NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Oldi, Henry Lion - "Droga miecza"
Wydawnictwo: Solaris
Cykl: Oldi, Henry Lion - "Miecz"
Tłumaczenie: Andrzej Sawicki
Data wydania: Maj 2007
ISBN: 83-89951-08-8
Oprawa: miękka
Liczba stron: 500
Cena: 39,00 zł
Tom cyklu: 1



Oldi, Henry Lion - "Droga miecza"

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Z Harzyjczykiem spotkaliśmy się za narożną basztą Al-Kutuna, w jednym z tych wąskich zaułków dzielnicy Jaffar-lo, które przypominają nici starego temblaka podtrzymującego broń – tak są splątane i wytarte.
Jego Przydatek stał na naszej drodze, szeroko rozstawiwszy krzywe nogi i przechyliwszy na bok głowę przykrytą nieprawdopodobnie małą tiubetejką. Czapeczka była wspaniale wyszywana – drobne perełki leżały równiutko i ciasno. Ręce trzymał na widoku i wyglądało na to, że są puste. Były to zwykłe ręce Przydatka – gładkie i spokojne.
Zbliżając się wybadałem go umysłem i z początku nie odkryłem równego sobie Blaskomiotnego – ani za ramieniem, ani na pasie, ukrytym pod fałdami nieco zbyt obszernej opończy, ani…
Jedna ręka Przydatka podrzuciła w tchnące już chłodem wieczoru powietrze jakiś zmięty kłębuszek, który nieoczekiwanie rozkwitł w białego, koronkowego motyla, co na ułamek sekundy zawisł nad ziemią. Druga spoczęła na niewidocznym pasie. Nagle coś zadźwięczało i uwolniony pas zaśpiewał radośnie, rozwijając się w stalową wstęgę; przeistoczył się w równego mi Blaskomiotnego, witając mnie rytualnym świstem.
Obcy Blaskomiotny leciutko liznął delikatną tkaninę opadającej chusty i z jednego motyla natychmiast zrobiły się dwa, a ja z uznaniem zachybotałem się na boki przypominając sobie, że urodzeni w gorącej Harzie, odległej od Kabiru o półtora dnia wielbłądziej marszruty, od wieków szczycili się swoim pochodzeniem od Kopalnianego Węża.
Zrobiło mi się nagle ciasno w ubraniu – zwykłej skórzanej pochwie, ujętej w siedem splecionych, kutych w brązie pierścieni.
Wyskoczyłem na zewnątrz, z radością rzucając się w kabirski zmierzch – i zrobiłem to w samą porę. Przydatek harzyjczyka już przysiadał na sprężystych, jakby wrośniętych w ziemię nogach, i musiałem z całej siły szarpnąć ręką mojego Przydatka w górę i ku prawej, w przeciwnym bowiem razie przyjezdny Blaskomiotny bez wysiłku mógłby strącić czubek turbanu mojego Przydatka, co wedle Prawa Rozmowy oznaczałoby moją porażkę.
Najwyraźniej przyjechał do stolicy niedawno, w przeciwnym razie z pewnością nie liczyłby na tak szybkie zakończenie naszej Rozmowy. Jeżeli nawet ustępowałem harzyjczykowi w gibkości – a kto im w tym nie ustępuje! – to w szybkości moglibyśmy się śmiało zmierzyć, a wynik z pewnością nie wypadłby na jego korzyść.
- Doskonale, Prosty! – zadźwięczał gość z Harzy, wibrując od zetknięcia i zwracając się do mnie zupełnie bezosobowo. – A gdyby tak…
Niepotrzebnie stracił czas. Odtrąciłem gadatliwego przybysza w bok i lekko tknąłem dłoni mojego Przydatka; jego posłuszne, dobrze wyszkolone ciało zareagowało natychmiast opadając na jedno kolano – a ja dwakroć przeszyłem płaszcz Przydatka z Harzy tuż przy ramieniu i prawym łokciu, doznając palącego dotyku obcego i cudzego ciała.
Za każdym razem przylegałem do ciała Przydatka – najpierw płazem, potem ostrzem, nie zostawiając najmniejszego draśnięcia na delikatnej skórze.
Uszkadzanie cudzych Przydatków jest co najmniej głupie, skoro tak trudno jest ich przyuczyć do godnej służby Blaskomiotnym. Co prawda pewny siebie harzyjczyk mógłby sobie wybrać lepszego nosiciela.
Już wychodząc z zaułka przypomniałem sobie, że nie zdążyłem się przedstawić Blaskomiotnemu z Harzy, i zrobiło mi się przykro.
Nic nie powinno przeszkodzić uprzejmości – nawet gniew czy fakt, że jest się zajętym czymś innym.
Jestem prostym mieczem Dan G’ien z Mejlańskich Blaskomiotnych, o przezwisku Jednorożec.
Mój Przydatek to Czen Ankor z Wejskich Ankorów.
Chociaż nie jest to ważne.

Wróciwszy do domu przeniosłem się do górnej sali, zaczepiłem jednym pierścieniem pochwy o wbity w ścianę hak, i zapomniawszy się przebrać przylgnąłem do ulubionego mechlijskiego kobierca. Wszystkie myśli poświęciłem dziwnemu spotkaniu za basztą Al-Kutuna, dlatego lekkim wewnętrznym pchnięciem uwolniłem Przydatka, który natychmiast wyszedł z sali, poprawiwszy tylko po drodze kratę nawiewnika nad palącym się kominkiem.
Potrzebna mi była chwila samotności.
Dawno już nigdzie nie wyjeżdżałem z Kabiru, gdzie wszyscy znali mnie na tyle, że nie urządzali podobnych prób – a tym bardziej niewielu było takich, co zaryzykowaliby z marszu, bez należnych ceremonii, zaczepienie Jednorożca i wciągnięcie go w przypadkową uliczną Rozmowę. Takie zabawy dobre są w młodości, kiedy ciało drży od nadmiaru energii, a żądza przygód zaćmiewa świadomość młodego Blaskomiotnego.
Ach, młodości – czemu ty kochasz takie spory i próby sił? Zawsze nie w czas, nie z tym, z kim trzeba i nie przed tymi, którym należy…
W moim wieku – a zmieniłem już piątego Przydatka, wybierając głównie spomiędzy usłużnych i słynących ze swoich umiejętności członków rodu Ankor z zagubionego wśród rubieży barchanów Górnego Weju Melania – a więc w moim wieku zupełnie wystarczy sześć, siedem tradycyjnych turniejów rocznie, nie licząc zwykłych Rozmów ze znajomymi Blaskomiotnymi, które zdarzały się dość regularnie.
Częściej chyba od innych spotykałem się z Wilczą Miotłą – rozwidloną, podobną do jelenich rogów włócznią z ulicy Lou-Rasha – ta jednak wywiozła niedawno swojego Przydatka gdzieś w góry. I szczerze mówiąc stęskniwszy się za nią liczyłem na jej powrót przynajmniej na najbliższy turniej.
Lubiłem się prześlizgiwać pomiędzy jej zębatymi ostrzami. To było… było piękne. Nie tak, jak z moim przyjacielem i rywalem, wiecznie rubasznym, jak i cała jego dwuręczna rodzina, espadonem Gwenilem Louleskim – ten podczas Rozmowy nieustannie próbował zwalić się na ciebie całym swoim ciężarem, zmuszając do szybkich, sprężystych uników w bok; a potem Gwenil się oddalał, i zuchwale rozwalony na ramieniu swojego żylastego Przydatka z rasy jasnowłosych mieszkańców Północy, całą długością swej obnażonej klingi promieniował obraźliwą pogardą.
Poruszyłem się niespokojnie na wspomnienie dawnej urazy. Ale zaraz się odprężyłem, przypomniawszy sobie, że to rzecz miniona. Podczas niedawnego turnieju, który się odbył na wewnętrznym dziedzińcu zamku Buraja udało mi się przyłapać zbyt pewnego siebie Gwenila na jego koronnym uderzeniu i moje ostrze leciutko musnęło wystającą grdykę krzepkiej szyi jego Przydatka - a nawet nadęty espadon znał wartość mojego muśnięcia.
- Rozwijasz się, Jednorożcu – świsnął z rozczarowaniem Gwenil, opuszczając się w dół i po raz pierwszy nie spiesząc się do ułożenia na ramieniu Przydatka. - Uważaj, żebyś nie zmatowiał od pychy…
Oddałem honory louleskiemu gigantowi – i od tamtej pory często wspominam zamek Buraja i mój tryumf.
Mimo wszystko – skąd się wziął ten dziwaczny harzyjczyk? Na Różową Klingę – przypadek to, czy działanie umyślne? Niedawno przybyły do Kabiru młody zawadiaka, czy doświadczony Blaskomiotny, który z rozmysłem postanowił spróbować swoich sił bez świadków?
Drwa na kominku prawie się już wypaliły. W drzwiach sali pojawił się korowód należących do mojego domu Małych Blaskomiotnych, wiszących na pasach swoich Przydatków i obleczonych w jednakowe fioletowe, przetykane srebrem pochwy.
- Witamy cię, Dostojny Danie! – krótko brzęknęli Mali, podczas gdy ich Przydatkowie krzątali się przy kominku, nakrywali do stołu, przesuwali krzesła i szurając aksamitem zasłon wycierali nieistniejący pył z różnobarwnych szyb okiennych witraży.
Kiwnąłem im łaskawie ze swojego kobierca. Niektórych Małych znałem od bardzo dawna, od samych urodzin – od wieków zaliczali się do świty mejlańskich prostych mieczów Dan G’ien. Ci, którzy mieli głownie lekko wygięte i obosieczne, a czasze ich gard były pięknie, wzorzyście młoteczkowane – władali Przydatkami osobiście służącymi mojemu Przydatkowi Czenowi. Pozostali – krótkie i szerokie kindżały o nieco plebejskich manierach – dbali o mnóstwo codziennych drobiazgów i wykonywali najrozmaitsze domowe zadania.
Na przykład mieli dokładnie pozamykać okna, żeby powietrze w pomieszczeniu zostało suche i ciepłe – właściwie to śledzili i dopilnowywali, żeby powierzeni im Przydatkowie się nie lenili – albo rozstawiali dzbany, w których pluskała gęsta, czerwona ciecz. Bardzo podobna ciecz płynie w żyłach Przydatków, ale tamta nazywa się krwią, a ta – winem.
