NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

McDonald, Ian - "Hopelandia"

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Sawyer, Robert J. - "Hominidzi"
Wydawnictwo: Solaris
Cykl: Sawyer, Robert J. - "Neandertalska Paralaksa"
Tłumaczenie: Agnieszka Jacewicz
Data wydania: Czerwiec 2007
ISBN: 83-89951-08-8
Oprawa: miękka
Format: 125x195 mm
Liczba stron: 376
Cena: 35,90 PLN
Tom cyklu: 1






Sawyer, Robert J. - "Hominidzi"

Lasy południa wskazują, że wcale nie musiało tak być; że na ziemi istnieje miejsce dla gatunku biologicznie predysponowanego do moralnych cech, które – o ironio! – lubimy nazywać „ludzkimi”: szacunku dla innych, wstrzemięźliwości i powstrzymywania się od przemocy jako rozwiązania sprzecznych interesów. Obecność tych cech w szympansach bonobo daje świadectwo możliwości, która mogłaby się zrealizować u homo sapiens, gdyby historia ewolucji potoczyła się nieco inaczej.
Richard Wrangham i Dale Peterson
Demonic Males: Apes and the Origins of Human Violence


I tak macie zero prywatności. Pogódźcie się z tym.
Scott McNealy
dyrektor generalny Sun Microsystems




Rozdział Pierwszy

DZIEŃ PIERWSZY
PIĄTEK, 2 SIERPNIA
148/103/24

Ciemność była absolutna.
Czuwała nad nią Louise Benoît, dwudziestoośmioletnia, posągowa stażystka z Montrealu, z grzywą gęstych, brązowych włosów upchniętych – zgodnie z przepisami – pod siatkowy czepek. Dyżurowała w ciasnej sterowni dwa kilometry – „jedną i ćwierć mili”, jak czasem wyjaśniała amerykańskim gościom z akcentem, który tak im się podobał – pod powierzchnią ziemi.
Sterownia znajdowała się obok platformy nad wielką, nieoświetloną jaskinią, w której mieściło się Sudbury Neutrino Observatory. W samym środku tej jaskini zawieszona była największa na świecie akrylowa sfera o średnicy dwunastu metrów – „niemal czterdziestu stóp”. Wypełniało ją tysiąc sto ton ciężkiej wody wypożyczonej z Atomic Energy of Canada Limited.
Tę przezroczystą kulę otaczała ażurowa konstrukcja rozpór z nierdzewnej stali, podtrzymujących 9600 fotopowielaczy, z których każdy osłonięty był odblaskową parabolą i skierowany do wnętrza sfery. To wszystko – ciężka woda, akrylowa sfera i otaczający je geodezyjny szkielet – mieściło się w wysokiej na dziesięć pięter, wydrążonej w gabrowych skałach jaskini w kształcie beczki, którą niemal całkowicie wypełniała zwykła, ultraczysta woda.
Louise wiedziała, że gruba na dwa kilometry Tarcza Kanadyjska nad jej głową chroni ciężką wodę przed promieniowaniem kosmicznym. Natomiast warstwa zwykłej wody pochłaniała naturalne promieniowanie niewielkich ilości uranu i toru z otaczających skał, blokując mu dostęp do ciężkiej wody. Akrylową sferę penetrować mogły wyłącznie neutrina – nieskończenie małe, subatomowe cząsteczki, które stanowiły przedmiot prowadzonych przez stażystkę badań. Tryliony neutrin przenikały przez Ziemię w każdej sekundzie; neutrino mogło przedostać się przez bryłę ołowiu grubości roku świetlnego przy zaledwie pięćdziesięcioprocentowym ryzyku, że w coś uderzy.
Neutrina uwalniane są ze Słońca w takiej obfitości, że od czasu do czasu dochodzi do zderzeń – a ciężka woda była idealnym celem takich kolizji. Jądra atomów wodoru w ciężkiej wodzie zawierają proton – tak jak w zwykłym jądrze atomowym wodoru – oraz dodatkowo neutron. Kiedy neutrino przypadkiem trafiało w neutron, ten ulegał rozpadowi, powodując uwolnienie protonu i elektronu oraz błysk wykrywany przez fotopowielacze.
Początkowo ciemne łuki brwi Louise nie uniosły się, kiedy usłyszała „dzyń” detektora neutrin; sygnalizator odzywał się jakieś dziesięć razy w ciągu dnia i choć tu, na dole, było to najbardziej ekscytujące wydarzenie, to nie zamierzała z tego powodu przerywać lektury „Cosmopolitana”.
Po chwili sygnalizator zadźwięczał ponownie, i jeszcze raz, a potem włączył się na dobre, emitując jednostajny, nieprzerwany elektroniczny sygnał, przypominający pisk EKG umierającego człowieka.
Louise wstała zza biurka i podeszła do konsoli detektora. Stała na niej fotografia Stephena Hawkinga – oczywiście niepodpisana. Hawking uczestniczył w wielkim otwarciu Sudbury Neutrino Observatory przed kilku laty, w 1998 roku. Louise postukała w głośnik sygnalizatora, sprawdzając, czy się nie zablokował, ale piszczenie nie ustało.
Paul Kiriyama, chudy doktorant, który akurat znajdował się na terenie rozległego podziemnego obiektu, wpadł do sterowni. Louise wiedziała, że jej obecność zwykle go peszy, ale tym razem chłopak nie stracił głowy.
– Co się tu, do diabła, dzieje?
Panel detektora pokrywała siatka diod elektroluminescencyjnych – 98 na 98 – odpowiadających 9600 tubom fotopowielaczy; w tej chwili świeciły się wszystkie.
– Może ktoś przypadkiem włączył światła w jaskini – zasugerowała Louise, choć sama w to wątpiła.
W końcu pisk ustał. Paul wcisnął kilka guzików, włączając pięć monitorów podłączonych do pięciu kamer zanurzonych w komorze obserwacyjnej. Prostokąty ekranów były idealnie czarne.
– Nawet jeśli światła były zapalone – odezwał się Paul – to już nie są. Ciekawe, co…
– Supernowa! – Louise klasnęła z zachwytem. – Powinniśmy się skontaktować z Centralnym Biurem Telegramów Astronomicznych; zaklepać sobie pierwszeństwo.
Wprawdzie SNO zbudowano w celu badania neutrin uwalnianych przez Słońce, ale potrafiło wykrywać je z każdego źródła we wszechświecie.
Paul skinął głową, klapnął na fotel przed komputerem i kliknął zakładkę strony CBTA. Louise wiedziała, że warto zgłosić wydarzenie, nawet jeśli nie mieli jeszcze pewności.
Od strony panelu detektora rozległa się kolejna seria sygnałów. Louise zerknęła na tablicę diod; świeciło się kilkaset w całej sieci.
Dziwne – pomyślała. – Supernowa powinna zostać zarejestrowana jako źródło kierunkowe…
– Może sprzęt nawalił? – zasugerował Paul, najwyraźniej dochodząc do tego samego wniosku co ona. – Albo doszło do zwarcia w jednym z fotopowielaczy i wystąpił efekt łuku.
Powietrze przeszył trzeszczący, warczący dźwięk. Dobiegał zza drzwi, od strony platformy nad komorą detektora.
– Może powinniśmy włączyć światła w jaskini – powiedziała Louise. Warkot brzmiał nieprzerwanie, tak jakby w ciemnościach grasowała jakaś podziemna bestia.
– A jeśli to rzeczywiście supernowa? Detektor jest bezużyteczny przy włączonych światłach i…
Rozległ się kolejny głośny trzask, podobny do tego, jaki towarzyszy uderzeniu kijem w krążek hokejowy.
– Zapal światła!
Paul podniósł osłonę włącznika i przycisnął go. Monitory telewizyjne zamigotały. Po chwili obraz uspokoił się, pokazując…
Mon dieu! – zawołała Louise.
– Coś jest w zbiorniku z ciężką wodą! – stwierdził Paul. – Ale jakim cudem…?
– Widziałeś? To się rusza i… Dobry Boże, to człowiek!
Trzaski i stęknięcia nie ustawały. Nagle…
Widzieli wszystko na monitorach i słyszeli przez ściany.
Gigantyczna akrylowa sfera pękła wzdłuż kilku spojeń, które łączyły ze sobą poszczególne jej elementy.
Tabernacle – zaklęła Louise, uświadamiając sobie, że ciężka woda zaczęła się mieszać ze zwykłą H2O wewnątrz beczkowatej komory. Jej serce waliło jak oszalałe. Przez ułamek sekundy nie wiedziała, czy powinna bardziej się przejmować zniszczeniem detektora, czy człowiekiem, który tonie w jego wnętrzu.
– Chodź! – powiedział Paul, kierując się do drzwi prowadzących na platformę nad komorą obserwacyjną. Podłączone do magnetowidów kamery wszystko rejestrowały; nie było ryzyka, że coś przegapią.
Un moment. – Louise błyskawicznie dopadła do telefonu i wystukała numer wewnętrzny z przyklejonej taśmą do ściany listy.
Usłyszała dwa sygnały.
– Doktor Montego? – odezwała się, gdy w słuchawce zabrzmiał jamajski akcent lekarza kopalni. – Mówi Louise Benoît z SNO. Pilnie potrzebujemy pana w obserwatorium neutrinowym. W komorze detektora topi się jakiś człowiek.
– Człowiek? Ale jak on się tam dostał?
– Nie wiemy. Proszę się pospieszyć!
– Już idę – odparł doktor. Louise odłożyła słuchawkę i pobiegła do tych samych niebieskich drzwi, przez które wcześniej przeszedł Paul. Zdążyły się już zamknąć. Na pamięć znała umieszczone na nich ostrzegawcze napisy:

Proszę zamykać drzwi

Niebezpieczeństwo: Przewody wysokiego napięcia
Zakaz wynoszenia poza tę strefę sprzętu elektronicznego bez zezwolenia
Monitorowanie jakości powietrza – Pozwolenie na wyjście



Chwyciła za klamkę, pociągnęła drzwi do siebie i wyszła na szeroką metalową platformę. Z boku znajdował się właz prowadzący do komory detektora; tędy wyszedł ostatni z robotników pracujących przy konstrukcji, po czym zabezpieczył wyjście. Louise ze zdumieniem stwierdziła, że klapa nadal jest przymocowana czterdziestoma śrubami – no tak, przecież tak powinno być, tylko że do środka nie można było się dostać żadną inną drogą…
Ściany otaczające platformę zasłaniał zielony plastik, zabezpieczający komorę przed skalnym pyłem. Z sufitu zwisały dziesiątki przewodów i polipropylenowych rur, a kształt pomieszczenia obrysowywały stalowe dźwigary. Wzdłuż jednych ścian stał sprzęt komputerowy, wzdłuż innych ustawiono regały. Paul właśnie gorączkowo czegoś szukał na jednym z nich – prawdopodobnie cęgów na tyle mocnych, aby poradziły sobie ze śrubami.
Metal jęknął potwornie. Louise podbiegła do włazu, choć wiedziała, że gołymi rękami i tak go nie otworzy. Nagle serce podskoczyło jej do gardła. W komorze rozległ się huk przypominający serię z broni maszynowej, a śruby przytrzymujące klapę strzeliły w powietrze. Klapa odskoczyła gwałtownie, z jednej strony przytrzymywana zawiasami, i z głośnym szczękiem uderzyła w platformę. Louise odsunęła się na bezpieczną odległość, ale przez otwór trysnął gejzer zimnej wody, zalewając ją.
Górną część komory detektora wypełniał azot, który, jak przypuszczała Louise, teraz się ulatniał. Fontanna wody szybko opadła. Kobieta zbliżyła się do włazu i wstrzymując oddech spojrzała w dół. Wnętrze komory oświetlały włączone przez Paula reflektory; woda była absolutnie czysta; Louise widziała wszystko aż po samo dno, trzydzieści metrów poniżej.
Ledwie odróżniała olbrzymie elementy akrylowej sfery; współczynnik załamania dla akrylu był niemal identyczny jak w przypadku wody, przez co trudno było je dostrzec. Gdyby nie syntetyczne liny przytrzymujące oddzielone od siebie teraz fragmenty sfery, akrylowe segmenty opadłyby na sam dół otaczającej je ażurowej konstrukcji. Właz dawał jedynie ograniczone pole widzenia. Louise nie widziała tonącego człowieka.
Merde! – Światła w komorze zgasły. – Paul! – krzyknęła Louise. – Co robisz?
Głos Paula, dochodzący teraz z tyłu, od strony pomieszczenia sterowni, ledwie przebijał się przez szum urządzeń klimatyzacji i chlupot wody w wielkiej jaskini pod platformą.
– Jeśli ten człowiek jeszcze żyje, zobaczy światło dochodzące z góry, przez właz.
Louise skinęła głową. Domyślała się, że ze środka komory widać teraz tylko pojedynczy jasny kwadrat o boku długości metra w czymś, co tonącemu mogło się wydawać wielkim, czarnym sufitem.
Chwilę później Paul wrócił na platformę. Louise zerknęła na niego, po czym przeniosła wzrok na właz. Obcy nadal nie dał znaku życia.
– Jedno z nas powinno tam zejść – powiedziała.
Migdałowe oczy Paula rozszerzyły się.
– Ale… ciężka woda…
– Nie mamy innego wyjścia. Dobrze pływasz?
Paul popatrzył na nią zakłopotany; wiedziała, że chciałby dobrze wypaść w jej oczach, ale…
– Nie za bardzo – przyznał, spuszczając wzrok.
Świadomość, że Paul stale ukradkiem na nią zerka, sprawiała, że Louise czuła się niezręcznie, ale wiedziała, że nie da rady swobodnie pływać w niebieskim, nylonowym kombinezonie SNO. Pod spodem, jak niemal każdy, kto tu pracował, miała tylko bieliznę; na tej głębokości pod powierzchnią ziemi temperatura utrzymywała się na tropikalnym poziomie 40,6˚ C. Szybko zrzuciła buty i rozpięła zamek biegnący przez cały przód kombinezonu; dzięki Bogu tego dnia włożyła biustonosz – choć teraz żałowała, że nie wybrała czegoś mniej koronkowego.
– Włącz światła na dole – poinstruowała Paula. Zapisała mu na plus to, że się nie ociągał. Zanim wrócił, zdążyła się wśliznąć przez właz w zimną wodę, której temperaturę utrzymywano na poziomie dziesięciu stopni Celsjusza, aby zapobiec rozwojowi mikroorganizmów i zredukować poziom spontanicznego szumu fotopowielaczy.
Poczuła przypływ paniki, nagłe wrażenie, że jest bardzo wysoko, a pod nią nie ma nic, na czym mogłaby się oprzeć; dno zbiornika było bardzo daleko. Zaczęła poruszać nogami w wodzie, głowę trzymając na powierzchni, w otworze włazu. Czekała, aż strach osłabnie. Kiedy poczuła się pewniej, odetchnęła głęboko trzy razy, mocno zacisnęła usta i zanurkowała pod powierzchnię.
Widziała wszystko wyraźnie. Woda nie szczypała jej w oczy. Rozejrzała się dookoła, szukając mężczyzny, ale wokół było tyle kawałków akrylu i…
Tam!
Uniósł się ku górze, gdzie niewielka, może piętnastocentymetrowa przestrzeń dzieliła powierzchnię wody od platformy ponad nią. Zazwyczaj wypełniał ją ultraczysty azot. Biedak na pewno już nie żył; wystarczyły trzy wdechy, aby do płuc dostała się śmiertelna dawka. Co za smutna ironia: tonący prawdopodobnie z trudem dotarł na powierzchnię, sądząc, że znajdzie tam tlen, a zginął od gazu. Zwykłe powietrze dostające się przez otwartą klapę mieszało się teraz z azotem, ale dla intruza było już pewnie za późno.
Louise ponownie wystawiła głowę i ramiona ponad właz. Widziała, że Paul niecierpliwie czeka, aż coś powie – cokolwiek. Ale nie miała na to czasu. Zaczerpnęła więcej powietrza, napełniając płuca do granic możliwości, i zanurkowała. W górze było za mało miejsca, aby mogła trzymać nos nad powierzchnią wody. Płynąc, bezustannie uderzała głową o metalowy sufit. Człowiek znajdował się jakieś dziesięć metrów od niej. Louise mocno pracowała nogami, starając się jak najszybciej pokonać dzielący ich dystans i…
Zmętniała chmura w wodzie. Coś ciemnego.
Mon dieu!
Krew.
Chmura otaczała głowę mężczyzny, przesłaniając jego twarz. Nie ruszał się; jeśli jeszcze żył, był nieprzytomny.
Louise wyciągnęła szyję, ustawiając się tak, aby jej usta i nos znalazły się w wolnej przestrzeni nad powierzchnią. Niepewnie nabrała tchu – ale teraz było tam już dość zwykłego powietrza – po czym chwyciła ramię mężczyzny. Unosił się twarzą do dołu, więc przekręciła go na plecy, tak, aby jego nos znalazł się nad wodą, ale niczego to nie zmieniło. Nie było żadnego znaku, że jeszcze oddycha.
Louise zaczęła ciągnąć go przez wodę. Podjęła się ciężkiego zadania: mężczyzna był mocno zbudowany i kompletnie ubrany; jego rzeczy przesiąkły wodą. Nie miała czasu mu się przyjrzeć, zauważyła tylko, że nie ma na sobie kombinezonu ani specjalnego obuwia. Nie mógł być jednym z górników z kopalni niklu i, choć tylko przelotnie zerknęła na jego twarz – biały mężczyzna z jasną brodą – wiedziała, że nie pracował w SNO.
Paul przykląkł chyba na platformie, bo Louise dostrzegła jego głowę w wodzie; patrzył, jak zbliżają się do włazu. W innych okolicznościach najpierw wydostałaby z wody rannego, a dopiero potem wyszła z niej sama, ale właz był za mały, aby mogli zmieścić się w nim oboje, a do wyciągnięcia ciężkiego mężczyzny z wody potrzeba było siły Paula i jej.
Puściła ramię nieznajomego i wysunęła głowę nad właz. Paul zdążył zrobić jej miejsce. Przez chwilę łapała oddech, wyczerpana holowaniem mężczyzny. Potem oparła dłonie płasko o mokry podest i dźwignęła się przez otwór w górę. Paul ponownie przykląkł i pomógł jej wydostać się z wody, potem odwrócił się ku mężczyźnie.
Obcy zaczął dryfować, oddalając się od wyjścia, ale Louise zdołała złapać go za rękę i podciągnąć z powrotem pod właz. Razem z Paulem z trudem wydostali mężczyznę przez klapę i wyciągnęli go na platformę. Nadal krwawił; widać było ranę z boku głowy.
Paul natychmiast ukląkł przy nim i rozpoczął reanimację. Za każdym razem, gdy odwracał głowę, aby sprawdzić, czy szeroka pierś mężczyzny się unosi, jego policzek brudziła krew.
Louise sięgnęła po prawy nadgarstek obcego, żeby zbadać jego puls. Nic nie… Zaraz, chwila! Jest! Wyczuła tętno!
Paul rytmicznie wdmuchiwał powietrze w usta mężczyzny, aż w końcu obcy sam gwałtownie zaczerpnął tchu i wyrzucił z siebie wodę z wymiocinami. Paul zdążył odwrócić jego głowę na bok i płyny, którymi pluł mężczyzna, zmieszały się z jego krwią na podeście, zmywając jej część.
Obcy nadal wydawał się nieprzytomny. Louise, cała mokra, niemal naga i trochę zmarznięta po zimnej kąpieli, poczuła się skrępowana. Wciągnęła na siebie kombinezon i zapięła suwak – wiedziała, że Paul na nią patrzy, choć udawał, że tego nie robi.
Musieli jeszcze zaczekać dłuższą chwilę na przybycie doktora Montego. SNO znajdowało się dwa kilometry pod ziemią i ponad tysiąc dwieście metrów w poziomie od najbliższej windy przy szybie numer dziewięć. Nawet gdyby kabina była akurat na samej górze – a nie mieli takiej gwarancji – dotarcie do nich zabrałoby doktorowi co najmniej dwadzieścia minut.
Louise pomyślała, że powinna ściągnąć z mężczyzny mokre ubranie. Sięgnęła na przód jego antracytowej koszuli, ale…
Nie znalazła guzików ani suwaka. Nie wyglądało to też na pulower, choć nie miało kołnierza i…
Tutaj były! Ukryte zatrzaski biegły wzdłuż szerokich ramion. Louise próbowała je rozpiąć, ale bez skutku. Zerknęła w dół, na spodnie mężczyzny. Miały ciemny, oliwkowozielony kolor, choć mogły mieć o wiele jaśniejszą barwę, gdyby były suche. Nie znalazła żadnego paska. Zamiast niego natrafiła na rząd zatrzasków i zakładek wokół pasa.
Nagle przyszło jej do głowy, że mężczyzna może cierpieć na chorobę kesonową. Komora detektora miała głębokość trzydziestu metrów; kto wie, jak głęboko zszedł i jak szybko wypłynął na wierzch. Ciśnienie na tej głębokości pod ziemią miało wartość 130 procent normalnego. Louise nie miała pojęcia, jaki wpływ mogło to mieć na wystąpienie u kogoś choroby kesonowej, ale wiedziała na pewno, że mężczyzna wdycha teraz więcej tlenu, niż gdyby znajdował się na powierzchni Ziemi, a to musiało być dla niego dobre.
Pozostawało im tylko czekać; obcy oddychał i jego puls stawał się coraz mocniejszy. Louise wreszcie mogła się dobrze przyjrzeć twarzy nieznajomego. Była szeroka, ale nie płaska; kości policzkowe układały się ukośnie. Gigantyczny nos rozmiarem niemal dorównywał wielkości zaciśniętej pięści. Dolną szczękę pokrywał gęsty zarost koloru ciemnoblond. Proste, jasne włosy oblepiały czoło. Rysy jego twarzy nieco przypominały cechy mieszkańców Europy Wschodniej, ale karnację miał raczej skandynawską. Szeroko rozstawione oczy były zamknięte.
– Skąd on mógł się wziąć? – spytał Paul, który siedział teraz ze skrzyżowanymi nogami na platformie tuż obok mężczyzny. – Dostanie się tutaj jest w zasadzie niemożliwe, a nawet…
Louise skinęła głową.
– A nawet gdyby komuś się udało, to jak by się przedostał do zaplombowanej komory detektora? – Na moment przerwała i odgarnęła włosy z oczu, uświadamiając sobie w tej chwili, że podczas kąpieli w zbiorniku zgubiła siatkę ochronną. – Z ciężkiej wody nic już nie będzie. Jeśli on to przeżyje, czeka go poważny proces.
Pokręciła głową. Kto to mógł być? Może jakiś rdzenny mieszkaniec Kanady – Indianin-fanatyk, który uważał, że kopalnia narusza świętość jego ziem. Ale mężczyzna miał blond włosy – rzadkość wśród Indian. Nie był to też nieudany głupi wybryk jakiegoś młokosa; obcy wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat.
Może był terrorystą albo przeciwnikiem wykorzystania energii jądrowej. Ale chociaż Atomic Energy of Canada Limited dostarczyło ciężką wodę, kopalnia nie prowadziła żadnych prac nuklearnych.
Kimkolwiek jest – myślała Louise – gdyby zginął, stałby się doskonałym kandydatem do nagrody Darwina. Klasyczny przykład ewolucji w akcji: człowiek, który odważył się na coś tak potwornie głupiego, że zapłacił za to życiem.

Rozdział Drugi
Louise Benoît usłyszała odgłos otwieranych drzwi; ktoś wyszedł na platformę nad komorą detektora.
– Hej tam! – zawołała, aby zwrócić uwagę doktora Montego. – Jesteśmy tutaj!
Reuben Montego, Kanadyjczyk jamajskiego pochodzenia, mężczyzna mniej więcej trzydziestopięcioletni, podszedł do nich szybko. Golił głowę i był jedyną osobą, która mogła wejść do SNO bez siatki na włosy – ale, tak jak pozostali, musiał nosić kask ochronny. Doktor przykląkł, obrócił lewy nadgarstek rannego mężczyzny i…
– Co to jest, do diabła? – powiedział z charakterystycznym dla siebie akcentem.
Louise też zobaczyła to coś, co wyglądało, jakby zostało wszczepione w skórę nadgarstka – wysokokontrastowy, matowy, prostokątny monitor długości mniej więcej ośmiu centymetrów i szerokości dwóch. Wyświetlał szereg symboli, z których pierwszy z lewej zmieniał się mniej więcej co sekundę. Sześć małych paciorków, każdy innego koloru, tworzyło linię poniżej wyświetlacza, a coś jeszcze – może obiektyw – znajdowało się przy najbliższej łokcia krawędzi urządzenia.
– Może to jakiś specjalny zegarek? – powiedziała Louise.
Reuben chyba postanowił zostawić tę zagadkę na później, bo zajął się badaniem tętna, kładąc wskazujący i środkowy palec na tętnicy promieniowej.
– Puls ma dobry – zauważył. Lekko uderzył mężczyznę najpierw w jeden policzek, potem w drugi, próbując go ocucić. – No dalej – powiedział zachęcająco. – Dalej. Obudź się.
W końcu obcy się poruszył. Zakaszlał gwałtownie i wypluł jeszcze więcej wody. Po chwili jego powieki uniosły się z drżeniem. Miał niezwykłe, złotobrązowe tęczówki, niepodobne do żadnych, jakie Louise dotąd widziała. Sekundę trwało, zanim odzyskał ostrość widzenia. Jego źrenice rozszerzyły się gwałtownie. Zdumiał się na widok Reubena. Powoli obrócił głowę i zobaczył Louise oraz Paula. Z jego twarzy nie schodził wyraz szoku. Mężczyzna poruszył się nieznacznie, jakby chciał się odsunąć od pozostałych.
– Kim jesteś? – spytała Louise.
Mężczyzna spojrzał na nią w osłupieniu.
– Kim jesteś? – powtórzyła. – Co tu robiłeś?
Dar – odezwał się głębokim głosem z rosnącą intonacją, jakby zadawał pytanie.
– Muszę go zabrać do szpitala – oznajmił Reuben. – Widać, że porządnie uderzył się w głowę; trzeba będzie zrobić mu prześwietlenie czaszki.
Mężczyzna rozglądał się po metalowej platformie, jakby nie wierzył własnym oczom.
Dar barta dulb tinta? – powiedział. – Dar hoolb ka tapar?
– Co to za język? – spytał Paul Louise.
Wzruszyła ramionami.
– Może Odżibwejów? – zasugerowała. Niedaleko kopalni znajdował się rezerwat tego plemienia.
– Nie. – Reuben pokręcił głową.
Monta has palap ko – powiedział obcy.
– Nie rozumiemy cię – odpowiedziała mu Louise. – Mówisz po angielsku? – Nic. – Parlez-vous français? – Nadal nic.
Nikohongo ga dekimasu ka? – spytał Paul. Louise domyśliła się, że znaczy to: „Czy mówisz po japońsku?”.
Mężczyzna po kolei przyjrzał się pozostałym szerokimi ze zdziwienia oczami, ale nic nie odpowiedział.
Reuben wstał i wyciągnął do niego rękę. Mężczyzna patrzył na nią przez sekundę, po czym ujął ją w swoją wielką dłoń z palcami grubości kiełbasy i niezwykle długim kciukiem. Pozwolił, aby Reuben pomógł mu się podnieść. Doktor otoczył ramieniem szerokie plecy obcego, podtrzymując go. Ranny był od niego cięższy przynajmniej o trzydzieści kilo i wyglądał tak, jakby składał się z samych mięśni. Paul podszedł do niego z drugiej strony i także objął go ramieniem. Louise ruszyła przodem, przytrzymując drzwi do sterowni, które zamknęły się automatycznie, gdy tylko Reuben wszedł do środka.
Wewnątrz pomieszczenia założyła ochronne buty i kask. Paul poszedł za jej przykładem; kaski miały wbudowane latarki i specjalne ochraniacze na uszy, które w razie potrzeby można było opuścić. Oboje włożyli też ochronne okulary. Reuben nadal miał na głowie kask. Paul znalazł zapasowy na metalowej szafce i podał go rannemu, ale zanim mężczyzna zdążył zareagować, doktor machnął ręką.
– Nie chcę, aby cokolwiek uciskało jego głowę, dopóki nie zrobimy mu prześwietlenia – wyjaśnił. – No dobrze, wyprowadźmy go na powierzchnię. Wezwałem już karetkę.
Cała czwórka opuściła sterownię i ruszyła korytarzem do wyjścia z SNO. Obserwatorium stale filtrowało powietrze w pomieszczeniach, aby zapewnić mu odpowiednią czystość. Nie, żeby to miało jeszcze jakieś znaczenie – pomyślała z żalem Louise. Minęli śluzę powietrzną, niewielką kabinę przypominającą prysznic, w której oczyszczano z kurzu i pyłu wszystkie osoby wchodzące na teren SNO. Przy wychodzeniu ten proces nie był konieczny. Obok znajdował się punkt pierwszej pomocy. Louise i Reuben spojrzeli przelotnie na szafkę z napisem „Nosze”. Ale ranny mężczyzna poruszał się w miarę sprawnie, więc doktor gestem dał znak, że mogą iść dalej.
Włączyli lampy na kaskach i powoli ruszyli długim na 1250 metrów ciemnym tunelem. Wyciosane w skale ściany upstrzone były stalowymi prętami i przesłonięte drucianą siatką; na tej głębokości pod powierzchnią ziemi, z masą dwukilometrowej warstwy skał nad nimi, niepodparte ściany popękałyby, wdzierając się skalnym gruzem w każdą wolną przestrzeń.
Po drodze musieli pokonać kilka błotnistych odcinków sztolni. W miarę jak szli, mężczyzna coraz mniej potrzebował wsparcia; najwyraźniej dochodził do siebie po tym, przez co przeszedł.
Paul i doktor Montego z ożywieniem dyskutowali o tym, jak obcy mógł się dostać do szczelnie zamkniętej komory. Louise rozmyślała o zniszczonym detektorze neutrin i zastanawiała się, jak to wpłynie na finansowanie prowadzonych przez nią badań. Przez cały czas czuli na twarzach ruch powietrza w sztolni; olbrzymie wentylatory bezustannie pompowały je w dół z powierzchni ziemi.
W końcu dotarli do windy. Reuben nakazał zablokowanie kabiny tutaj, na poziomie 6800 stóp – oznaczeń w kopalni dokonano jeszcze zanim Kanada przeszła na system metryczny. Winda wciąż na nich czekała – bez wątpienia ku rozczarowaniu górników, którzy chcieli zjechać w dół lub wjechać na górę.
Kiedy weszli do kabiny, Reuben kilkakrotnie wcisnął dzwonek, dając znak operatorowi na powierzchni, aby uruchomił wciągarkę. Winda zadrżała i ruszyła. W kabinie nie było wewnętrznego oświetlenia, a Reuben, Louise i Paul wyłączyli latarki na kaskach, żeby nie oślepiać siebie nawzajem. Przez otwarty przód kabiny docierały do nich teraz tylko błyski światła z tuneli, które mijali co sześćdziesiąt metrów. W dziwnym, stroboskopowym blasku Louise raz po raz widziała kanciaste rysy dziwnego mężczyzny i jego głęboko osadzone oczy.
W drodze na górę kilkakrotnie czuła, jak zatykają się jej uszy. Wkrótce minęli ulubiony przez nią poziom 4600 stóp. Inco hodowało tu drzewa do ponownego zalesienia okolic Sudbury. Dzięki stałej temperaturze dwudziestu stopni i sztucznemu oświetleniu miejsce to zmieniono w doskonałą cieplarnię.
Louise przychodziły do głowy różne szalone pomysły rodem z serialu Z archiwum X, wyjaśniające, jak obcy mógł się dostać do środka sfery, choć klapa włazu była zamknięta na głucho. Wolała jednak zatrzymać je dla siebie; jeśli Paul i Reuben tak jak ona puścili wodze fantazji, prawdopodobnie też woleli nie mówić o tym na głos. Przecież musi istnieć jakieś racjonalne wyjaśnienie – wmawiała sobie Louise. Musi.
Podczas długiej jazdy w górę obcy wyglądał, jakby analizował sytuację, w jakiej się znalazł. Jego dziwne ubranie wciąż było trochę wilgotne, na szczęście ruch powietrza w tunelach pomagał je wysuszyć. Mężczyzna próbował wyżąć koszulę; kilka kropli kapnęło na pomalowaną na żółto metalową podłogę kabiny. Dużą dłonią odgarnął mokre włosy z czoła, odsłaniając, ku zdumieniu Louise – która zdołała stłumić okrzyk, choć hałas jadącej w górę windy i tak by go zagłuszył – kolosalny fałd biegnący łukiem nad każdym okiem, przypominający nieco przypłaszczoną wersję znaku McDonalda.
Wreszcie kabina gwałtownie się zatrzymała. Paul, Louise, doktor Montego i obcy minęli niewielką grupę skonsternowanych i zirytowanych górników, którzy czekali przy szybie dźwigu, żeby zjechać w dół. Wszyscy czworo wspięli się po pochylni do dużego pomieszczenia szatni, w której pracownicy przebierali się ze zwykłych ubrań w kombinezony. Czekało tu dwóch sanitariuszy pogotowia.
– Nazywam się Reuben Montego – przedstawił się Reuben. – Jestem lekarzem kopalni. Ten człowiek niemal utonął i doznał urazów czaszki… – Sanitariusze i lekarz kontynuowali rozmowę na temat stanu mężczyzny, jednocześnie wyprowadzając go z budynku prosto w upalny letni dzień.
Paul i Louise ruszyli za nimi. Patrzyli, jak doktor, ranny mężczyzna i sanitariusze wsiadają do karetki i odjeżdżają żużlową drogą.
– Co teraz? – spytał Paul.
Louise zmarszczyła brwi.
– Muszę zadzwonić do doktor Mah – powiedziała. Bonnie Jean Mah była dyrektorką SNO. Jej biuro znajdowało się na Carleton University w Ottawie, niemal 500 kilometrów od kopalni. Rzadko widywano ją na terenie obserwatorium; nadzór nad codziennymi operacjami pozostawiała stażystom po doktoracie i doktorantom, takim jak Louise i Paul.
– Co jej powiesz?
Louise spojrzała za karetką odwożącą dziwnego pacjenta.
Je ne sais pas – powiedziała powoli, kręcąc głową.




Dodano: 2007-07-04 13:31:02
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS