Pierwszego września, w sobotę, na starej drodze łączącej Bodø i Geitvagan pojawił się zielony, nieco zdezelowany opel ascona. Znad fiordu wstawały poranne mgły, między drzewami widoczność była ograniczona do kilku metrów. Nawet mocne halogenowe reflektory niewiele mogły tu pomóc. Siedzący za kierownicą młodzieniec wyglądał na zmęczonego. Koło ust odznaczyły się dwie bruzdy, oczy straciły blask. Nieoczekiwanie po lewej stronie samochodu pojawiła się stara, zardzewiała siatka ogrodzeniowa. Kierowca wyprostował się i zwolnił. Niebawem dotarł do otwartej bramy. Zakręcił energicznie i zaparkował obok podobnego opla, tyle że białego. Cicho otworzył drzwiczki swojego wozu. Spod siedzenia pasażera wyjął odrapany nieco pistolet. Ostrożnie obszedł drugi pojazd dookoła, a potem dotknął dłonią maski. Była zimna. Spuścił powietrze w tylnym kole. Zawrócił, zamknął bramę i spiął oba jej skrzydła kłódką. Nie lubił niespodzianek. Spokojnym, miarowym krokiem ruszył przez las w stronę morza.
Wiązki laserów wyglądały we mgle jak długie czerwone nitki. Przybysz westchnął z politowaniem. Przeskoczył nad dwiema, schyliwszy się, przeszedł pod trzecią. Poszukał wzrokiem kamery. Zlokalizował ją i obszedł łukiem, przedzierając się między drzewami.
Czujnym spojrzeniem omiatał tonące w mlecznym oparze kępy choinek. Wszędzie panował spokój. Chłopak dotarł wreszcie nad zatoczkę. Zatrzymał się w cieniu ostatnich drzew i długo badał wzrokiem okolicę, zanim zdecydował się wyjść na otwartą przestrzeń. Przemknął chyłkiem pod ścianę domu. Po półce skalnej dotarł do drzwi.
Spodziewał się, że będą zamknięte, ale nawet ich nie zatrzaśnięto. Chwiały się leniwie, poskrzypując na wietrze.
Zajrzał do środka, używając lusterka. Alarm? Jest... I to nie byle jaki. Pokonanie go zajęło prawie dwadzieścia minut. Wargi wykrzywił chłopakowi złowrogi uśmiech. Wreszcie wkroczył do domu. Cisza... Pchnął ostrożnie drzwi do kuchni, a następnie zaopiekował się stojącym koło framugi sztucerem. Był tu po raz drugi w życiu, ale znał rozkład pomieszczeń.
Ruszył ostrożnie dalej. W bibliotece na dwu zestawionych fotelach drzemała zwinięta w kłębek dziewczyna. Przez chwilę patrzył na nią, usiłując wydedukować, kim może być, a ż w reszcie sobie przypomniał. Ingrid. Dżinsowa bluza na piersiach była rozchełstana. To i owo wychynęło na zewnątrz. Widok ten nie wzbudził w przybyszu jednak nawet śladowego zainteresowania. Przemknął obok jak duch, a podłoga nie śmiała zaskrzypieć pod jego stopami. Odwrócił się. Przez ułamek sekundy kontemplował koszmarny skórzany kapelusz zakrywający czoło dziewczyny, a potem długim krokiem przesadził drzemiącego u stóp schodów doga i zaczął wchodzić na piętro. Pies poznał człowieka i merdnąwszy ogonem, opuścił łeb na łapy.
Powiał wiatr i obluzowane deski ścian zajęczały. W górnym korytarzu było ciemno, ale przybysz bez wahania pchnął pierwsze drzwi na prawo. Tomasz Paczenko spał snem sprawiedliwego we własnym łóżku. Na kocu w jego nogach drzemał mały czarny jamnik. W zmierzwioną sierść zwierzęcia zaplątała się cała masa leśnych śmieci. Gość spod poduszki śpiącego wyjął rewolwer i otworzywszy bębenek, wysypał naboje na stolik. Jamnik przecknął się, ale obrzuciwszy znudzonym, zaspanym spojrzeniem dziwnego człeka, zapadł w dalszy sen. Przybysz kopnął stołek i umieszczona na nim blaszana miska spadła na podłogę.
Zadźwięczała złowróżbnie. Pies znowu otworzył oczy, a potem pysk. Wyglądało na to, że chce szczeknąć, lecz widocznie zrezygnował, bowiem z jego zapadniętej piersi wydobyło się tylko westchnienie.
Chłopak w łóżku nadal spał jak zabity. Przybysz trącił go w nos. Tomasz wykonał przez sen gest, jakby odganiał muchę, po czym leniwie otworzył jedno oko. Gość uniósł pistolet, celując w sufit. Przeładował z trzaskiem, zabezpieczył i schował do kieszeni.
- I już nie żyjesz - powiedział spokojnie.
Dodano: 2007-06-30 17:51:33