Przelana krew oznaczała zepsucie Przydatka i niewybaczalny błąd Blaskomiotnego – rozlewanie zaś wina czasami było konieczne, choć sprawiało, że Przydatkowie tracili nad sobą kontrolę, popadając w stan oszołomienia. Żaden Blaskomiotny nie wyprowadzi pijanego Przydatka na turniej albo zwykłą Rozmowę. Chociaż nie było to surowo zabronione…
I dobrze, że nie było zabronione. Wrócę jeszcze do pijaństwa i do tego, czemu ja - Mejlański Jednorożec – nad innych wolę ród Ankorów Wejskich.

Zapalono świece.
Zamierzałem wydać polecenie, żeby mnie rozdziano – lubię, kiedy gładź klingi gra odblaskami żywego płomienia i barwnymi cieniami okiennych witraży, przypominając wężową skórę po kąpieli – zdarzyło się jednak coś nieprzewidzianego.
Na progu sali pojawił się estok Zarrahid, który od blisko setki lat służył u mnie jako przyboczny. Jego przeszłość – mam na myśli tę jej część, która obejmowała okres przed wstąpieniem na moją służbę – okrywała tajemnica, wiedziałem jedynie, że wąski i drapieżnie wyciągnięty estok z niezwykłym dla rodzonych kabirczyków zbroczem ciągnącym się prawie przez całą długość klingi, jest uchodźcą z ziem zachodnich, z Chorezmu lub Chin, graniczących z Kabirskim Emiratem wzdłuż rękawa żółtej Suzy i związanych z nim jedynie wasalną przysięgą.
A zresztą przeszłość Zarrahida niewiele mnie interesowała. Dość mi było, że teraz na każdej z czterech wstęg czarnego metalu, z których spleciono jego gardę, widniało moje rodowe znamię – stający dęba jednorożec. W dodatku niejeden raz przekonałem się o sprawności i bezgranicznym oddaniu Zarrahida, a manier mógłby mu pozazdrościć każdy z dostojnych Blaskomiotnych.
Ja, na przykład, często mu ich zazdrościłem. I przejąłem niektóre z nich, wcale się tego nie wstydząc.
Estok Zarrahid przypominał trochę swojego aktualnego Przydatka – suchego, kościstego, o ciemnej beznamiętnej twarzy i przesadnie usztywnionej postawie.
- Gość do was, Dostojny Dan G’ienie! – estok zakołysał się z szacunkiem i na chwilkę przybrał niemal pionową postawę. – Rozkażecie wpuścić?
- Kto?
Nie spodziewałem się gości.
- Podobny słońcu migotliwy jatagan Szeszez Abu-Salim farr-la-Kabir! – estok odezwał się przeciągłym dźwiękiem, nie zostawiając mi wyboru.
Tak czy owak, rozkażemy wpuścić...
Szeszez Abu-Salim, jatagan z dynastii panującej, faktycznie był pierwszą co do wpływów klingą w białościennym Kabirze; i oczywiście nie należał do tych gości, których można było nie wpuszczać.
Kiedy mówię – „pierwsza klinga” mam na myśli znaczenie, a nie mistrzostwo. W czasie Rozmów oraz turniejów, ród i stanowisko Blaskomiotnego nie odgrywają żadnej roli i nieraz przychodziło mi ścinać się choćby z Zarrahidem, za każdym zaś razem musiałem przyznawać, że wyszkolony przyboczny był zręcznym i bezlitosnym Rozmówcą. Zewnętrznie byliśmy do siebie nieco podobni i trzeba rzec, że przejmowałem od Zarrahida nie tylko jego maniery.
Godzi się jednak powiedzieć, że choć pod względem mistrzostwa Szeszez Abu-Salim farr-la-Kabir nie wchodził w skład pierwszej dwunastki Blaskomiotnych stolicy, to z pewnością można go było zaliczyć do drugiej, co samo w sobie było nie lada osiągnięciem; choć dziwnie często Abu-Salim uchylał się od Rozmów z członkami wpływowego rodu Naginat Riukoku albo z Wilczą Miotłą i jej przyjaciółkami, woląc wybierać raczej przeciwników swojego wzrostu. W tym go zresztą popierałem całkowicie.
- Rozkażecie wpuścić? – powtórzył estok.
Wyrażając zgodę zakołysałem ozdobnymi frędzelkami na główce mojej rękojeści i Zarrahid odwiódł swojego Przydatka na bok, uwalniając przejście.
Abu-Salim miał krępego, nieco otyłego Przydatka, którego obwisłe i podkręcone na końcach wąsy przypominały nieco odwróconą w dół gardę zarozumiałych sztyletów Larbonny, a który teraz przybliżył się uroczyście do mojej ściany, trzymając królewskiego Szeszeza w wyciągniętych rękach. Postał przez chwilę, połyskując złotymi nićmi, którymi poprzetykano jego jedwabny chałat – zwróciłem uwagę, że i Abu-Salim włożył dziś pochwę z barwionego purpurą zamszu, ozdobionego tłoczeniami trójlistnika i ośmiograniastą, lakierowaną główką – i już po chwili jatagan Szeszez zaszeleścił w powitaniu, opuszczając się na wyciętą z sandałowego drzewa podstawkę dla gości.
Abu-Salim nie lubił wisieć – u wszystkich jataganów z jego rodu środek ciężkości znajdował się bardzo blisko rozszerzającego się końca głowni, co powodowało, że wiszące na ścianach jatagany wyglądały niezdarnie. Ale Blaskomiotni Kabiru doskonale wiedzieli, jak zwodnicze jest to wrażenie, a ja sam niejeden raz widziałem, jak jego wysokość z łatwością rozcinał dziesięć warstw grubego sukna, owiniętego wokół stalowego trzpienia. We wszystkim zresztą odznaczał się wyjątkową zręcznością.
Nawet dwuręczny grubianin Gwenil Louleski i jego bracia espadonowie (nie bacząc na brak wasalnej więzi Loulezu z emiratem kabirskim) starali się unikać przy obcych nazywania Abu-Salima po prostu Szeszezem, choć jatagan lubił swoje pierwsze imię, które w rzeczywistości było przezwiskiem. W języku jego przodków – Dzikich Głowni, którzy kiedyś przywiedli do Kabiru swoich zamieszkujących góry Przydatków - oznaczało „błyskawicę” albo „Czoło Niebiańskiego Byka”.
Szlachetnie urodzony jatagan w pełni uzasadniał to imię.
Chybnąwszy się w odpowiednim do chwili pokłonie miałem już przykazać, żeby zmienili mi odzież, ale Abu-Salim poruszył się na podstawce i przebiegle zamigotał ku mnie zielonym szmaragdem zdobiącym jego rękojeść.
- Nie cierpię paradnych strojów – oznajmił wesoło, usadowiwszy się wygodniej. – Cisną, obcierają bok, a pałacowe czyściochy tego nie rozumieją. Przydałby mi się choć na tydzień taki twój Zarrahid, żeby im pokazał, z której strony tłuszczem głownię smarują...
Zrozumiałem, że rozmowa będzie nieoficjalna. Przydatek Czen stał już za Przydatkiem Abu-Salima i nawet się nie umawiając odesłaliśmy obu do stołu – niech piją swoje ulubione wino. Mali Blaskomiotni natychmiast zakręcili się wokół nich, zezując to na mnie i Abu-Salima, to na znieruchomiałego przy drzwiach Zarrahida.
Abu-Salim nie zwrócił na Małych najmniejszej uwagi.
- Dobrze się urządziłeś, Jednorożcu – zaciągnął marzycielsko, połyskując czarnym lakiem gałki. – Cicho, spokojnie, nie to, co u mnie w pałacu. Zazdroszczę ci, słowo honoru.
- Lubię spokój, Szeszez – odparłem, postanowiwszy podjąć narzucony mi styl rozmowy. – Wiesz przecież, że my, Mejlańczycy, jesteśmy w głębi duszy samotnikami. Nie dla nas przyjęcia i uroczystości. Nie mam nawet odpowiedniej pochwy, a i oplot na rękojeści już mi się wytarł...
- Nie udawaj biedaka – uśmiechnął się jatagan. - Masz wszystko, czego ci trzeba. A ja właśnie w tej sprawie. Znasz mojego stryjecznego wuja, Farrhada Abu-Salima il-Raksha farr-la-Kabira? Wiem, że imię nieco przydługawe, ale i wuj do krótkich nie należy. Więc znasz, czy nie?
Kiwnąłem. Il-Raksha – inaczej „Skrzydło Burzy” – widziałem, kiedy składałem wasalną przysięgę panującemu domowi farr-la-Kabir, a potem jeszcze przy kilku okazjach podczas dawnych turniejów. Na ostatnich il-Raksh z jakichś przyczyn się nie pokazywał, ale doskonale pamiętałem jego rozmyślnie ubogą rękojeść, bez srebra i drogich kamieni, urywany sposób Wypowiedzi podczas Rozmowy, i ulubione uderzenie ze zwłoką, podczas przerąbywania przedmiotów.
Ileż to czasu już upłynęło? Sporo...
Szeszez miał wuja, o którym nie sposób było zapomnieć. Farrhada Abu-Salim il-Raksha farr-la-Kabira uważano chyba za najstarszego z Blaskomiotnych Kabiru, powiadano nawet, że pamiętał czasy Dzikich Głowni – ale w to już trudno było uwierzyć.
Jatagan z zadowoleniem zakołysał zwisającym z pochwy rzemieniem.
- I bardzo dobrze! – oznajmił. – Doskonale. Rozumiesz, Jednorożcu, farhadowemu Przydatkowi przed trzema dniami urodził się synek. Krzepki, krzykliwy, nie to, co te poprzednie mizeraki. I wuj Farrhad postanowił sobie przysposobić nowego Przydatka. Powiadają, że starego zawodzi już ręka. Na dodatek chłopak będzie mańkutem, a il-Raksh ma do takich prawdziwą słabość. Tak czy owak, jutro ceremonia Poświęcenia. Przyjdziesz? Kto z was, Dostojnych Mejlańczyków został jeszcze w Kabirze? Ty i Tessen Senji, ale ten bojowy wachlarz od ośmiu lat nigdzie już nie wychodzi. Prawdę mówią, że wy, Mejlańczycy jesteście prawdziwymi odludkami.
Zamyśliłem się. Zaproszenie od Szeszeza należało do bardzo kuszących. Pochlebne, ale nieoczekiwane, i dlatego trzeba się było nad nim zastanowić. Moje pochodzenie i pozycja całkowicie usprawiedliwiały honor obecności na Wyświęcaniu Przydatków domu panującego – z drugiej jednak strony dostojne jatagany wolały wyprawiać na czasowy (dopóki nowy Przydatek nie dorośnie i nie przejdzie szkolenia) odpoczynek członków swojej rodziny właśnie na prywatnych ceremoniach.
Nie należało się zbytnio nadymać czy popadać w pychę. Ostatecznie miały się spotkać dwa pokrewne sobie klany szabel, których przodkowie - z przodkami jataganów farr-la-Kabir - byli uchodźcami z tych samych płaskowyżów – kute jako całość Malchusy z zygzakowatym ścięciem tępej strony głowni przy samym sztychu, i niezbyt towarzyskie, podobne do wyszczerbionego półksiężyca Kilicze z wąwozów Ozeku. A także kilku Szemszyrów z przełęczy Rok...
Co, pytam was, mają do tego Dostojni Mejlanie? Nie odwiedzałem domu od niepamiętnych czasów! Kiedy przewiozłem do Kabiru Ho Ankora, pradziada aktualnego Przydatka Czena, osiadłem w stolicy i nawet w odwiedziny w rodzinne strony nie jeżdżę.
Wyobraziłem sobie, jak dumny Szeszez zaprasza na Wyświęcenie Tessena Senji, a uparty wachlarz odmownie porusza ostrymi jak brzytwa, pociemniałymi od wieku płytkami, powołując się na starość, zamiłowanie do samotności – i zrozumiałem, że się zgodzę.
- Za honor sobie poczytywać będę – odpowiedziałem. – Oczywiście, przyjdę.
- Pięknie! – radość Szeszeza wyglądała na nieudawaną i nagle wydało mi się, że jatagan pod maską pozornej jowialności ukrywa prawdziwy powód swojego przybycia, a ja właśnie zgodziłem się nie tylko na udział w ceremonii Wyświęcenia, ale na coś jeszcze, na co może nie trzeba się było godzić.
Mało mam kłopotów? Ten tajemniczy harzyjczyk, Miotła znów wyjechała i nie wiadomo, kiedy wróci, a teraz jeszcze te nieoczekiwane fawory, jakie okazuje Mejlańczykom przedstawiciel panującej dynastii farr-la-Kabir...
- Po prostu pięknie! Na takich uroczystościach zwykle rdzewieje się z nudy! Przyjdź koniecznie, Jednorożcu, opowiesz coś ciekawego... Pamiętasz, jak twój brat, wielki Da-dao-shu jeszcze przed swoim powrotem w rodzinne strony lubił opowiadać wasze legendy? O wyprawach Dzikich Głowni, o podziemnej kuźni Nuringi, o martwych Blaskomiotnych z wiecznie ciepłym ostrzem... jak wy ich nazywacie? Wybłyszczeni?
- Matowi. Nazywamy ich Matowymi...
Wyrwało mi się to wbrew mojej woli. Nie był to temat, o którym można było plotkować po zachodzie słońca. Rację miał Szeszez – w starym Mejlaniu wierzyli w mnóstwo rzeczy, na które Blaskomiotni emiratu woleli przymykać oczy. Cóż oczy... Przydatkom łatwiej je przymykać, a w Mejlaniu powiadają: „Przed strachem nie skryjesz się w pochwę”.
Szeszez nie wiedział, czemu mój starszy brat Da-dao-shu w zeszłym roku pospiesznie zostawił wszystkie sprawy w Kabirze i wrócił do Mejlania. Do mnie zaś nie dotarła wiadomość od naszej starszyzny, która wyciągnęła Wielkiego Da z Kabiru. Uznali widać, że Jednorożec to jeszcze chłystek...
Szeszez nie wiedział też, dlaczego trzy młodsze gałęzie najsłynniejszych mejlańskich rodów – Jednorożce-G’ieny, Sine Listki i jedyny dziedzic Orlego Szponu, miecz-hak Tsian-go, swego czasu opuściły ojczyznę. Ja i Da-dao-shu do Kabiru, inni – gdzie chciał los...
I nie trzeba mu o tym wiedzieć. Ja sam jako dość młody członek rodu wiem niewiele, w zasadzie mogę się tylko domyślać, a jemu nic do tego.
- Tak, oczywiście – Szeszez z zadowoleniem otarł się o łoże podstawki wysłane trzema warstwami wojłoku. – Matowi, jasne. A ja nijak nie mogłem sobie przypomnieć. Farrhada pytałem, nie odpowiada. Zestarzał się już widocznie. Własny cień chce ciąć na dwoje. No, ale to sprawy rodzinne... Zajrzyj do nas, Jednorożcu, koniecznie!
Rozmawialiśmy jeszcze z godzinę o rozmaitych głupstwach, a potem Abu-Salim zaczął się szybko zbierać do domu, jakby sobie nagle o czymś przypomniał.
- W Jaffie, na otwartym turnieju – rzucił jeszcze mimochodem, kiedy jego Przydatek wstawał od stołu poprawiając szkarłatny pas na wydatnym brzuchu – Krzywemu Kiliczowi Engra zdarzyła się niemiła historia. Przydatka mu uszkodzili. I to mocno, poważnie. Sam rozumiesz, w szablastych rodach płynie gorąca krew, potrzebni im są młodzi Przydatkowie, a temu prawą nogę gładko odcięli. Nad kolanem. A i samego Krzywego Kilicza mocno wyszczerbili.
- Kto? – zimno mi się zrobiło i wypaliłem, zapomniawszy o grzeczności. – Może był to ktoś z niedoświadczonych, niedawno wykutych? Nie, mówię głupstwa, takich nawet nie dopuszczają do otwartych turniejów, w pierwszym starciu by go odsiali. A może jakaś halabarda nie dostrzegła, że jego Przydatek jest chory...
- Zdarzało się tak – jego jasność farr-la-Kabir uchylił się od odpowiedzi. – W Durbanie też się zdarzyło coś podobnego, ale to było tak dawno temu…
Nie dokończył.
- Przyjdź na Wyświęcenie – dodał już od drzwi. – Ty coś opowiesz, my coś opowiemy... i tak czas weselej nam upłynie.
Kiedy zostałem sam, wyobraziłem sobie wyszczerbionego Kilicza, a potem pomyślałem o ciepłym i matowym ostrzu – i do rana męczyły mnie koszmary.
Śniły mi się uszkodzone, zepsute Przydatki. I czułem nieprzyjemny, oszałamiający zapach czerwonego wina, lejącego się z porąbanych ciał.
Przydatek Czen całą noc przesiedział nad dzbanem, a ja nie wyganiałem go z sali.


Rankiem, w połowie czwartej straży, wyprawiłem Zarrahida z poleceniem dowiedzenia się o dokładnym terminie Wyświęcenia u Abu-Salimów – wczoraj nie zdążyłem zapytać o to Szeszeza – i jednocześnie posłuchania, o czym też mówią na mieście. Zarrahid nie był najlepszym zbieraczem plotek, ale za to potrafił mój estok błyskawicznie odsiewać plewy od ziaren prawdy, na których teraz zależało mi najbardziej.
Miałem nadzieję, że w mętnej rzece wymysłów złowię pstrąga istoty rzeczy, jak mawiał czasami Trójzębny Kra, lubiący w wolnych chwilach bić giętkie i sprężyste ryby w górskich potokach Ajeru i Bek-Nasza płynących na południowym wschodzie od Kabiru.
Barwny styl był obecnie w modzie. Chociaż godzi się powiedzieć, iż rzecz była zaraźliwa. Z żalem muszę stwierdzić, że podczas Rozmów coraz częściej zdarzało mi się słyszeć, jak krótkie i jasne frazy wypadów albo niespodziewanych uderzeń ustępują długim zdaniom z mnóstwem ozdobników i dwuznaczności. Niestety, stołeczne gusta mogłyby być lepsze.
Nie minęło półtorej straży, jak estok wrócił i zameldował, poklepując z satysfakcją spoconego Przydatka gardą po biodrze, że w Kabirze nic się nie mówi. To znaczy, nie żeby zupełnie nic, i nie żeby stołeczni Blaskomiotni ukryli klingę gadatliwości w pochwie rezerwy – w myślach przekląłem Trójzębnego za jego nieodparte krasomówstwo – i tak dalej... estok wypowiedział jeszcze wiele słów w podobnym tonie i duchu.
Kiedy wreszcie pojąłem przyczynę gadatliwości zwykle milkliwego Zarrahida z trudem powstrzymałem się od chichotu.
Klnę się na łoskot kowadeł Nuringi, on próbował mnie po prostu rozweselić! Widać, po wizycie Szeszeza i spędzonej na bezsennych rozmyślaniach nocy wyglądałem nie najlepiej i wierny Zarrahid silił się na przywrócenie przygaszonemu Jednorożcowi dawnego blasku.
No cóż, jeżeli i tak było, to estokowi się powiodło. Co prawda nie na długo, ponieważ wystarczyło, że zamyśliłem się nad powodem małomówności wszystkich Blaskomiotnych, a moje uniesienie szybko opadło i wróciłem do poprzedniego, posępnego nastroju. Styl stylem, a zełgać mi Zarrahid nie zełże...
Kabir milczy na trzy dni przed turniejem? Prędzej drewno przestanie gorzeć w ogniu, a woda wywoływać rdzę! Czyżby upiory z mejlańskich legend miały mnie dopaść i w Kabirze? Nie znam cię, Krzywy Kiliczu z na zawsze okaleczonym Przydatkiem, ale jeżeli w maleńkiej Jaffie pojawili się Matowi, to wielu podzieli twój los. Pociesza cię to, Kiliczu? Mnie nie.
- Wszystko gotowe do wyjazdu, Dostojny! – zameldował Zarrahid, który przed chwilą wysłuchał niedawno przybyłego sługę z Małych.
Na dziedzińcu biły już kopytami o bruk dwa konie, a Blaskomiotny-Odźwierny – pochodzący z Południa trójząb Tsy o przezwisku Trzeci Wąs Smoka – pogardliwie spoglądał na zajętych swoimi sprawami Przydatków koniuchów.
Odźwiernego polecił mi Zarrahid i od tamtej pory Trzeci Wąs nieprzerwanie stał na straży u wejścia kabirskiej siedziby rodu Dan. Nieprzerwanie – dlatego że trójząb miał dwóch Przydatków i kiedy jeden z nich jadł lub spał, drugi gotów był do pełnienia służby.
Było w tym coś, co się nie godziło, ale ufałem Zarrahidowi, a Trzeci Wąs nigdy nie brał udziału w Rozmowach ani w Turniejach i nie dawał powodu do plotek. A pewnego razu przypadkowo zobaczyłem, jak głęboką nocą tańczy pośrodku pustego dziedzińca, przerzucając rozśpiewany księżyc przez swoje faliste ostrza i przestałem się zastanawiać nad dziwactwami mojego odźwiernego.
I polubiłem wyglądanie przez okno o północy.
O tym wszystkim rozmyślałem, gdy Przydatek Czen wychodził na dziedziniec i sadowił się na koniu, odrzucając w tył lewą połę wierzchniego chałatu z zielonego jedwabiu – żeby tkanina nie zasłaniała mi widoku i nie przeszkadzała rozmowom z Zarrahidem w czasie jazdy. Sam towarzyszący mi estok zwykle znajdował sobie miejsce na prawym boku swojego Przydatka, który jednakowo biegle posługiwał się obiema rękami, tak że przy wycieczkach na miasto znajdowaliśmy się prawie obok siebie, co było bardzo wygodne przy prywatnych rozmowach w miejskim ścisku.
- Otworzyć wrota przed Dostojnym Dan G’ienem Mejlańczykiem! – krótko i władczo zadźwięczał estok Zarrahid, surowo przestrzegając ceremonialnej intonacji i odległości pomiędzy nami, wynoszącej półtorej długości mojej klingi. Oczywiście wrota i tak by otworzono, bez specjalnych rozkazów, ale tradycja to tradycja i nie moją jest rzeczą zmienianie starych obyczajów.
A gdybym miał się do tego zabrać, to nie zaczynałbym od ceremonialnego wyjazdu na miasto.
Przydatek Czen uniósł się w siodle, potem usadowił się wygodniej i lekko trącił końskie boki obcasami trzewików, co spowodowało, że kapryśny rumak zatańczył pod nami, zastrzygł uszami i spróbował stanąć dęba. Ostro trzepnąłem konia po zadzie, Przydatek Czen szarpnął wodze – i w następnej chwili ruszyliśmy przed siebie, przejeżdżając obok Trzeciego Wąsa.
Nie znam się na koniach i wcale się tego nie wstydzę. Niektórzy z kabirskich Blaskomiotnych wolą konne Rozmowy, i mówią tylko o siodłach, prawidłowej albo nieprawidłowej postawie Przydatków i o zaletach cięcia z góry w pełnym galopie. Ród Dan oczywiście korzystał z koni, ale znajdował w nich tylko wygodny środek do przemieszczania się z miejsca na miejsce, a Rozmowy woleliśmy prowadzić jak za dawnych czasów – nie z podskakującego grzbietu głupiego zwierzęcia, a mając pod nogami Przydatka twardą ziemię.
Mejlańscy Dan G’ienowie wiodą Rozmowy z ziemi i dlatego zawsze z szacunkiem traktowaliśmy błyskawiczne wypady przed siebie, dość obojętnie odnosząc się do rąbaniny. Chyba że w ostateczności...
Nie wątpiłem zresztą, że w stołecznych stajniach Mejlańskiego Jednorożca żują owies wcale nie najgorsi przedstawiciele końskich rodów. Zarrahid z pewnością już o to zadbał... proszę, jedzie jak wrośnięty w siodło, jakby się w nim urodził!
Ciekawe, gdzie się w rzeczywistości urodził mój zdumiewający przyboczny, surowy i milkliwy estok Zarrahid?
- Którędy pojedziemy, Dostojny? – zapytał delikatnie przyboczny, zrównawszy się ze mną.
Poza granicami domu, gdy byliśmy zdani tylko na swoje towarzystwo, estok pozwalał sobie na nieznaczne poluzowanie stalowych obejm przyzwoitości i obyczajów, które skuwały jego zwykłe zachowanie. Na dodatek coś musiało poruszyć Zarrahida po jego porannej wyprawie w budzący się właśnie Kabir.
- Tędy – stwierdziłem niezbyt jasno i sam sobie powróżyłem: trzy zakręty w lewo, dwa w prawo, a potem się zastanowimy.
Okazało się, że los rozstrzygnął to za nas. Za pierwszym zakrętem w prawo drogę zastąpił nam tłum Blaskomiotnych razem z ich wzburzonymi Przydatkami. Zarrahid już miał wysunąć się ku przodowi – żeby otworzyć nam drogę, jako że w tłumie nie widać było żadnego z Dostojnych – ale sam go zatrzymałem słabym poruszeniem ozdobnego frędzla, i obaj zeskoczyliśmy na ziemię.
Naszymi końmi szybko zgodził się zaopiekować - oczywiście za odpowiedni napiwek - jakiś młody czterograniasty kindżał-konczar z zabawnie wywiniętymi wąsikami u gardy rękojeści. Jego długonogi Przydatek machinalnie poszczypywał białawy puszek nad górną wargą, ale wodze trzymał wolną ręką krzepko, tak że estok szybko zajął miejsce przede mną i zaczął mi torować drogę przez brzęczący gniewnie tłum.
- Słyszeliście?
- Nie, a w czym rzecz?
- To samo, co w Jaffie...
- I co na to władze?
- A czemu mnie pytacie? Patrzcie go, znalazł sobie przedstawiciela władzy! I nie drapcie mnie tak w bok – ledwo wczoraj go pokryto lakierem...
- Bajki? Wy co, naprawdę uważacie...
- Temblak! Temblak mi urwiecie!
- Akurat przed Wyświęceniem...
- Czyim?
- Czyim, czyim... sam Farrhad il-Raksh wyświęca niedawno urodzonego Przydatka, w przeddzień turnieju...
- A co mi do tego? Nic... tylko mówią, że w Durbanie...
Zarrahid nieoczekiwanie skręcił w bok, Przydatek Czen zatrzymał się nagle, jakby bał się na coś nastąpić – i zobaczyłem, co zobaczyłem.
Nagle wydało mi się, że pochwa stała się gorąca i ciasno oblepiła moje ciało, niczym mieszanina gliny, rzecznego piasku i węglowego pyłu przed pierwszym hartowaniem, a lodowatej źródlanej wody nigdzie nie było, i bałem się popękać, bałem się, że lada moment zmatowieję, bałem się...
Przede mną leżał martwy Blaskomiotny. Gdybym chciał, mógłbym go dotknąć – ale wcale nie chciałem.
Nie znałem go osobiście. Wiedziałem tylko, że to ktoś z miejscowych niezamożnych Szemszyrów. Klinga szabli była złamana na trzy palce nad pękniętym jelcem, który na dodatek na jednym końcu miał ściętą gałkę. Widok nierównej linii złamania nasunął mi niedobre myśli. Pozostała część Blaskomiotnego leżała nieco dalej, przysypana brudnym pyłem, a ostrze lekko dotykało biodra Przydatka, rozpłatanego od krtani po pachwinę.
Leży jak kukła na turnieju, pomyślałem. Jak skórzana kukła wypchana śmieciem wymieszanym z kęsami brązu, na której Szeszez albo espadon Gwenil prezentują trybunom czystość cięcia, a znawcy i miłośnicy pięknych uderzeń gotowi są już zadźwięczeć, wyrwać się z zachwytem z pochew i rozbłysnąć nagle w promieniach słońca.
Tyle że kukła nigdy nie leży tak żałośnie, nienaturalnie wygiąwszy szyję i odrzuciwszy bezwładną rękę, jakby i po śmierci usiłowała chwycić rękojeść nieszczęsnego Szemszyra, który przekształcił się w dwie martwe połówki niegdyś żywego Blaskomiotnego.
Obaj leżeli zupełnie tak samo – Blaskomiotny i jego Przydatek – tyle że nad tym ostatnim brzęczał rój tłustych zielonkawych much.
- Przepraszam! – rozległo się tuż obok mnie.
Usunąłem się na bok i obok mnie przeszli trzej Blaskomiotni z rodu ciężkich włóczni Chang, których mocne i szerokie ostrze zrównoważone jest zgrubieniem na końcu drzewca. Cała trójka podeszła do trupa i dwaj legli na ziemię, wprost w zaschniętą krew, a ich Przydatkowie rozesłali na nich swoje płaszcze i umocniwszy je pasami ułożyli ciało zepsutego Przydatka na tak zaimprowizowanych noszach.
Trzeci przesunął się na grzbiet swojego Przydatka, a ten ostrożnie i delikatnie podniósł zabitą szablę. Zrobiło mi się wstyd, że nie znam imienia nieboszczyka, bo nigdy przedtem nie spotykaliśmy się przy Rozmowach ani na turniejach – a teraz już z pewnością się nie poznamy.
Nigdy. Słowo to było cięższe od nieubłaganego cięcia Gwenila i bardziej ostateczne od błyskawicznego wypadu Zarrahida.
Nigdy.
Tak odeszli – trzy proste włócznie Chang – unosząc złamanego Blaskomiotnego i rozrąbanego Przydatka, niosąc ulicą pustynnego miasta przybyłą do Kabiru zgrozę; a Blaskomiotni – ci co do tej pory tkwili w pochwach czy obejmach – obnażyli się wszyscy w milczącym salucie ostatniego pozdrowienia.
Ja myślałem o tym, że niemożliwe podchodzi czasami do ciebie i z uśmiechem trąca cię, mówiąc: „Witaj! Pamiętasz mnie?”.
- Witaj! Pamiętasz mnie? – rozległo się z tyłu, a ja wzdrygnąłem się i zmusiłem mojego Przydatka do obrotu.
Harzyjczyk jak przedtem owijał talię swojego Przydatka, tyle że obok nas nie wznosił się mroczny masyw wieży Al-Kutuna, a przygnębieni Blaskomiotni rozchodzili się każdy w swoją stronę, unosząc w duszach po cząstce wspólnego bólu i rozterki.
- A co, wczoraj czegoś nie dopowiedziałeś? – zaciekawiłem się, zapomniawszy, że cały wieczór rozmyślałem o zagadkowym Blaskomiotnym z Harzy. – Przecież tu nie miejsce, ani czas na Rozmowy…
- Pozwól, Dostojny Dan G’ienie, że się przedstawię – z niespodziewaną pokorą i grzecznością oznajmił harzyjczyk, szczęknąwszy wzmocnieniem rękojeści i spokojnie się prostując w dłoni Przydatka. – Jestem Maskin Siódmy o przydomku Pas Pustyni z Dostojnych Harzy.
Niewiele brakowało, abym zapytał: „I co z tego?”.
Na szczęście mój wierny Zarrahid, który nie wiedział niczego o mojej wczorajszej Rozmowie z harzyjczykiem, skierował naszą rozmowę na ścieżkę uprzejmości.
- Wielki to honor dla nas, o Dostojny Maskinie Siódmy – wtrącił się estok, kłaniając się z szacunkiem i nie zapominając o godności. – Pozwól, że ja, Mały Blaskomiotny ze świty mejlańskiego rodu Dan, przedstawię ci Dostojnego Dan G’iena, znanego w Kabirze pod imieniem Mejlańskiego Jednorożca…
Zarrahid umilkł w pół słowa, zręcznie zmuszając harzyjczyka do przerwania pauzy albo do odejścia.
Pas Pustyni, który tymczasem ponownie zdążył się owinąć wokół talii swojego Przydatka, uważnie przyjrzał się Zarrahidowi – jego smukłemu korpusowi, kunsztownie splecionej z drucianych włókien gardzie, drewnianej i obciągniętej karbowaną skórą rękojeści, i wieńczącej ją solidnej gałce…
- Jacyż wielcy muszą być Dostojni z rodu Dan, skoro taką mają świtę… - zaszeleścił z zadumą. – Co prawda o nich już co nieco wiem… Mam zaproszenie na dziś do domu farr-la-Kabir, o szlachetny Mały, którego imienia nie mam honoru znać i którego kształt o niczym, poza wrodzoną godnością, mi nie mówi… Przekaż Dostojnemu Dan G’ienowi, żeby w gościnie mało mówił, a wiele słuchał, ponieważ mówiący nie wie, a wiedzący nie mówi. Żegnaj. I przekaż ponadto swojemu panu, że się jeszcze spotkamy… i nie tylko na Wyświęceniu.
I zostaliśmy z Zarrahidem sami na pustej ulicy.
- Dokąd teraz, Dostojny? – zapytał Zarrahid, jakbyśmy przerwali przejażdżkę tylko na chwilę, i to z zupełnie nieistotnej przyczyny.
- Z powrotem - stwierdziłem. – Do domu.
- Zupełnie słusznie – odparł estok, kierując się ku pozostawionym koniom (mówiąc o pozostawieniu koni dokładnie to właśnie miałem na myśli, ponieważ łajdacki konczar gdzieś się zmył). – Powinniście się przebrać na Wyświęcenie.
- Nie inaczej – brzęknąłem ponuro. – Przebrać się… akurat tego potrzebuję przede wszystkim.


ROZDZIAŁ DRUGI

Odblaski pochodni usłużnie miotały się po ścianach korytarza, jakby oczyszczając drogę przed korowodem naszych cieni sunącym przez stiukowe ozdoby pod sklepieniem. Alabastrowe płaskorzeźby przedstawiały wyobrażenie dawnych czasów z okresu Dzikich Głowni: była to odrażająca mieszanina splątanych Blaskomiotnych [głównie kopii i innych rodów drzewcowych] i rąk oraz nóg mnóstwa Przydatków – przy czym owe ręce i nogi często miały dziwaczną formę z niekształtnymi naroślami na przedramionach i goleniach; a niektóre szczegóły urywały się, nie zdążywszy nawet dobrze się zacząć, co rodziło rozmyślania i o połamanych Blaskomiotnych i o pokaleczonych Przydatkach.
„Wygląda na to, że tracę rozum” – pomyślałem z rozdrażnieniem.
Nasze cienie obojętnie prześlizgiwały się po nierównościach płaskorzeźby i chyba o niczym szczególnym nie myślały. Zwróciłem uwagę na to, że mój własny cień bez widocznej granicy przechodzi w cień Przydatka Czena, co powodowało, że oba wyglądały na jakąś niekształtną, podwójną istotę, z ciałem Czena i mną w charakterze ogona i rękojeści sterczącej z brzucha tego potwora.
Zaraz też przegnałem tę wizję i zabroniłem sobie surowo o niej myśleć. Szedłem przecież w gości – i wszystko się pięknie składało. Lepiej być nie mogło…
Nosiciele pochodni skręcili za róg, a my poszliśmy ich śladem. Przez chwilę przemieszczałem się w zupełnych niemal ciemnościach, co wpłynęło na mnie uspokajająco. Idący przede mną Machaera Kress został z tyłu – widać zapragnął porozmawiać z kimś znajomym – i wbrew swej woli znalazłem się na czele procesji nieco już spóźnionych gości.
W tym momencie zainteresowali mnie nasi przewodnicy – Mali Blaskomiotni domu Abu-Salim, a nawet początkowo nie oni, ale ich niosący pochodnie Przydatkowie. Najwyższy z nich z trudem sięgał czubkiem głowy do piersi Czenowi, ale ich natłuszczone oliwą torsy lśniły z lekka, demonstrując piękną rzeźbę mięśni, a ich króciutkie nóżki w szerokich szarawarach dreptały zaskakująco równo i w takt.
Zrozumiałe się stało, dlaczego pochodnie płonęły tak nisko, a nasze cienie wyciągały się aż do sklepienia. Czemuż nie domyśliłem się tego wcześniej?!
Za nawiniętymi w zwoje tkanymi pasami, blisko wydatnych brzuchów Przydatków, usadowili się nie mniej interesujący Blaskomiotni – najwyraźniej bracia, ponieważ na jednego Przydatka przypadało po dwóch albo i trzech jednakowych Blaskomiotnych. Żaden z Małych nie był dłuższy od pełnej długości mojej rękojeści – to znaczy był krótszy od dowolnego członka klanu Sztyletów Kansashi – i przypominał dwa półksiężyce nałożone na siebie rożkami w przeciwne strony.
Nawet na odległość wyczuwało się w każdym z nich surowy, niezależny charakter. Przyglądając się Małym musiałem na chwilę nieświadomie zatrzymać Przydatka Czena i zwolnić jego kroki, ponieważ Machaera Kress, który tymczasem znalazł się za mną, niemal wpadł na Czena.
- Zaciekawili cię, Jednorożcu? – roześmiał się, unikając zderzenia. – Tak, słusznie czynisz. Ja sam, kiedy po raz pierwszy trafiłem do podmiejskiej rezydencji Abu-Salimów, z ciekawości nieomal się wygiąłem w drugą stronę. Jest na co popatrzeć…
- Co to za jedni, Żniwiarzu? – przerwałem mu.
Pełne imię Machaery brzmiało: Machaera Kress Palantides o przezwisku Brązowy Żniwiarz z Dostojnych lewej gałęzi Kimeńskiej Jemioły. Ale – jak zrozumiałem – na Wyświęcenie do Abu-Salimów zapraszano tylko Dostojnych, a i moje rodowe imię nie należało do krótkich, więc zupełnie usprawiedliwione było opuszczenie dźwięcznych tytułów i ograniczenie się do przydomków. Tym bardziej, że z wesołym i dobrodusznym Machaerą łączyły mnie przyjazne stosunki prawie od dnia mojego przybycia do Kabiru.
Machaera przysunął się do mnie bliżej.
- Ulubieńcy Farrhada – oznajmił półgłosem, jakby zdradzał wielką tajemnicę. – Gwardia starego il-Raksha. Małe bliźniacze siekierki bagua, zwane też Tsu-juang jang-jue.
Niewiele brakowało, abym się zaplątał w nogi Przydatka Czena.
- Kto taki?!
- Czyżby nie byli twoimi ziomkami? – zdumiał się z kolei Żniwiarz Machaera. – Zawsze myślałem, że takie imiona nadają tylko u was, w Mejlaniu, i jeszcze na pogórzach Chakassu.
Na znak przeczenia pokiwałem ozdobnym kutasem zwisającym u rękojeści.
- Tsu-juang jang-jue – powtórzył z satysfakcją Machaera. – Kiedyś Szeszez mi to przełożył, nie pamiętam tylko, z jakiego to języka – ni to „północ-południe”, ni to „zachód-wschód”, albo w ogóle „tędy i owędy rogami na zewnątrz”.
- Aha – kiwnąłem znacząco, nie wyczuwając czy Żniwiarz mówi poważnie, czy jak zwykle sobie ze mnie pokpiwa. – A czemu ich nie spotyka się na mieście ani na turniejach? Wstydzą się swoich Przydatków, czy co?
- Raczej nie – ponownie uśmiechnął się Machaera. – Do wstydliwych czy nieśmiałych raczej nie należą. Mówiąc między nami, twój odźwierny Tsy ma dwóch Przydatków i każdemu w gębie mógłby się Gwenil w poprzek zmieścić... I co, mam przyjąć, że Tsy też się ich wstydzi, bo przecież nie zapuszcza się poza twój dziedziniec? Każdy ma swoje powody, Jednorożcu...
Słowa te jakoś nieprzyjemnie mnie ugodziły. Naiwnie myślałem, głupi, że dziwactwa Trzeciego Smoczego Wąsa uda się utrzymać w tajemnicy. No, niechby o nich wiedział estok Zarrahid, nie licząc Małych z mojego Domu... Tracisz ostrość, Jednorożcu, z dnia na dzień robisz się coraz bardziej tępy! Zapomniałeś, że w Kabirze wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich? Zapomniałeś... to ci przypomniano.
Niosący pochodnie sprawnie rozstąpili się na boki, każdy dał nura w boczną niszę korytarza, a my z rozpędu weszliśmy w otwierające się przed nami drzwi – i mimo woli zamarliśmy w bezruchu na progu.
Ośmiokątna sala nakryta sklepieniem w kształcie kopuły, pokrytej wyblakłymi już od upływu czasu malowidłami, pełna była Blaskomiotnych. Piękne Naginaty – halabardy ze szlachetnych rodzin Riugoku i Katori – przyjaźnie rozmawiały z wpływowymi podwójnymi toporami Labrys i ich towarzyszem, cichym dwuzębnym dziobem Ge, boczną gałęzią rodu znanych wszystkim włóczni So i starodawnych sierpów wejskiej gałęzi Gouban; nieopodal dzidy z rodzin Enkos i Saryssa obstąpiły swojego dalekiego krewniaka - olbrzymiego Księżycowego Kwan-do – zwodniczo powolny Kwan był dwakroć wyższy od dowolnego Przydatka i cięższy od każdego Blaskomiotnego Kabiru... Na stopniach ku podwyższeniu uwijali się wokół pięknej Weletskiej Karabeli trzej wielbiciele: krótki uparciuch Gladius Petroniusz i parka zamorskich gości – Czarny N’Gusu i Hepesz-no-Kem, obaj dwuręczni i jednosieczni, tylko szablaste wygięcie przebiegłego N’Gusu było drapieżnie rozszerzone na końcu, a brązowy Hepesz przypominał kształtem Jatagany farr-la-Kabir, i różnił się od nich niezwykle długą rękojeścią. A dalej Kilicze, Talwary, jak zawsze hałaśliwe Espadony, rzadkie w Kabirze bliźniacze noże Tao, Szemszyry, Jary...
Zmieszanie szybko nam przeszło i oto już wymieniałem ukłony z Naginatą Katori, machałem prawym kutasem oddalonemu ode mnie espadonowi Gwenilowi, Dziobacz Ge mnie o coś pytał, ja coś tam odpowiadałem, trącając mimochodem żartobliwie zapalczywą Karabelę, a Gladius objaśniał zdenerwowanemu N’Gusu, że głupio jest obrażać się na Jednorożca... Nagle wpadłem na nowego znajomego, Maskina Siódmego z Harzy, amatora niespodziewanych Rozmów i dwuznacznych uwag – dobrze mi było, wesoło, moje troski zostały za progiem...
- Jego Wysokość jatagan Farrhad il-Raksh farr-la-Kabir!
Małe bliźniacze siekierki o trudnych do wymówienia imionach poustawiały swoich niewysokich Przydatków na brzegach ceremonialnego podestu, rozchyliła się zasłona i ujrzeliśmy siwobrodego Przydatka w białej podbitej puchem czałmie i chałacie barwy indygo ze złotymi, wyszytymi na ramionach różami. W ciemnych, pomarszczonych dłoniach Przydatka leżał najstarszy jatagan rodu Abu-Salim i całej panującej dynastii farr-la-Kabir – Jego Wysokość Farrhad il-Raksh, prosta ciężka klinga bez srebrnych ozdób z tłoczonego drutu, kamieni czy trójbarwnych frędzli.
Stary jatagan ubrany był odpowiednio; miał na sobie drewnianą pochwę z ciemnej magnolii pokrytą czarnym lakierem i ujętą w pięć brązowych okuć.
Dopiero w tej chwili pojąłem, jak bardzo się wyróżnia il-Raksh w naszym rozkosznym, barwnym tłumie. W jego prostocie było naturalna pewność siebie, jakby jatagan Farrhad znał jakąś niedostępną nam tajemnicę, i gotów byłem w tej chwili uwierzyć, że il-Raksh w rzeczy samej zjawił się wśród nas wprost z legend, a nie przyszedł z sąsiedniej komnaty.
Na podest wniesiono kołyskę spowitą w niebieskie, wyszywane złotymi nićmi wstęgi – tradycyjne barwy domu farr-la-Kabir. Wokół niej szybko porozstawiano skrzydlate kadzielnice z żółtego metalu w formie baśniowych potworów o paszczach, z których wysnuwały się pasma sinego dymu i rubinowych krwawych ślepiach. W dymach kadzideł z pewnością były jakieś sekretne domieszki, ponieważ wiercący się niespokojnie i popiskujący w kolebce Przydatek-noworodek nagle się uspokoił i umilkł.
U wezgłowia kolebki ustawiono wysoką, pociemniałą z wieku palisandrową podstawkę, podobną z barwy do rąk Przydatka Farhada – tyle że drewno i ciało były w różnym wieku – a sam Przydatek stanął za podstawką, zwróciwszy się twarzą do zebranego tłumu, a potem wysoko uniósł nad głową obnażony jatagan o imieniu Farrhad il-Raksh z rodu Abu-Salim.
Odwieczny rytuał Wyświęcenia potoczył się wedle swoich praw, a ja wyfrunąłem z pochwy i skrzyżowałem się z Machaerą Kressem, który znalazł się obok mnie. Wszyscy Blaskomiotni w sali zrobili to samo; napełniliśmy powietrze świstem i brzękiem naszej Rozmowy, a tymczasem jatagan Farrhad powoli opadał na palisandrową podstawkę, na której miał spoczywać przynajmniej osiemnaście lat – dopóki dziecko nie wyrośnie na wyrostka, a potem na mężczyznę zdolnego do podniesienia Farhada z jego łoża.
- Witam was, Dostojni Blaskomiotni emiratu! Zechciejcie na mnie zaczekać...
Były to jedyne słowa, które wypowiedział Il-Raksh podczas całej ceremonii.
Nie za bardzo mogłem się w nie wsłuchać, ponieważ, zanurkowawszy pod Kressa, który nieco się pogubił w tym gwarze, szybko zaznaczyłem na jego Przydatku dwa punkty porażki – prawe kolano i jamkę pomiędzy obojczykami – a potem już się tylko osłaniałem i broniłem. Tym razem wycofałem się nawet wcześniej niż należało, ponieważ do tej pory pamiętałem scenę porannego koszmaru, a zresztą Machaera doskonale wiedział, że w turniejowych Rozmowach nie sprosta mi w szybkości. Ale obrona przed wygiętym Kressem, podczas której nie uciekałem się do uprzedzających wypadów, była niełatwa i bardzo interesująca, a na dodatek trzeba jeszcze było uważać na uwijającą się tuż obok Naginatę Katori, musiałem więc śledzić ruchy jej śmigającego obok drzewca.
I nagle wydało mi się, że słyszę dość niezwykły w tym gwarze dźwięk – i dopiero zamarłszy w bezruchu pojąłem, w czym rzecz.
Dziecko się rozpłakało.
Wszyscy Przydatkowie roześmiali się, spoglądając jeden na drugiego, i roześmiali się wszyscy Blaskomiotni.
A na rodzinnej podstawce leżał bez ruchu Farrhad il-Raksh, jatagan farr-la-Kabir.
Ceremonia Wyświęcenia dobiegła końca.
Z pewną niechęcią wróciłem do pochwy i nagle spostrzegłem, że ktoś mi się przygląda.
W kącie podwyższenia, na pasie krzepkiego i niewysokiego Przydatka, w celowo krótkiej wełnianej dżubbie kołysał się Dziecięcy Piastun rodziny Abu-Salim. Formą i wyglądem zewnętrznym Piastun niczym się nie różnił od jataganów, był jednak znacznie lżejszy i krótszy i miał wygiętą jak dziob rękojeść, dającą lepsze oparcie małemu palcowi. Sam stary Farrhad za dziesięć, piętnaście lat będzie za ciężki dla dziecięcej ręki – dlatego, kiedy młody Przydatek zacznie stawiać pierwsze kroki, w jego dłoni legnie rodowy Dziecięcy Piastun, który będzie towarzyszył chłopcu do osiągnięcia męskiego wieku.
Żeby go uczyć. I żeby po upływie odpowiedniego czasu, przekazawszy Przydatka Farhadowi, poszukać następnego.
Bywało, że Blaskomiotni od urodzenia szykowali się roli Dziecięcych Piastunów. Zasadniczo jednak Piastunami zostawały doświadczone, leciwe głownie, których rozmiary i waga pozwalały na pracę z niedojrzałymi Przydatkami, w czym zastępowały roślejszych Blaskomiotnych, czekających na swój czas.
W niektórych rodzinach – na przykład u Singańskich podobnych do języków ognia Krissów, albo krewniaków wspomnianego już N’Gusu, krzywych i obosiecznych Panga, Blaskomiotni mieli braci o tym samym kształcie, choć znacznie krótszych i lżejszych. Było to bardzo dogodne, ponieważ pozwalało na wykorzystanie Przydatków-Podrostków podczas całego procesu nauki i szkolenia, dopuszczając ich nawet do oddzielnych Rozmów wewnątrz rodziny.
Tak czy owak, piastunowie, tak w Kabirze, jak i w Mejlaniu, rzadko wdawali się w przypadkowe Rozmowy, zadowalając się zamkniętymi spotkaniami z podobnymi sobie. Kilka razy miałem okazje uczestniczyć w takich spotkaniach jako świadek – dopuszczany do nich ze względu na szacunek, jakim cieszyli się moi sławni przodkowie – i wstrząsnęły mną nie tyle mistrzostwo Dziecięcych Piastunów, co ich umiejętność odwodzenia dłoni niedoświadczonego Przydatka albo zmiany w ostatniej chwili kierunku błędnie zadanego ciosu.
Niełatwo mnie było zadziwić biegłością, ale precyzja i dokładność Dziecięcych Piastunów – albo Kręgu Opiekunów, jak nazywali się pomiędzy sobą – godna była najwyższych pochwał.
Oprócz tego, ich usługi bywały pilnie potrzebne większości rosłych Blaskomiotnych. Niestety, Przydatkowie nie mieli równie jak oni długiego żywota.
Skłoniłem się uprzejmie Piastunowi rodu Abu-Salim i już miałem opuścić salę, kiedy nagle odkryłem jeszcze jednego Blaskomiotnego za skórzanym pasem stojącego na podwyższeniu Przydatka, tuż obok ciekawskiego Piastuna.
Tego znałem bardzo dobrze. Któż zresztą w Kabirze go nie znał?!
Był to Jutte Ułomek, nadworny błazen Abu-Salimów, który rozśmieszał wszystkich kabirskich Blaskomiotnych. Wywoływany przezeń śmiech często był pełen satysfakcji – a to dla wielu przyczyn.
Po pierwsze, Ułomek był tępy. Jego gruba, czworograniasta, lekko się zwężająca ku sztychowi klinga w ogóle nie miała ostrych krawędzi i najbardziej ze wszystkiego podobna była do ostruganej pałki.
Po drugie, garda Jutte Ułomka przypominała zwiędnięty listek kwiatu. Dość niezgrabnie wyciągnięta wzdłuż niekształtnej klingi i mniej więcej w połowie wyginała się na zewnątrz niczym ucho błazeńskiego kołpaka – widziałem taki kołpak na jednym Przydatku jeszcze w Mejlaniu.
A po trzecie, nasz znamienity Ułomek był mędrcem. No, przynajmniej sam tak o sobie myślał, o czym gromko oznajmiał przy każdym skrzyżowaniu. Było to nowością wśród Blaskomiotnych Kabiru – i dlatego wszystkich bawiło.
Tępy mędrzec.
Ha-ha!
Czemu trefniś rodziny Abu-Salimów i Dziecięcy Piastun tego rodu mają jednego Przydatka na dwóch? Przecież nie są braćmi, jak bliźniacze noże Tao albo toporki z gwardii il-Raksha. Chociaż... Może Przydatek i wcześniej był jeden, tylko obaj wyprowadzali go na miasto po kolei i nie spostrzegłem tego wcześniej.
A może to nowy żart Ułomka: trefniś i Piastun – braćmi?
Można już parsknąć śmiechem?
Blaskomiotni opuszczali salę Wyświęcenia, i rozchodzili się po domu, poszukując komnat przeznaczonych do odpoczynku albo rozrywki, a Dziecięcy Piastun i nadworny błazen Abu-Salimów cały czas obserwowali mnie z ceremonialnego podwyższenia. Obaj patrzyli na mnie uważnie i taksująco. Patrzyli, dopóki się nie zeźliłem i nie skierowałem Przydatka Czena przez całą salę ku pomostowi – a wtedy ich wspólny Przydatek szybko się odwrócił i znikł w prześwicie bocznych drzwi.
Tak jakby jego Blaskomiotni chcieli popatrzeć, ale nie porozmawiać.
Tak sobie pomyślałem, a potem pogardliwie szczęknąłem gardą o metalową obejmę wylotu pochwy i też skierowałem się do wyjścia.


Komnata, w której zdążyłem już spędzić wiele czasu nazywała się alou-chona – komnata ognia. Było to dość obszerne pomieszczenie na parterze, którego okna wychodziły na otulony cieniami zmierzchu sad, niezbyt głośno szumiący pod muśnięciami słabego wietrzyku; w zachodnią ścianę alou-chona wbudowano palenisko podobne do mojego domowego kominka, ujęte fryzem o ulepionych z gliny figurach dziwacznych ptaków.
W palenisku leniwie tliły się głownie saksaułu i wonnego aloesu, a gliniana polepa komnaty zgodnie z tradycją była wysłana skórami upolowanych zwierząt.
- Możesz się spierać ile chcesz, Jednorożcu, ale nie masz racji – bez szczególnego nacisku stwierdził Gwenil, który wyciągnął się na skórze cętkowanego barsa z Białych Gór Safed-Kuch i teraz migotał odblaskami płomieni.
Obok niego leżał Machaera Kress, który prawie nie brał udziału w rozmowie. Oprócz naszej trójki w alou-chona nie było nikogo.
- A czemuż to nie mam racji? – odezwałem się z kąta, w którym stałem do połowy ukryty w otworze specjalnej podstawki dla gości, wyłożonej wewnątrz wojłokiem.
- A temu – krótko odparł wielki espadon ze swojego miejsca. Pomilczał chwilę rozmyślając, i dodał: - Jeżeli w twojej rodzinie wolą się obchodzić bez Wyświęcania, to jeszcze nie powód, żeby wyrzekali się go inni.
- Wcale tak nie twierdziłem – zacząłem, ale Gwen mi przerwał:
- Posłuchaj, Jednorożcu, przecież spodobało ci się wyświęcenie u Abu-Salimów! Nie próbuj przeczyć; widzę, że ci się podobało!
- Owszem, spodobało mi się – odpowiedziałem, czując, że się czerwienię w blasku płomieni paleniska. – I co z tego? Poplotkuję tu z wami, odetchnę i pójdę do domu – gotować się do turnieju – a stary Farrhad będzie bezczynnie leżał całymi latami i czekał, dopóki wyświęcony Przydatek nie dorośnie, a potem jeszcze dopóki Piastun wyszkoli go jak należy...
- A czemu wy, Mejlańscy Danowie obchodzicie się bez Wyświęcenia? – zaciekawił się nagle milczący do tej pory Machaera. – Bierzecie pierwszych lepszych Przydatków, którzy odpowiednio podrosną? A jak się jeden zestarzeje, bierzecie następnego?
- Chcesz mnie obrazić, Żniwiarzu? – zapytałem obojętnie i w zasadzie tylko dla porządku, ponieważ wiedziałem, że Machaera wcale nie zamierzał mnie urazić.
- A skąd? Po prostu jestem ciekaw... zresztą twój Czen nie wygląda na niewyszkolonego! I ten poprzedni... nie pamiętam jak go zwali... też był niezły.
- Oni sami uczą swoich Przydatków – wtrącił się do rozmowy Gwenil, któremu znudziło się widać przysłuchiwanie. – Nie gorzej od innych...
Dziękuję, dryblasie! Od ciebie tego się nie spodziewałem!
- Tylko oni nie należą do ciężkich – ciągnął tymczasem espadon. – Znaczy, ci Dan G’ienowie! Rozumiesz, Żniwiarzu, nie robią wrażenia ani wyglądem, ani wagą. Ode mnie są pięciokrotnie lżejsi, a od ciebie ze dwa razy... My, z rodu louleskich espadonów musimy długo czekać, aż nasze Przydatki nabiorą pełni sił, ale za to rąbiemy na dwoje czy to włos na wodzie, czy to turniejową kukłę...
Ujrzałem nagle wyraźnie Przydatka rozciętego od obojczyka do pachwiny, drgnąłem i przyjrzałem się uważnie Gwenilowi. Nie, to po prostu niemożliwe!
Zajęty tokowaniem espadon nie zwrócił na mnie żadnej uwagi.
- A Dan G’ienowie w swoim zakurzonym Mejlaniu Przydatków od dzieciństwa do roboty zaprawiają! Przecież takiego, jak nasz Jednorożec, i dziecko w dłoniach utrzymać potrafi. Wychodzi więc na to, że mogą się obchodzić bez Wyświęcania! Sami uczą, sami potem wykorzystują...
„Owszem, dziecko utrzyma” – pomyślałem i przypomniałem sobie, jaki był Przydatek Czen w wieku sześciu lat, a przed nim jego ojciec, Przydatek Jang i ich przodek Lu Ankor, którego przywiodłem do Kabiru... Przypomniałem sobie wszystkie kłopoty, jakie sprawiło mi ich wyszkolenie, zanim nauczyli się mnie trzymać w rękach, nie wypuszczając i nie potykając się... przecież nie jestem liną do podtrzymywania padających, nie należy mnie ściskać ze wszystkich sił, Dan G’ienowie mają oparcie na trzy palce...
- Aaa... – zaciągnął z ulgą Machaera.
- Co?! – rozzłościłem się. – My naszymi Przydatkami od samego początku zajmujemy się częściej, niż wasi Piastunowie, a nie czekamy, jak ty z Gwenilem, aż nam przywiodą wyszkolonego! I dlatego właśnie...
Dokończyć mi nie dano. Skrzypnęły drzwi i ciężki Przydatek wniósł do Sali Szeszeza Abu-Salima. Jego Wysokość rozejrzał się, raczył wybrać przeciwległą do wejścia ścianę, gdzie od razu zawisł na dwu kołkach. Na dwu, ze względu na grację zwisu, co należało zrozumieć.
Raz jeszcze przeszły się po zjeżonym dywanie bordowe buty z szagrynowej, koźlej skóry i z modnymi frędzelkami przy kolanach – i za Przydatkiem Abu-Salima zamknęły się drzwi.
Szeszez poruszył się nieznacznie, przybierając bardziej pochyłe położenie i spojrzał na nas z zainteresowaniem.
- Czemu umilkliście, kabirskie chwaty? – wesoło rzucił Szeszez ze ściany, a mnie się wydało, że jego wesołość jest niezbyt szczera. – Znów się spieracie? Przyszedłem do was po radę, a wy wciąż o czymś rozprawiacie...
- Mamy udzielić rady władcy Farr-la-Kabiru, czy mojemu wiecznemu rywalowi w cięciach, jataganowi Szeszezowi?
Gwenil absolutnie nie potrafił przestrzegać etykiety. Jest w Kabirze tylko gościem, nie wiąże go zależność wasalna... Co prawda moja zależność nie krępuje mi mowy, a Gwen osiadł w stolicy czterdzieści lat wcześniej ode mnie, dawno już założył swój dom i nawet rodzinę chciał założyć, ale mu odmówiono. Oburęcznemu grubianinowi...
- Obydwu – odparł jatagan chłodniejszym już tonem.
- A jakiej sprawy ma dotyczyć owa rada? – Machaera poruszył się lekko i końcem klingi tknął uspokajająco Gwenila tuż nad masywnym krzyżem jelca.
- Chcę odwołać turniej.
- Co?! – krzyknęliśmy chórem wszyscy trzej. – Dlaczego?!
- Dlatego, że się boję – uciął Szeszez.
Wyznanie było suche i poważne, zmusiło nas do uwierzenia w coś, co przedtem wydawało nam się niemożliwe: jatagan farr-la-Kabir, krewniak Farhada il-Raksha czegoś się boi!
- Wiecie chyba, co się zdarzyło nocą na ulicy Som-Rukha? Doniesiono mi o tym rano, ale plotka jest szybsza od moich gońców...
- Wiemy – warknął Gwenil.
- Słyszeliśmy – odezwał się Machaera.
- Kto to był? – zapytałem, nie precyzując czy mam na myśli zabójcę, czy ofiarę.
- Szemszyr Burhan an-Imr, z szabli kwartału Pataja. A zabójca... mamy pewne podejrzenia.
Przez chwilę walczył ze sobą, jakby wymówienie imienia zabójcy sprawiało mu trudność, a gdy na koniec się zdecydował, wyglądał, jakby sam się dziwił własnym słowom.
- Podejrzewamy... Matowych.
Było to równoznaczne stwierdzeniu: „Podejrzewamy nocny wiatr”. Albo: „Podejrzewamy widmo Malajskiego Noża”. Albo coś jeszcze w tym samym duchu...
Z pozy Gwenila widać było, jak sceptycznie odniósł się prostolinijny Espadon do tego, łagodnie mówiąc, dziwnego stwierdzenia. Ale Machaera... ten się nagle ożywił i z ciekawością czekał na ciąg dalszy.
A ja zrozumiałem, że nie bez powodu Szeszez zaszedł wczoraj do mnie w gościnę, i nie bez powodu przestał teraz grać komedię i przemówił bez osłonek.
Ojczyzną Gwenila i jego braci był porośnięty lasami Loules, gdzie na niezbyt licznych wzgórzach wznosiły się mroczne zamczyska o pięciu obronnych wieżach; oliwkowe gaje Kimeny od niedawna zamieszkiwali krewniacy Machaery – a w Mejlaniu zdążono już zapomnieć, przypomnieć sobie i ponownie zapomnieć to, o czym Loules i Kimena miały się dopiero dowiedzieć. Kabir był bliżej Mejlania – miałem na myśli bliskość duchową – i dlatego Szeszez zdołał podjąć decyzję.
Niech będzie, przed kilkoma godzinami gotów byłem uwierzyć, że Farrhad il-Raksh mógł pamiętać czasy Dzikich Głowni. Ale ilu mi uwierzy, jeżeli oznajmię głośno, że przed wieloma laty uciekłem z Mejlania, wykonując polecenie starszyzny rodowej, która postanowiła ratować młodzież przed Matowymi?
Uciekłem wespół z Da-dao-shu, razem ze wściekłymi Sinymi Listkami i jedynym dziedzicem Orlego Szponu, hakiem Tsian-go! Uciekliśmy zostawiając za sobą starszyznę Dostojnych rodzin Mejlania, które odesłały nas siłą – widząc w naszej ucieczce nadzieję na odrodzenie w razie porażki.
- Co wiesz o Matowych, Dostojny Mejlańczyku Dan G’ienie? – zapytał Szeszez, spostrzegłszy moją rozterkę. I dodał innym, odmiennym tonem: - Odpowiedz, Jednorożcu... proszę cię.
Więc odpowiedziałem.
- Nikt dobrze nie wie, skąd się biorą Matowe klingi albo jak Blaskomiotny staje się Matowym. Jedni mówią, że kiedy się łamie i ginie Blaskomiotny, przekuwają go w tajnych kuźniach i hartują we krwi dzikiego zwierza, zwierza domowego i we krwi Przydatka, który nie osiągnął pełnoletności. I wtedy rodzi się Blaskomiotny, o dzikich obyczajach i gorącej, matowej klindze. Inni mówią, że Blaskomiotny, który po raz trzeci posmakował krwi Przydatka – umyślnie czy niechcący – matowieje w ciągu pół roku, ale jeżeli w tym czasie weźmie udział w pięciu uczciwych Rozmowach i dwóch turniejach przeciwko silniejszym od siebie, rozbłyśnie dawnym blaskiem i odwyknie od zakazanego przysmaku. Różnie mówią, w wielu sprawach milczą... Ja na przykład słyszałem, że nowo urodzony Blaskomiotny może zmatowieć podczas hartowania, jeżeli do mieszaniny gliny, rzecznego piasku i węglowego pyłu domieszać popiołu spalonego Przydatka, który nie umarł własną śmiercią...
Przerwałem, patrząc w ogień paleniska. Rzadkie języki płomieni strzelały w górę niczym gorące, łakome klingi.
- Nic nie wiem o Matowych – zabrzęczałem na koniec głucho. – Nic. Przecież z Mejlania wyjechałem jako zupełny młodzieniec... a młodzi głupich staruchów słuchać nie lubią. I ja też – byłem posłuszny, ale nie słuchałem...
- Jak to, nic? – żachnął się Machaera. – A to?
Ze wzruszenia utracił precyzję wypowiedzi.
- On ma rację – odezwał się Szeszez ze ściany. – To nie jest wiedza. W to można tylko wierzyć. Albo i nie.
Gwenil poruszył się niespokojnie, ściął strzęp sierści futra, na którym leżał, a potem ponownie znieruchomiał.
- A ja nie wierzę – oznajmił zimno. – Wszystko to głupstwa! Matowi, ciepli... Ani jeden Blaskomiotny nie zacznie umyślnie psuć Przydatków! Ani razu o czymś takim nie słyszałem – i teraz też nie będę słuchał!
- A jednak tak się dzieje – brzęknął krótko Szeszez Abu-Salim. – W Jaffie psuli i w Durbanie... i w Kabirze. A jak zrozumiałem, w Mejlaniu też. Ja w to wierzę.
- A ja nie wiem, wierzyć, czy nie – przyznał się uczciwie Machaera. - Nie mam pojęcia i tyle. A ty, Jednorożcu?
- Ja nie wierzę – odpowiedziałem i dodałem po długiej chwili milczenia. – Ja jestem pewny.


- Szeszez Abu-Salim farr-la-Kabir... – Machaera jakby próbował gibkości tego imienia. – A czemuż to Wasza Wysokość przyszedł po radę akurat do nas trzech? Czy tylko...
Sądziłem w pierwszej chwili, że Kress i mnie chciał nazwać pełnym imieniem. Ale nie, zapomniał o napuszoności i dokończył po prostu:
- Czy tylko do Jednorożca?
Szeszez odpowiedział nie od razu. A gdy odpowiedział...
- Machaero Kress Palantidesie z Dostojnych lewej gałęzi Kimeńskiej Jemioły, zwany Brązowym Żniwiarzem – przyszedłem po radę do was trzech. Do ciebie, do Dostojnego espadona Gwenila Louleskiego, znanego w Kabirze pod imieniem Opadającej Skały i do Dostojnego Mejlańczyka Dan G’iena prostego, znanego daleko i szeroko pod imieniem Mejlańskiego Jednorożca. W Kabirze zabito Blaskomiotnego. Uważnie wysłuchaliście tego, co powiedziałem?
Jatagan umilkł, pozwalając nam w pełni zrozumieć mizerię naszych tytułów i przydomków wobec tego, co się stało, a potem spokojnie podjął wątek:
- W przypadku pozostałych Dostojnych, z którymi miałem honor naradzić się przed przybyciem do was, zdania podzieliły się równo na dwie połowy. Trzydziestu sześciu uważa, że turniej należy przeprowadzić zgodnie z tradycją i nie zwracać uwagi na posępne okoliczności; trzydziestu sześciu ma zdanie przeciwne. I bez waszej rady nie zdołamy zejść z drogi domysłów na ścieżkę decyzji. Nie jesteście najmądrzejsi ani najstarsi – jesteście ostatni, których pytam...
Stałem niezbyt blisko paleniska, ale nagle bardzo zapragnąłem wezwać Przydatka Czena, żeby wyniósł mnie poza alou-chona albo choć przestawił jak można najdalej od źródła ciepła, które nagle okazało się bardzo niemiłe...
- Zrezygnować z turnieju z powodu mejlańskich bajek? Bzdura! – uciął Gwenil. – Upieramy się przy podtrzymaniu tradycji. Prawda, Żniwiarzu?
- Nieprawda – nieoczekiwanie dla mnie oznajmił Machaera. – Nigdy przedtem Blaskomiotni nie zabijali się nawzajem i nigdy przedtem umyślnie nie psuli Przydatków. Dopóki się nie wyjaśni, czy nie jest to dziełem przypadku, turnieju przeprowadzać nie wolno i nie należy. Takie jest moje zdanie.
Szeszez z namysłem zakołysał się na hakach.
- Nigdy – mruknął jakby do siebie – to bardzo nieubłagane słowo. Uczciwiej byłoby powiedzieć, że za naszej pamięci Blaskomiotni nie zabijali jeden drugiego i nie psuli Przydatków. Za naszej, niechby i długiej, ale mimo wszystko ograniczonej pamięci... Ale głosy znów się podzieliły. Więc ty podejmij decyzję, Jednorożcu.
Przypomniałem sobie ostatni turniej. Zieleń pola, na którym jednocześnie przeprowadzano tuzin Rozmów, upojenie świątecznym nastrojem, rozcinany na poły wiatr, pełne entuzjazmu okrzyki z trybun i słoneczne zajączki rozbiegające się od Blaskomiotnych... a potem - długo, długo potem - wspominanie turnieju, spory dotyczące sposobu prowadzenia Rozmów i niecierpliwe oczekiwanie na następne spotkanie.
I pęknięty trup Szemszyra Burhan an-Imra z szabli kwartału Pataja, odległego o dziesięć minut jazdy od mojego domu. Samotna kulka pękniętego jelca, leżąca pod glinianym murkiem ogrodzenia i szary, zastygły pył, w który kładły się włócznie Chang.
Zważyłem w myślach dźwięczną radość i głucho brzmiący strach. Pustkę śmierci i rozbłysk życia. Moja garda podobna jest do odwróconej dnem ku rękojeści czaszy; do samotnej szali wagi.
Rozważałem wszystko.
- Jeżeli ze strachu przed niespodziewaną śmiercią wyrzekniemy się codziennych przyjemności życia – odezwałem się wreszcie, a ogień w palenisku przygasł, jakby się przysłuchując moim słowom – być może unikniemy wielu kłopotów i nieprzyjemności. W takim jednak przypadku cień rozumnej ostrożności nałoży się na wszystkich Blaskomiotnych i zaczniemy powoli matowieć. Będziemy koso spoglądać jeden na drugiego, do naszych Rozmów zakradnie się niepewność, i nadejdzie dzień, kiedy Gwenil przestanie się zachwycać moimi wypadami, a Machaera pozazdrości Szeszezowi. O oznaczonej porze ja – Dostojny z Mejlańskich, prosty Dan G’ien wyjdę na pole, nawet choćbym miał to zrobić sam. Zrobię to nawet, gdy będę wiedział, że mogę nie wrócić. Rzekłem.
- Nie będziesz na polu sam – odezwał się cicho Gwenil. – Nie będziesz sam, Jednorożcu. Daję ci na to słowo.
Machaera wesoło zabrzęczał i łobuzersko zamigotał ku poważnemu i małomównemu espadonowi.
- Bohaterowie – oznajmił. – Głupi bohaterowie. Albo bohaterscy głupcy. Przyjdzie mi więc, biednemu mądrali, też stawić się na turnieju. W razie czego zawsze mogę powiedzieć, że was uprzedzałem. Kiepska to pociecha, ale innej mi nie zostawiliście.
- Oni to przewidzieli – szepnął Szeszez. – Dziwne...
- Kto? – zapytałem. – Kto przewidział i co?
- Piastun naszej rodziny... powiedział, że jeżeli decyzję będzie miał podjąć Jednorożec, turniej się odbędzie. Jakby przewidzieli...
- Powiedziałeś „oni”. Kto jeszcze o mnie mówił?
Czekałem. I doczekałem się.
- Jutte – z niechęcią zaszurał jatagan. – Jutte Ułomek.
- Trefniś? – zdumiał się Gwenil.
Tym razem Szeszez nie odpowiedział.




Dodano: 2007-06-06 18:58:57
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS