szakuntali potrząsnął głową.
– Wcale nie uważam, że to dziwne, mój przyjacielu.
Wyciągnął rękę i postukał towarzysza palcem w pierś. Poczuł się tak, jakby stukał w pancerz.
– Tutaj ciągle trwają nauki Buddy. Gdzieś tam głęboko w twojej sceptycznej duszy.
Usta Kungasa wykrzywiły się w małym, zupełnie malutkim uśmieszku.
– Wątpię w to, Dadadżi. Co Budda zrobił dla nas dobrego, kiedy Ye-tai zaatakowali Peshawar? Gdzie był, gdy Malawianie zrobili nam ten dowcip?
– Ciągle tutaj – odparł peshwa. – Nie wierzysz w to? Pomyśl raczej o tych Kuszanach, którzy przyszli z innych klanów. Co ich tu przyniosło, Kungasie?
Kuszanin odwrócił wzrok. Holkar dalej naciskał:
– Powiem ci, ty sceptyku. Przywiodła ich tu pamięć. Wspomnienia Peshawaru, i Begram, i Dalverzin, i Khalchyan, i wszystkich innych wielkich miast kuszańskiego imperium. Pamięć o imperatorze Vimie i jego gigantycznych pracach nawadniających, które sprawiły, że pustynia zakwitła. Wspomnienia o Kaniszce Wielkim, który rozprzestrzenił buddyzm na obszarze niemalże całej Azji.
Dowódca straży przybocznej potrząsnął głową.
– Cóż! Wszystko to minęło. Taka jest natura rzeczy. Czas płynie naprzód i wszystko się zmienia.
Dadadżi wziął Kungasa pod ramię i zaczął ciągnąć go w kierunku drzwi pochlapanego krwią i pełnego much pomieszczenia.
– Tak, wszystko się zmienia. Ale niektóre rzeczy powracają. A antyczna przeszłość inspiruje młodzież.
Kungas, zirytowany, strącił rękę Holkara. Znajdowali się teraz w wąskim korytarzu i kierowali ku stromym schodkom, wiodącym na parter i do wyjścia z domu.
– Starczy już tych głupot – rozkazał. – Jestem człowiekiem, który żyje teraźniejszością i przyszłością, chociaż na chwilę obecną tej przyszłości dla siebie nie widzę. Powiedz mi coś więcej o planach Rao dotyczących Dewagiri. Jeżeli zajmie miasto, nie zdoła go utrzymać dłużej niż rok. Nawet Dewagiri, które jest przecież potężną twierdzą, nie oprze się atakowi Venandaktry i jego dział. Będzie potrzebował żołnierzy. A także musi jakoś zachować ścieżkę dostaw żywności. Ale jak? I będziemy musieli sami zdobyć trochę dział. Jak? Może od Rzymian?
Zatrzymał się nagle i rzucił na Holkara groźne spojrzenie.
– Ha! Oni sami mają swoje problemy. Belizariusz niebawem wyrusza do Persji. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Oczywiście, to będzie dla nas pomoc, bardzo wielka. Znaczne siły Malawian zostaną związane w Persji, i to w dodatku z Belizariuszem jako głównym przeciwnikiem, ale Venandaktra ma do swojej dyspozycji wcale potężną armię, tutaj na Dekanie.
Ruszył naprzód i omal nie spadł ze schodów.
– Więc – rzucił przez ramię – powiedz mi jedno, filozofie. Jak mamy zdobyć działa?
Dadadżi nic nie odpowiedział i obaj mężczyźni wyszli na ulicę. Tam doradca wziął głęboki oddech, żeby pozbyć się trupiego odoru, zalegającego mu w nozdrzach.
– Ukradniemy Malawianom – powiedział z uśmiechem. – A resztę dostaniemy od Belizariusza.
Kuszanin uniósł lekko brwi. Gdyby był innym człowiekiem, oznaczałoby to, że się nachmurzył.
– Ale on jest tysiące kilometrów stąd, Dadadżi!
Holkar nadal uśmiechał się łagodnie. Kungas natychmiast pomyślał o posągu Buddy.
– Da nam działa, ty niedowiarku. Zaufaj mi. Belizariuszowi bardzo zależało na tym, żebyśmy wywołali rebelię. Nie zapomniał o nas. Bądź pewny.
Kungas zaprezentował swoją własną, uboższą wersję wzruszania ramionami i ruszył za malejącą w oddali postacią imperatorowej. Holkar został nieco z tyłu i patrzył na dowódcę, zamyślony.
– Zaufaj mi, przyjacielu – szepnął. – Jestem pewien pięciu rzeczy. Malawa upadnie. Moja imperatorowa odbuduje świetność Andhry. Peshawar podźwignie się z gruzów. Belizariusz nas nie zawiedzie. I...
Jego oczy napełniły się łzami. Nie mógł mówić dalej.
Odnajdę moją żonę i dzieci. Znajdę ich, gdziekolwiek malawiańskie bestie ich zagnały.



Dodano: 2007-07-10 18:07:48
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS