NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

King, William - "Anioły śmierci"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: King, William - "Terrarchowie"
Data wydania: Kwiecień 2007
ISBN: 978-83-7418-143-3
Oprawa: miękka
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 368
Cena: 29,90 zł
Tom cyklu: 1



King, William - "Anioły śmierci" #5

Rozdział 5
„Wielu przedstawicieli zdegenerowanych Starszych Ras przetrwało w nowej erze świata. A wielu ludzi okazało się dostatecznie głupich, by czcić ich jako bogów”.
Inkwizytor Serin Helmar,
Granice ludzkiej głupoty

Mieszaniec słyszał, jak za nim furażerzy opanowują
dwór. Gdzieś w oddali zaryczały pomostogrzbietowce, gdy reszta kompanii wpadła do środka. On sam pomknął korytarzem, ogarnięty przeczuciem, że zaraz kula muszkietu zagłębi mu się w ciało. Wszędzie leżały trupy obrońców; ich ciała poplamione były dziwną, jaskrawą czerwienią.
Otworzył kopniakiem drzwi. Pomieszczenie za nimi wypełniali przerażeni i ogarnięci paniką górale. Odziani w tradycyjne kurtki z owczej skóry i tartanowe spodnie, mieli długie i tłuste włosy, brody oraz zwisające wąsy. Wszystkich łączyło również szkaradne rodzinne podobieństwo. Dało się zauważyć oznaki chowu wsobnego, co zaniepokoiło Mieszańca. Niektórzy nosili na twarzach i ramionach tatuaże z pająkiem, inni wytatuowali na ciele pajęcze sieci. Kilku miało broń. Jeden z nich uniósł pistolet.
Mieszaniec rzucił się do przodu, nabijając niedoszłego strzelca na bagnet. Sztych przebił ciało na wylot i otarł się o kamienną ścianę. Mężczyzna wrzasnął. Kończyny mu zadrgały. Mieszaniec wyszarpnął bagnet i podciął gardło kolejnemu góralowi, gdy ten sięgał po upuszczony pistolet. Trysnęła krew, zalewając przód owczej kurtki.
– Czekajcie! Poddaję się! Nie zabijajcie mnie – wrzasnął inny. – Nie zabijajcie mnie! Nie zabijajcie!
Było już na to za późno. Mieszaniec rzucił się na niego, tnąc bagnetem przez twarz. Wszystko zamieniło się w szaleństwo i zamęt. Smród krwi i ekskrementów wypełnił powietrze. W tej ograniczonej przestrzeni wrzaski i głośne wystrzały z muszkietów odbijały się echem po całym budynku. Choć na zewnątrz panowało zimno, Mieszaniec odczuwał niewytłumaczalne gorąco. Dźgnął kolejnego człowieka, który pochwycił lufę jego broni i próbował mu ją wyrwać. Przez krótką chwilę szamotali się bezładnie. Zdołał zauważyć pooraną szramami twarz mężczyzny i żyły, jakie wystąpiły mu na szyi, zanim Barbarzyńca wbił swój ogromny nóż w ciało górala. Ten osunął się z charkotem na podłogę, pociągając za sobą muszkiet Mieszańca.
Mieszaniec sięgnął po broń, lecz przez ścisk walczących ciał nie zdołał jej przytrzymać. Dobył jednego z pistoletów i wypalił w twarz nacierającego mężczyzny. Przez chwilę patrzył, jak rozbryzgują się fragmenty kości i mózgu, a potem chmura gryzącego dymu przesłoniła widok. Podrzucił pistolet w powietrze, chwycił za wciąż jeszcze ciepłą lufę i posłużył się nim niczym pałką przeciwko najbliższemu góralowi.
Wystarczyło kilka uderzeń serca i pomieszczenie zostało oczyszczone. Wszyscy wrogowie legli martwi lub ranni. A Łasica i Barbarzyńca z typową dla siebie przytomnością umysłu zaczęli odzierać trupy z wszelkich kosztowności, wypychając bryczesy sakiewkami, które zamierzali przejrzeć później, i zbierając wszelką przydatną broń. Jeszcze parę chwil i reszta oddziału pójdzie w ich ślady. Mieszaniec odebrał swoją broń Gołębiowi, który upierał się, że to łup wojenny, dopóki kompan nie pokazał mu znaku wyciętego na kolbie. Sierżant obserwował tę operację czujnym wzrokiem. Później upomni się o swoją działkę. Nawet Łasica i Barbarzyńca nie będą próbowali go oszukać.
Mieszaniec zaklął, bo spóźnił się na podział łupów. Dał się ponieść żądzy krwi i strachowi. Miał nadzieję, że jeszcze nadarzy się okazja, by się wzbogacić. Dokoła nadal rozlegały się odgłosy walki. Zauważył, że sierżant mu się przygląda.
– Co tam? – spytał.
– Wygląda na to, że tutaj walka już dobiegła końca.
– No i?
– Nie była to trudna potyczka, co?
– Mów za siebie. To ja prowadziłem atak, pamiętasz? A jeden z tych łajdaków omal mnie nie zabił.
– Biorąc pod uwagę, że to strażnicy mrocznego czarodzieja i proroka renegata...
Mieszaniec odkrył, że inni im się przysłuchują, choć wsadzają łupy do plecaków. Teraz doszli już do brudnych koców i ubrań. Cóż, nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą.
– Może powinniśmy być za to wdzięczni.
– Może powinniśmy pomyśleć, gdzie czarodziej trzyma skarb – rzucił Łasica.
– Ano tak – zgodził się sierżant.
– Pewnie jest przeklęty – mruknął Barbarzyńca. Odczuwał zrozumiały lęk przez mrocznymi arkanami. Tak, jak wszyscy inni.
– Sprzedając skarb, przelewa się klątwę na kogoś innego – rzekł Łasica, siląc się na wesołość.
Mieszaniec zauważył, że atmosfera w pomieszczeniu uległa zmianie. Wkradła się martwota śmierci i lepkość strachu. Zdumiewające, jak szybko się to stało. Pomyślał, że gdyby któryś z jego kompanów pognał teraz ku drzwiom, reszta podążyłaby za nim.
Pojawił się porucznik, a wraz z nim Vosh. Mistrz Severin nie zaszczycił ich swoją obecnością. Sardec nie wyglądał na zadowolonego. Z zewnątrz dochodziły porykiwania wyrmów. Odgłosy walki dokoła budynku ucichły. Wyglądało na to, że furażerzy wygrali i że było to łatwe zwycięstwo. Vosh patrzył ze smutkiem na trupy i unikał wzroku wywlekanych na zewnątrz jeńców. Ci zaś uśmiechali się pogardliwie i pluli na jego widok, dopóki zdzieleni przez łeb przez furażerów nie zostali zmuszeni do zachowania ponurego milczenia.
Sardec zajrzał za próg, lecz nie znalazłszy tego, czego szukał, ruszył dalej. Vosh znikł wraz z nim.

* * *
– Wszyscy są martwi – powiedział Barbarzyńca. – Każdy jeden z tych cholerników.
Wszyscy byli przerażeni tym, co zastali w pomieszczeniu. Karmazynowe Cienie musiały wlecieć przez komin i wychynąć z kominka. Komnatę wypełniały trupy, a żaden z nich nie zginął z ludzkiej ręki.
Mieszaniec przyjrzał się kolejnemu ciału. Należało do posiwiałego starszego mężczyzny o długiej brodzie i pobrużdżonej twarzy. Miał szeroko rozwarte oczy i usta, z których wystawał język. Kąciki ust i nozdrza zabarwiła cienka strużka krwi. Skóra przybrała dziwny różowawy odcień, jak u człowieka, który zbyt długo siedział w bardzo ciepłej kąpieli, tyle że to zabarwienie nie znikało. Mieszaniec szturchnął zwłoki butem, nie chciał bowiem dotykać ich rękami, na wypadek gdyby śmierć miała się okazać zaraźliwa.
Dwór zapełnił się uzbrojonymi ludźmi. Poza tymi, którzy przetrwali masakrę na dolnym piętrze, nikt nie pozostał przy życiu. Większość zginęła od czarów. Karmazynowe Cienie wyssały z nich życie. Furażerzy sprawdzili każdy kąt. Wreszcie, pokonawszy początkowy zabobonny lęk, zaczęli odzierać trupy z sakiewek, prochu, kul i broni oraz wszystkich cennych przedmiotów, jakie udało im się znaleźć.
Wstręt ściskał Mieszańcowi żołądek, gdy patrzył na owo świadectwo niesamowitej magii. Przedtem zawsze rozmyślał o tego rodzaju mocy i zawsze jej pożądał. Teraz zadawał sobie pytanie, czy rzeczywiście chciałby nią dysponować. Przemożna część jego istoty krzyczała, że nie, jednak w maleńkim, chorym z ambicji kąciku umysłu wiedział, że odpowiedź brzmi: tak. Niesamowicie byłoby panować nad taką potęgą.
Oddział zajął się omawianiem kwestii łupów. Jak zwykle, nie było ich dostatecznie dużo w stosunku do poniesionego ryzyka. W parę chwil później powrócił Sardec. Twarz miał spokojną, o lodowatym wyrazie, co oznaczało, że Terrarch jest wściekły. Wszyscy żołnierze trzymali się od niego z daleka, nawet Barbarzyńca. Mieszaniec starał się nie drgnąć. Wiedział, że to na nim skupi się gniew porucznika.
– Nie ma czarodzieja – rzucił Sardec, patrząc gniewnie na przewodnika. – Nie ma Zarahela. Tylko gromada śmierdzących górali.
– Był tu, panie – zapewnił Vosh. – Obydwaj byli.
– Przysięgałeś, że tu ich znajdziemy – przypomniał porucznik.
– Byli, kiedy odchodziłem. Może są w pobliżu albo w kopalni.
– W kopalni? Czyli gdzie?
– W zboczu góry na polecenie czarodzieja wydrążono szyb. Bóg jeden wie po co. To miejsce jest nawiedzone.
– Może dlatego się nią interesowali – powiedział Sardec. – Dlaczego przedtem nie wspomniałeś, że się tam schronili?
– A czemuż miałbym to robić? Byli tutaj. Zawsze przebywali nocą we dworze.
– Ale teraz ich tu nie ma. Może dowiedzieli się, że nadchodzimy. Jak daleko stąd jest ta kopalnia?
– Na zboczu nad nami. Zaprowadzę was tam rankiem.
– Wtedy nasi przyjaciele będą już wiele lig stąd.
– Ano, możliwe, panie, ale w takim razie łatwiej będzie ich wytropić w świetle dziennym.
Przez chwilę Sardec wyglądał tak, jakby chciał go uderzyć, lecz wziął głęboki oddech i zawołał:
– Sierżancie! Zacznijcie usuwać ciała z domu. Dajmy wyrmom coś do zjedzenia. Ty! – wskazał palcem na Mieszańca. – Dopilnuj, żeby je nakarmiono.
Nikt się nie skarżył. To łatwiejsze niż budowa stosu.

* * *
Mieszaniec przyglądał się, jak płatki śniegu opadają na powierzchnię jeziora. W pobliżu czekały wyrmy. Zastanawiał się, czy to tylko jego wyobraźnia, czy też ich pyski mają dziwnie syty wyraz. Pozostali furażerzy przebywali w środku, owinięci w koce, chroniąc się przed chłodem. Porucznik zajął pokoje na górze. Wezwał Łasicę, by przesłuchał jeńców, wykazywał bowiem do tego szczególny talent i zapominał o delikatności. Od jakiegoś czasu wrzaski górali zakłócały sen. Mieszaniec zastanawiał się, co odkrył Sardec. Choć i tak nie miało to znaczenia. Bez wątpienia, porucznik podzieli się z nimi zdobytymi informacjami, kiedy uzna to za stosowne. A jeśli on tego nie zrobi, wyręczy go Łasica, jeśli nie wymyśli jakiegoś sposobu, aby wyciągnąć korzyści z tej sytuacji.
Jęki rannych również nie pomagały zasnąć. Ofiar po ich stronie nie było dużo, ale zostało kilku okaleczonych. Jak zawsze. A w tej chwili wyraźnie oszołomiony mistrz Severin nie zdołałby ich uleczyć. Wielu górali także odniosło rany, ale albo zostali zamknięci, albo skrócono ich cierpienia. Furażerzy nie żywili współczucia dla górskich plemion. Słyszeli zbyt wiele opowieści o tym, co ich członkowie robili z pochwyconymi żołnierzami. Biada zwyciężonym, pomyślał Mieszaniec.
Na ochotnika zamienił się z Gołębiem na wartę, potrzebował bowiem czasu, żeby pomyśleć. I tak sypiał mniej niż normalni ludzie, a Gołąb będzie mu winien przysługę. To jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Myślał głównie o Karmazynowych Cieniach. Po raz pierwszy widział niszczycielską magiczną siłę na tak wielką skalę z tak bliska. Dzięki temu pojął moc drzemiącą w magii. I zrozumiał, w jaki sposób Terrarchowie zdołali zdominować cywilizację, w której ludzie przewyższali ich liczebnie sto do jednego. Myślał o trupach tych, którzy zginęli od ataku cieni, o ich skórze naznaczonej dziwną czerwienią, o krwi cieknącej im z nosa i kącików ust. Cienie wykorzystywano jako broń, ale stanowiły także nauczkę dla tych, którzy sprzeciwiali się Terrarchom.
Zastanawiał się, jak by to było dysponować taką mocą. Najpewniej nigdy się tego nie dowie. Stara Wiedźma mówiła, że podobne czary przyprawiają większość ludzi o szaleństwo lub też wyniszczają ich fizycznie, doprowadzając do śmierci. Ludzkich istot nie stworzono do władania tak potężnymi zaklęciami. Jednak jeśli wierzyć opowieściom, sam był tylko w połowie człowiekiem. Gdyby spróbował takiej magii, która strona jego natury by zwyciężyła? Byłby to pewnie ostateczny sprawdzian tego, kim jest. Wolał nie rozważać, jakim rezultatem zakończyłaby się owa próba, toteż usiłował zwrócić myśli ku czemuś innemu, ku ich misji.
Właściwie wysłano ich za granicę, aby odnaleźli czarodzieja, który krył się tutaj wraz z jakimś religijnym przywódcą. Przybyli uzbrojeni i wyposażeni tak, że mogliby sprostać siłom potężniejszym od górali, których znaleźli. Zabrali ze sobą czarodzieja i dość wyrmów, żeby rozgromić huzarów. Widocznie ktoś gdzieś tam uważał to za istotne. I cóż znaleźli? Jak dotąd nic. Tylko miasto w ruinach, gromadkę przerażonych ludzi i opowieści o nawiedzonej kopalni.
Pomyślał, że sytuacja stała się jeszcze dziwniejsza. Znajdowali się niedaleko granicy z Kharadreą, a do Czerwonej Wieży przysyłano coraz więcej królewskich żołnierzy. Istniał po temu tylko jeden powód. Kharadreńczycy nie okazaliby się przecież tak szaleni, aby najechać królestwo, zwłaszcza w czasie morderczej wojny domowej. Królestwo planowało interwencję, choć wyraźnie zakazywał jej i Czerwonym, i Mrocznemu Imperium traktat z Oslande. Jeśli żołnierze przemaszerują przez Przełęcz Złamanego Zęba, będzie to oznaczać wojnę, i to nie tylko z Kharadreńczykami – wojnę na skalę niespotykaną już od ponad wieku.
Mieszaniec nie był pewien, co odczuwał na myśl o ekspansji na wschód. Na pewno wiązała się z mnóstwem łupów, o czym marzy każdy żołnierz, ale mogła również wymagać, by stawili czoła ogromnym armiom niewolników Mrocznego Imperium. Niebiescy Terrarchowie nie znali litości dla tych, którzy ośmielali się występować przeciwko nim. W czasie Schizmy krzyżowali regimenty ludzi, których pokonali, pozostawiając ciała jako nauczkę dla tych, którzy bodaj myśleli o sprzeciwie.
Krążyły też opowieści o złej magii Wschodu. Mieszaniec czytał o minionych wojnach. Były paskudne. A ta mogła być jeszcze gorsza. Od tego czasu nastąpił ogromny postęp w alchemii i broni palnej, a kto wie, co wymyślili szaleni czarodzieje z miasta Askander o fioletowych wieżach? Szeptano, że Terrarchowie z tej zakazanej krainy praktykują czarnoksięstwo i wampiryzm. Mieszaniec wiedział tylko, że Czcigodni nienawidzą swych wyrodnych ziomków z fanatyczną intensywnością. Zastanawiał się tylko, co ich do tego skłoniło.
Potrząsnął głową i znowu popatrzył na jezioro. Jego powierzchnia była nakrapiana szarością. Pozwolił myślom odejść zbyt daleko. Drgnął. Gdzieś na przeciwległym brzegu dostrzegł światło. Błysnęło i znikło. Mieszaniec czekał przez minutę albo dwie, żeby zobaczyć, czy znów się pojawi. A kiedy się nie pojawiło, zdecydował, że lepiej zameldować o tym sierżantowi.

* * *
Hef nie był zachwycony tym, że wyciągnięto go z łóżka, żeby przyszedł popatrzyć na światełko, które już zgasło, ale był dostatecznie dobrym żołnierzem, by wiedzieć, że sygnału lepiej nie ignorować. Obudził Gołębia i posłał go, żeby sprowadził Vosha oraz dowiedział się, gdzie dokładnie leży kopalnia. Przewodnik potwierdził, że wejście do szybu znajduje się mniej więcej tam, gdzie Mieszaniec widział światło. Niestety, zamieszanie zwróciło uwagę porucznika.
Sardec spojrzał przez teleskop w rzedniejący mrok, wierząc, że umiejętność widzenia w nocy właściwa Terrarchom pozwoli mu dostrzec więcej niż pozostałym. Przekonanie to nie znalazło jednak potwierdzenia, toteż zwrócił ponure spojrzenie na ludzi, którymi dowodził, i zmierzył Mieszańca gniewnym wzrokiem.
– Pewnie nic nie widziałeś – powiedział. W jego głosie pobrzmiewało oskarżenie i Mieszaniec przeczuwał kolejną karę.
– Może i coś zauważył, panie, ale światło już znikło... – odezwał się sierżant Hef. – Lepiej, by czujny wartownik wszczął alarm, niż żeby poderżnięto nam gardła we śnie.
Nawet Sardec nie mógł temu zaprzeczyć. Mieszaniec odczuł przypływ wdzięczności wobec sierżanta.
– Będę szczęśliwszy, jak zbadamy kopalnię, sierżancie – przyznał Sardec.
– Tak, panie.
– I jeszcze szczęśliwszy, kiedy znajdziemy czarodzieja. Nie podoba mi się to wszystko, śmierdzi czarami.
To pierwsze od dłuższego czasu stwierdzenie Sardeca, z którym Mieszaniec całkowicie się zgadzał.
– A skoro mowa o czarodziejach... Dowiedz się, czy mistrz Severin odzyskał już siły. Zanim to wszystko się skończy, jego umiejętności jeszcze się nam przydadzą.
– Dobrze, panie.
Sierżant odesłał Gołębia i wszedł do środka za porucznikiem. Mieszaniec powrócił do obowiązków wartownika, zapiąwszy szczelnie pelerynę, by chronić się przed chłodem. Teraz naprawdę żałował, że nie zdążył złupić ubrań trupów. Część z nich pewnie by na niego pasowała, a gdyby nawet nie, i tak stanowiłyby kolejną warstwę materiału, której potrzebował na tym zimnie.

* * *
Mieszaniec maszerował wraz z pozostałymi. Ściskał w dłoni muszkiet i patrzył na jezioro. We wczesnym świetle poranka było w nim coś, co budziło głęboki niepokój, pewna oleistość wody, bezruch i... czujność. Odnosił wrażenie, jakby lada chwila coś miało się wynurzyć z głębiny i zaatakować, coś pradawnego, złego i nieludzkiego. Bez trudu wyobraził sobie dziwne kształty pływające wśród ruin znajdujących się pod wodą budowli. Powtarzał sobie, że znajdują się zbyt daleko od oceanu, aby pojawili się tu przypominający mątwy Quanowie. Zawsze obawiał się ich bardziej niż innych gatunków demonów. W sierocińcu mieszkał pewien kapłan, dawny żeglarz, który przerażał wszystkie dzieci opowieściami o ogromnych cielskach z mackami, wychylających się z morza rozświetlonego poświatą księżyca. Te opowieści na długo utkwiły w pamięci Mieszańca.
Furażerzy nacierali w rozproszonej formacji wzdłuż całego zbocza prowadzącego ku wejściu do kopalni. Nie chcieli ryzykować, że coś przegapią albo staną się łatwą ofiarą ukrytego strzelca. Mieszaniec żałował, że nie znalazł się wśród czterdziestu ludzi, których wybrano, by pozostali we dworze z kapralem Toby’m i wyrmami. Sardec już o to zadbał. Jak często ostatnimi czasy. A właściwie jak zawsze.
– Popatrzcie tylko na to – powiedział Łasica. Mieszaniec spojrzał we wskazanym kierunku. Połowa zwalonej kolumny leżała w wodzie. Boki miała gładkie i pokryte dziwnymi runami, z których część przypominała łby z rozlicznymi mackami, inne zaś pajęcze sieci lub pająki. Była obtłuczona i zniszczona przez żywioły. Przy bliższych oględzinach okazało się, że tuż pod powierzchnią wody spoczywają inne, podobne do niej. Mieszaniec rozważał, co dokładnie kiedyś się tu znajdowało – może jakaś świątynia starych gniewnych bogów, nawet samego Urana Uhltara. Nigdy nie widział podobnego kamienia. Sprawiał wrażenie gładkiego i lśniącego niemal jak szkło czy też pancerz jakiegoś wielkiego żuka; chłopak denerwował się od samego patrzenia. Runy zdawały się żyć własnym pożądliwym życiem. Wmawiał sobie, że wszystkie te myśli podsuwa mu tylko jego własna wyobraźnia, ale sam w to nie wierzył.
– To robota ze Świata Starszych – oznajmił Leon. W jego głosie pobrzmiewał zabobonny strach.
Mieszaniec skinął głową i pełen niepokoju ruszył w górę zbocza. Nie miał ochoty zbliżać się do kolumn. Jeszcze przed przybyciem Terrarchów istniały istoty z mrocznych wieków. Niektóre z nich były starsze niż rasa ludzka. W dawnych, złych czasach w takich reliktach często składano ofiary.
– Świetnie – mruknął. – Mroczni czarodzieje, prorok Zarahel, a teraz runy ze Świata Starszych. Czemu podejrzewam, że istnieje pomiędzy nimi jakiś związek?
– Może to tylko przypadek – rzucił Leon.
– Miejmy taką nadzieję.
– Zupełnie mi się to nie podoba – przyznał Leon. Przesunął niezapaloną fajkę w kącik ust i wydał przez nią dziwny świszczący dźwięk. Jego ogromne oczy odcinały się od chłopięcych rysów twarzy. Wyzierał z nich strach.
Mistrz Severin spojrzał na nich z zaciekawieniem – wyglądało na to, że nie odzyskał jeszcze sił po ostatniej nocy. Poruszał się powoli i ze znużeniem, czego nie zauważyli przedtem. Jakby magia, którą uwolnił, wyssała z niego siły. Przywołali go do siebie. Wysoki Terrarch zawrócił, a za nim powlókł się przewodnik Vosh.
– Cóż takiego znaleźliście? – spytał, siląc się na buńczuczność.
Łasica wskazał na kolumnę, która spoczywała w wodzie. Mieszaniec domyślił się, że ze względu na oblepiający jej bok szlam z daleka była niewidoczna. Mętna woda odbijała się w błyszczącej masce Severina.
– Obelisk Uhltari – powiedział czarodziej, a na jego ustach pojawił się pełen zamyślenia uśmieszek. Bardziej przypominał teraz zadumanego uczonego niż oficera Terrarchów. – Niewielki.
– Uhltari, panie? – spytał Leon.
– Jednej ze Starszych Ras. Księga Iskarusa powiada, że zostali niemal doszczętnie wybici przez Ar Elat podczas Wojny Bogów i że jedynie zdegenerowane niedobitki przetrwały aż do tej ery. W czasie Podboju wytrzebiono ich wraz z ludźmi, którzy okazali się dostatecznie głupi, by ich czcić. Używali ludzi jako pokarmu. – Czarodziej spojrzał na nich, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, do kogo mówi, i zamknął usta. Odwrócił się na pięcie i skinął, żeby ruszali. Przewodnik zatrzymał się na chwilę i ukłonił przed kolumną, zanim poszedł dalej.
– Widzieliście to? – zapytał Leon po drodze. – Wygląda na to, że górale czczą Starych Bogów.
Mieszaniec uważał, że to całkiem prawdopodobne. Z tego, co słyszał, wiara Terrarchów nigdy nie zapuściła tu korzeni. Wielu wciąż praktykowało stare wierzenia. Zastanawiał się nad słowami maga. Terrarchowie tak wiele trzymali w tajemnicy. Oczywiście, był to jeden ze sposobów na utrzymanie władzy. Czuł się poniżony, jakby czarodziej specjalnie popisywał się wiedzą, którą posiadał w przeciwieństwie do niego, i udowadniał, że ma uprzywilejowaną pozycję. Gunther powiedziałby, że to naturalne. Mieszaniec zastanawiał się jednak, czy zawsze tak będzie.
Przed sobą dostrzegł wejście do kopalni, niczym rozwarte wrota piekła w zimnym zboczu góry. Porucznik Sardec czekał tam zniecierpliwiony wraz z resztą żołnierzy, ze wzrokiem – jak zawsze – utkwionym w Mieszańcu



Dodano: 2007-03-22 17:31:12
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS