NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Miela, Agnieszka - "Krew Wilka"

Swan, Richard - "Tyrania Wiary"

Ukazały się

Grimwood, Ken - "Powtórka" (wyd. 2024)


 Psuty, Danuta - "Ludzie bez dusz"

 Jordan, Robert; Sanderson , Brandon - "Pomruki burzy"

 Martin, George R. R. - "Gra o tron" (wyd. 2024)

 Wyrzykowski, Adam - "Klątwa Czarnoboga"

 Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

Linki

Salvatore, R. A. - "Mortalis"
Wydawnictwo: Isa
Cykl: Salvatore, R. A. - "Wojny Demona"
Data wydania: 2002
ISBN: 83-88916-35-1
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 640
Tom cyklu: 4



Salvatore, R. A. - "Mortalis" #9

ROZDZIAŁ 8: DYPLOMACJA

Przeor Agronguerre wstrzymał oddech, gdy jego goście - książę Midalis i dwaj barbarzyńcy: Andacanavar i Bruinhelde - weszli do gabinetu. Przeor celowo usunął normalnie znajdujące się w tym pokoju wygodne krzesła, zastępując je pięcioma prostymi siedzeniami o twardych oparciach, które ustawiono w kręgu bez wyraźnego "głównego" miejsca. Brat Haney będzie piątym obecnym, siedzącym z dala od Agronguerre - i znowu celowo, bowiem przeor chciał, aby jego goście czuli się jak na spotkaniu towarzyszy i przyjaciół, bez wyznaczania granic pomiędzy Vanguardem a Alpinadorem, pomiędzy kościołem a barbarzyńcami.
Bacznie przyglądał się minom obu Alpinadorczyków, skinieniem głowy potakując, gdy książę Midalis prędko zajął miejsce po prawej brata Haneya, tym samym pozostawiając krzesła po obu stronach przeora dla gości. Wydawało się, jakby Bruinhelde nieco się zjeżył, ale Andacanavar uspokoił go klepnięciem po ramieniu, wskazując, aby zajął siedzenie po lewej Agronguerre, podczas gdy strażnik z łatwością wśliznął się na krzesło po prawicy przeora.
Agronguerre uświadomił sobie, że ta scenka pasowała dobrze do tego, co Midalis opowiedział mu o przywódcach Alpinadorczyków. Książę dał do zrozumienia, iż strażnik Andacanavar był o wiele bardziej bywały w świecie i przyjazny z tych dwojga, oraz że Bruinhelde, choć był wyraźnie sojusznikiem, był bardziej osadzony w tradycji północnego ludu i o wiele bardziej podejrzliwy w stosunku do Vanguardczyków, a zwłaszcza kościoła, którego zasady w żaden sposób nie zgadzały się ze sposobem postrzegania boga przez Alpinadorczyków - czy też raczej bogów, w ich przypadku, bowiem panteon ich bóstw był całkiem spory.
Kiedy obydwaj zasiedli, książę Midalis zaczął mówić, lecz Agronguerre, gospodarz, natychmiast mu przerwał.
- Wspaniałe zwycięstwo na polu bitwy dzisiejszego ranka - powiedział przeor, po kolei kiwając głową ku każdemu z gości. - Choć opłakujemy wasze straty, tak jak opłakujemy nasze.
- Temorstaad zginął dzielnie - odpowiedział surowy Bruinhelde, głosem urywanym i akcentowanym, ukazującym brak biegłości w języku. - Mam nadzieję też tak zginąć.
Agronguerre przez chwilę rozwarł na to szeroko oczy, aż zdał sobie sprawę, że Bruinhelde nie pragnął własnej śmierci, a jedynie wskazywał, iż ma nadzieję, że zginie tak samo honorowo jak Temorstaad.
- Nie opłakujemy zmarłych w bitwie, jak wy to robicie - próbował wytłumaczyć Andacanavar.
- My także modlimy się o honorową śmierć - wtrącił Midalis.
- Choć z pewnością modlimy się, by taki los spotkał większą ilość naszych wrogów - ośmielił się wtrącić przeor Agronguerre, nieco żartobliwie. Pomyślał, że właśnie popełnił pierwszą gafę na tym spotkaniu, kiedy Bruinhelde utkwił w nim skonfundowane spojrzenie, wtedy jednak przywódca barbarzyńców zaśmiał się i skinął głową.
Kiedy napięcie zelżało, przynajmniej na chwilę, Agronguerre poprosił Andacanavara i Midalisa, aby poprowadzili ich ku celowi tego spotkania, dyskusji dotyczącej ich dalszego sojuszu na rzecz pozbycia się z regionu służalców demona daktyla. Przez jakiś czas rozmowa toczyła się dobrze - wysuwano plany przyszłej taktyki, przerywając wspominkami o dzisiejszym zwycięstwie na placu boju, a nawet uwagą Bruinhelde, iż Midalis i jego jeźdźcy spisali się dzielnie i honorowo.
Nie uszło jednak uwagi Agronguerre, że barbarzyńca wydawał się niechętny do pochwalenia wysiłków mnichów, a to, jak obawiał się mądry przeor, będzie stanowiło prawdziwy sprawdzian głębi tego mało prawdopodobnego sojuszu.
- Z pomocą siły miecza i siły magii oczyścimy krainę z goblinów - stwierdził w pewnej chwili podniecony brat Haney. W pokoju zapadła cisza, a Agronguerre wyczuł, jak Bruinhelde napiął się u jego boku. Przeor odwrócił się powoli i umyślnie, aby stawić czoła dumnemu Alpinadorczykowi i uniósł rękę, aby powstrzymać wszelkie próby zarówno Andacanavara jak i Midalisa, mające na celu sprowadzenie rozmowy z powrotem na wspólną ścieżkę.
- Nie darzysz ufnością mojego kościoła ani naszego wykorzystywania magii klejnotów - powiedział bez ogródek do Bruinhelde. Zanim barbarzyńca zdołał odpowiedzieć, dodał - Tak jak i my, którzy nie znamy albo nie rozumiemy sposobów postępowania ludzi z Alpinadoru, nie darzymy ufnością waszych tradycji i wierzeń. Jest to ignorancja, po obu stronach, i jest to coś, czego, jak się obawiam, żadnemu z nas nie uda się pokonać na tym spotkaniu ani też w krótkim okresie czasu.
Wyraz twarzy Bruinhelde stał się bardziej zaciekawiony niż zagniewany i wojownik wyminął spojrzeniem Agronguerre, spoglądając na Andacanavara, który natychmiast przetłumaczył słowa przeora na język alpinadorski.
- Biorąc to pod uwagę, musimy odłożyć na bok nasze podejrzenia, a nawet nasz gniew - ciągnął dalej przeor. - Nie musisz ufać naszym technikom, tak jak my nie ufamy waszym, uwierz jednak, że nasz cel jest taki sam jak wasz: pozbyć się z regionu goblinów, powrie i olbrzymów. Uwierz, mój sojuszniku, że nasza magia i nasze działania nie zostaną zwrócone przeciwko wam, że w tym jesteśmy waszymi sprzymierzeńcami i że naprawdę cenimy sobie ten sojusz.
Przerwał i pozwolił Andacanavarowi znowu przetłumaczyć, aby się upewnić, że nie będzie między nimi żadnego nieporozumienia w tej ważnej kwestii, i nabrał nieco nadziei, gdy Bruinhelde skinął głową, a jego surowy wyraz twarzy zaczął się rozjaśniać.
- Wiem, że przekroczyłem granice jako sojusznik, kiedy próbowałem się posłużyć magią klejnotów wobec twego rannego towarzysza - powiedział przeor. - I nie zgadzam się z twoją decyzją, odmawiającą Temorstaadowi takiego leczenia. - Brat Haney wciągnął głośno oddech na to stwierdzenie, a książę Midalis otworzył szeroko oczy z zaskoczenia, że Agronguerre w ogóle podjął tak trudną kwestię, zaś Bruinhelde znowu stężał na tę wzmiankę.
Przeor jednak brnął dalej. - Szanuję jednak twoją decyzję i zapewniam cię, że ani ja, ani moi bracia nie wtrącą się już ponownie w wasze sposoby postępowania - powiedział. Znajdujący się obok niego strażnik prędko przetłumaczył. - Jednakże, Bruinhelde, gdybyś z upływem czasu zaczął inaczej patrzeć na tę sprawę, gdy bardziej przyzwyczaimy się do naszych sposobów postępowania, to ja i moi bracia przyjmiemy wszelką zmianę zdania z twojej strony. Jeśli zaczniesz uważać, iż magia klejnotów stanowi cenne narzędzie do leczenia rannych, tak jak jest to narzędzie do zwalczania wspólnych wrogów, to wówczas będę pracował niestrudzenie, aby ulżyć cierpieniu Alpinadorczyków, tak jak obecnie staram się czynić w przypadku ludzi z Vanguardu, ludzi, którzy przyznają się do wierności mojemu kościołowi.
- I oczekujesz, że my także złożymy taką przysięgę wierności? - wtrącił się Andacanavar, zanim mógł to zrobić Bruinhelde.
- Nie oczekuję - odpowiedział szczerze przeor. - Oczekuję, i już to widziałem, że twoi ludzie będą walczyć dla dobra moich, tak jak moi będą walczyć dla dobra twoich. Nie proszę o żadne ustępstwa, o porzucenie zasad postępowania czy tradycji, nie czuję żadnego oświadczenia uznającego wyższość kościoła abellikańskiego i jego racji.
- Przeorze! - wykrztusił brat Haney, ale Andacanavar tylko się roześmiał.
- Oczywiście, uważam kościół abellikański za prawdziwą drogę do raju i mam nadzieję, że każdy na świecie dostrzeże to samo światło prawdy, co ja - przyznał Agronguerre, lekkim i zupełnie pozbawionym groźby tonem. - Obawiam się jednak, iż jest to osobista decyzja, wybór, który musi przyjść od wewnątrz, a nie poprzez naciski braci. Misjonarze powinni szerzyć swoje poglądy z tolerancją dla innych, mój przyjacielu.
- I powinni słuchać równie często, jak mówią - odparł strażnik.
- Zaiste - zgodził się Agronguerre. - Powiem więcej. Zapewniam cię, że w tej wspólnej sprawie bracia z St. Belfour nie są misjonarzami. Na pewno! Uważamy, iż połączenie naszych sił przeciwko wspólnemu wrogowi będzie korzystne zarówno dla Vanguardczyków jak i Alpinadorczyków. Nie chodzi tu o to, kto służy właściwemu bogowi.
Andacanavar przeniósł wzrok z przeora na Bruinhelde, a Agronguerre także się odwrócił, aby przyjrzeć się przywódcy odgrywającemu kluczową rolę.
- Nie użyjecie żadnej magii do opieki nad moimi rannymi - rzekł stanowczo Bruinhelde. - Nawet tymi bliskimi śmierci, jak Temorstaad. I uważajcie, aby żaden z waszych magicznych ataków nie spadł na moich współbraci! - ostrzegł.
- Nie chcesz jednak, abyśmy powstrzymali się przed ciskaniem błyskawic i ognia na gobliny - argumentował przeor Agronguerre.
- Gilnegist clolclok gilnegist beyaggen inder fleequelt bene deGodder - odparł Bruinhelde, opierając się z powrotem na krześle i krzyżując swe ogromne ramiona na piersi z zadowoloną miną.
Agronguerre natychmiast się odwrócił do uśmiechającego się Andacanavara.
- Demon walczący z demonem przynosi radość bogobojnemu człowiekowi - przetłumaczył strażnik.
Wydawało się, jakby brat Haney miał podskoczyć i zakrzyknąć przeciwko wyraźnej obrazie, lecz przeor St. Belfour wybuchł serdecznym śmiechem i odwrócił się ku Bruinhelde. - Ano właśnie! - powiedział z wyraźną ironią. - Ano właśnie! - Pośmiał się jeszcze trochę i Bruinhelde się przyłączył, a potem pozostali, nieco niepewnie. Przestali zaś, gdy przeor Agronguerre z całą powagą wyciągnął dłoń ku przywódcy barbarzyńców. Bruinhelde przez chwilę wpatrywał się w mężczyznę, a potem pochwycił mocno nadgarstek Agronguerre.
I tak oto sojusz został przypieczętowany, we wzajemnym zrozumieniu dla wspólnych korzyści, jeśli nie przyjaźni. Reszta spotkania przebiegła doskonale, składając się głównie z okrzyków nawołujących do walki, mających na celu wzmożenie podniecenia wobec czekających ich bitew oraz wspólnego przekonania, że stanowiąc jedność, ludzie wypędzą służalców złego Bestesbulzibara.
Książę Midalis pozostał jeszcze, kiedy brat Haney poprowadził dwóch Alpinadorczyków z powrotem do wrót St. Belfour. - Bałem się, że nie pozbędziesz się gniewu wynikającego z wydarzeń na polu bitwy, a dotyczących Temorstaada - przyznał przed Agronguerre, jak tylko zostali sami. - Naciskanie w tej kwestii doprowadziłoby do nieszczęścia.
- Oczyszczenie mego serca z gniewu zajęło mi sporo czasu - przyznał Agronguerre. - Dostrzegam jednak większe dobro i rozumiem, że cała nasza praca, polegająca na przybliżeniu barbarzyńców do naszej sprawy była zaiste cudem, mój przyjacielu. Nie zniszczyłbym tych wysiłków dla swej własnej dumy. Wiem też, że z pomocą magii klejnotów czy bez niej, Temorstaad nie będzie jedynym człowiekiem, który zginie w tej kampanii.
- To prawda - zgodził się ponuro Midalis. - Teraz jednak możemy przynajmniej wyglądać wojny z prawdziwą nadzieją. - Przerwał i rzucił Agronguerre chytre spojrzenie. - A kiedy wojna dobiegnie końca, może będziesz mógł rozpocząć zadanie nawracania Bruinhelde i jego pobratymców.
To wywołało śmiech u obydwu, który wzmógł się, gdy Agronguerre odpowiedział z całą powagą - Może raczej spróbuję przekonać Bestesbulzibara i jego służalców.

* * *

Gdyby sam duch wszedł do jego gabinetu, to przeor Braumin Herde nie miałby bardziej niedowierzającej i pełnej przerażenia miny.
De'Unnero wszedł dumnie, podchodząc z pewnością siebie - a nawet z uśmiechem - aż do biurka nowego przeora. Pochylił się nisko, kładąc dłonie na lakierowanym drewnie, wpatrując się w Braumina Herde. Oczy błyszczały mu tą samą intensywnością, jaką Braumin pamiętał z dni spędzonych razem w St.-Mere-Abelle, płonęły ogniem, który zawsze sprawiał, że młodzi mnisi byli czujni, kiedy tylko mistrz De'Unnero znajdował się w pobliżu, tym samym ogniem, który uczynił z tego niebezpiecznego mężczyzny legendę wśród młodszych braci.
- Wydajesz się zdumiony na mój widok - rzucił niewinnie De'Unnero.
Przeor Braumin nie był w stanie odpowiedzieć, brakowało mu słów, aby wyrazić swoje zdumienie i kotłującą się w nim trwogę.
- Uważałeś, że nie żyję? - spytał De'Unnero, jakby ta myśl była absurdalna.
- Walka w Chasewind Manor... - zaczął przeor Braumin, ale skończył, tylko potrząsając głową. Wciąż siedział, nie był nawet pewien, czy nogi go utrzymają, gdyby próbował wstać. I przez cały czas mnich był świadom, że Marcalo De'Unnero, być może najbardziej niebezpieczny mnich, jakiego kiedykolwiek wydało St.-Mere-Abelle, mógł sięgnąć przez biurko i zabić go szybko i łatwo.
- Byłem tam - potwierdził De'Unnero. - Próbowałem bronić ojca przeora Markwarta, co było moim świętym obowiązkiem.
- Markwart jest martwy i pogrzebany - powiedział Braumin, zyskując nieco pewności siebie, gdy rozważył te wydarzenia oraz fakt, iż De'Unnero nie miał w Palmaris sojuszników. - Pogrzebany i zdyskredytowany.
Jeśli De'Unnero był zaskoczony, to dobrze to ukrył.
- Elbryan Nocny Ptak także zginął w walce - ciągnął dalej przeor Braumin i wydało mu się, że dostrzegł cień uśmiechu na twarzy De'Unnero. - Wielka strata dla świata.
De'Unnero skinął głową, choć wyraz jego twarzy nie wskazywał, aby zgadzał się z tym stwierdzeniem, było to bardziej przyjęcie opinii Braumina.
Wreszcie przeorowi udało się wstać i spojrzeć prosto na De'Unnero. - Gdzie byłeś? - chciał wiedzieć. - Właśnie przeszliśmy przez najmroczniejszy i najbardziej pełen zamieszania okres. Niemalże straciliśmy wszystko na rzecz króla Danube. I nie jesteśmy nawet pewni, jaka jest obecnie nasza pozycja w królestwie czy też wśród ludności. Gdzie w tym wszystkim był przeor De’Unnero? Gdzie jest człowiek, który odsłoni prawdę o upadku ojca przeora Markwarta?
- Może nie sądziłem, aby kościół był gotowy na tę prawdę - odparł zdecydowanie De'Unnero. Odsunął się jednak i zaśmiał. - Markwart zbłądził - przyznał, a słowa dobywające się z ust tego człowieka prawie zwaliły z nóg przeora Braumina. - Tak jak i De'Unnero, ufając mu.
- Był opętany przez Bestesbulzibara - ośmielił się stwierdzić przeor Braumin. To oświadczenie pchnęło De'Unnero na skraj gniewu, a oczy zalśniły mu niebezpiecznie.
- Jak śmiesz tak twierdzić?
- Dopiero co sam powiedziałeś...
- Iż zbłądził - powiedział De'Unnero. - I wierzę, że tak było. Zbłądził w swej obsesji na punkcie zwolenników Avelyna Desbrisa. Lepiej pozwolić wam wyłożyć waszą filozofię, aby obnażyć przed wszystkimi wasze błędy.
- Wracasz tutaj, aby mówić takie bzdury? - spytał przeor Braumin, obchodząc biurko. Nie podobał mu się bowiem sposób, w jaki De’Unnero posługiwał się nim jako podporą do uzyskania fizycznej przewagi. - Jeśli zgadzasz się z Markwartem, to wiedz, że twoje ideały zostały zdyskredytowane.
- Ponieważ ojciec przeor Markwart był opętany przez Bestesbulzibara? - spytał ze sceptycyzmem De'Unnero.
- Tak! - warknął przeor Św. Skarbu. - Wedle słów samej Jilseponie! - Nie uszedł jego uwagi cień gniewu, który przemknął po twarzy De'Unnero na wzmiankę o kobiecie. - Ona, która przeżyła walkę z Markwartem, która udała się do niego duchem, aby stoczyć bitwę, dostrzegła prawdę o tym człowieku, dostrzegła przymierze, jakie zawarł z najplugawszym z demonów.
De'Unnero zaczął się śmiać, jeszcze zanim Braumin dokończył zdanie. - I spodziewasz się, że powiedziałaby co innego? - spytał. - Czy przyznałaby, że ojciec przeor Markwart był opętany przez anioły?
- Tak wiele cię ominęło - odparł Braumin.
- Widziałem z dala więcej, niż sądzisz.
- Gdzie zatem byłeś? - chciał wiedzieć przeor. - Kiedy mieliśmy ciężkie przejścia z królem Danube i księciem Kalasem - będącym teraz baronem Palmaris - gdzie był Marcalo De'Unnero? Gdy rozpoczęliśmy nasze śledztwo, dotyczące inklinacji ojca przeora Markwarta, gdzie był De'Unnero? Może bałeś się, że będziesz musiał odpowiedzieć za swoje zbrodnie?
- Bałem się? - powtórzył poprzedni przeor, dawny biskup Palmaris. - I powiedz proszę, za jakie to zbrodnie miałbym odpowiedzieć, dobry przeorze. Za Aloysiusa Crumpa? - spytał, mówiąc o kupcu, którego, działając jako biskup, aresztował i w końcu stracił. - Osądzonego i skazanego za ukrywanie klejnotów, kiedy edykt ojca przeora głosił, że powinienem każdy skonfiskować. Cóż zatem takiego zrobiłem, aby zasłużyć sobie na takie słowa? Wspierałem ojca przeora Markwarta, jak mnie nauczono czynić w St.-Mere-Abelle, jak nauczono czynić ciebie, zanim mistrz Jojonah zatruł twoje serce swoimi głupimi wierzeniami. Tak, mój przyjacielu, będę z tobą rozmawiał szczerze i nie będę nawet udawać, że opłakuję śmierć heretyka Jojonaha. I owszem, bez przymusu przyznaję, iż odgrywałem rolę przybocznego ojca przeora Markwarta i wypełniałem jego polecenia, rozkazy prawowitego przywódcy kościoła abellikańskiego, jak żołnierz wypełniałby rozkazy króla Danube. Czy mam za to odpowiadać? Czy Braumin Herde umieści mnie w areszcie i publicznie osądzi? Kto będzie wówczas następny, głupcze? Czy znajdziesz tych, którzy przybyli z ojcem przeorem Markwartem do Św. Skarbu z pierwszą wizytą i osądzisz ich za ich czyny, za uwięzienie centaura Bradwardena? Czekaj no, ale czyż twój własny drogi przyjaciel, brat Dellman, nie znajdował się w tej grupie? A co ze strażnikami w St.-Mere-Abelle, którzy pilnowali Bradwardena i skazanych na zgubę Chilichunków w lochach naszego rodzimego opactwa? Powiedz mi, przeorze Św. Skarbu, czy zamierzasz ich także ukarać? - De'Unnero potrząsnął głową i zaśmiał się złośliwie, a potem, z oczami płonącymi fanatyzmem, postąpił do przodu, aby stanąć twarzą w twarz z przeorem. - Powiedz, proszę, przeorze reformatorze, co uczynisz z tymi wszystkimi braćmi i mieszkańcami wioski, którzy wlekli twego drogiego mistrza Jojonaha uliczkami St.-Mere-Abelle, torturowali go i spalili na stosie? Czy oni wszyscy są winni? Czy mamy zbudować rząd stosów, aby zaspokoić twoją żądzę zemsty?
- Markwart został zdyskredytowany - rzekł ponuro i zdecydowanie przeor Braumin. - Mylił się, bracie De'Unnero, tak jak i ty podążając za nim na ślepo.
De'Unnero odsunął się o krok, choć wciąż uśmiechał się złośliwie, z tym wyrazem twarzy, jaki lata temu doprowadził do perfekcji, sprawiającym, iż wyglądało, jakby miał przewagę w każdej konfrontacji, jakby to on, De'Unnero, w jakiś sposób wiedział więcej, niż jego przeciwnicy w ogóle zdołaliby pojąć. - Nawet gdyby to, co powiedziałeś, było prawdą, to spodziewam się, iż zostanę oficjalnie powitany z powrotem w kościele - powiedział.
- Musisz rozliczyć się z ostatnich miesięcy - oświadczył przeor Braumin, lecz De'Unnero potrząsał głową, jeszcze zanim te słowa dobiegły końca.
- Nie muszę się z niczego rozliczać - odparł. - Potrzebowałem czasu, aby dojść do ładu z tymi burzliwymi wydarzeniami, więc odszedłem. Czyż nie to samo można powiedzieć o Brauminie i jego towarzyszach oraz ich ucieczce do Barbakanu?
Twarz Braumina wyrażała niedowierzanie.
- Jeśli zostanę wezwany do rozliczenia się z mojego postępowania zeszłego roku, to, drogi Brauminie Herde, wiedz, iż ty i twoi przyjaciele również stawicie czoła inkwizycji - rzekł z pewnością siebie De'Unnero. - Twoja strona wygrała konflikt w Palmaris, tyle jest oczywiste, a zwycięzca może spisywać kroniki wedle własnego uznania, lecz Św. Skarb nie jest aż tak wielkim i ważnym miejscem w porównaniu z St.-Mere-Abelle, a ani ja, ani ojciec Markwart nie opuściliśmy tego miejsca bez sojuszników.
- Wróciłem, bracie - zakończył De'Unnero, rozkładając ramiona. - Przyjmij ten fakt i dobrze się namyśl, zanim zdecydujesz się rozpocząć wojnę przeciwko mnie.
Braumin skrzywił się i rzeczywiście zacząć się zastanawiać nad słowami tego człowieka. Nienawidził De'Unnero tak mocno, jak nienawidził Markwarta, czy jednak miał tak naprawdę jakieś dowody, aby wystąpić przeciwko mężczyźnie? Pogłoski mówiły, iż De'Unnero zamordował barona Bildeborougha, pogłoski, w które przeor Braumin wierzył całym sercem. Były one jednak tylko pogłoskami, a jeśli istniał jakiś dowód tej zbrodni, to Braumin go nie widział. Marcalo De'Unnero był głównym oprawcą Markwarta, brutalem rozkoszującym się walką, który bezlitośnie karał tych, którzy się z nim nie zgadzali.
De'Unnero walczył zaciekle z Elbryanem, a rana, która wreszcie powaliła strażnika, została zadana przez tygrysią łapę, ulubioną broń tego człowieka.
Czy jednak czyny De’Unnero w tej ostatniej walce, kiedy to Jilseponie i Elbryan napadli na Chasewind Manor, mając wyraźnie na celu zabicie ojca przeora kościoła abellikańskiego, naprawdę były zbrodnią?
Braumin tak uważał, czyż jednak mistrz Francis nie próbował wcześniej powstrzymać strażnika przed wejściem do Chasewind Manor? Czy to czyniło przestępcę także z Francisa? Braumin znowu się skrzywił i próbował znaleźć jakąś odpowiedź. Dla niego De’Unnero naprawdę był przestępcą i mnich wiedział, że nie jest jedynym, który tak postrzega tego niebezpiecznego człowieka. Jilseponie z pewnością stoczyłaby walkę z De’Unnero, jeśli kiedykolwiek spotkałaby go ponownie - walkę na śmierć i życie, jak tylko by go zobaczyła.
I wówczas Braumina uderzyła świadomość, że wybranie tej pory na spotkanie było czymś więcej niż tylko przypadkiem. Jakże dziwne było to, że De'Unnero wrócił do Św. Skarbu tego samego dnia, w którym Jilseponie opuściła Palmaris, zmierzając na północ!
Podbudowany tym, że ten niebezpieczny człowiek może żywić pewien strach przed Jilseponie, Braumin Herde wyprostował się. - Jestem przeorem Św. Skarbu - oświadczył - usankcjonowanym przez kościół i Koronę, przez samego króla Danube, ze wsparciem przeora Je'howitha z St. Honce i wszystkich braci Św. Skarbu. Nie oddam tego stanowiska.
- A ja zostaję tak po prostu odrzucony na bok?
- Odszedłeś - upierał się Braumin - bez wyjaśnienia, a wielu powiedziałoby, że i bez uzasadnionej przyczyny.
- To był mój wybór.
- Wybór, który kosztował cię twoje stanowisko w Św. Skarbie - powiedział Braumin, a potem prychnął. - Czy sądzisz, że ludzie z Palmaris albo książę Kalas, który publicznie przyznał się do nienawiści do ciebie, poprą twój powrót na to stanowisko?
- Uważam, że ten wybór należy tylko do kościoła - odparł spokojnie De'Unnero, wydając się zupełnie niewzruszony śmiałymi atakami Braumina. - Ta kwestia nie ma jednak i tak znaczenia, ponieważ nie mam planów co do Św. Skarbu ani tego nędznego miasta. Przybyłem tutaj tylko po to, żeby wypełnić wakat na prośbę ojca przeora. Uważasz moją lojalność wobec niego za zbrodnię, lecz biorąc pod uwagę doktrynę kościoła, to jest to śmieszne założenie. Jestem pewien, że gdybym walczył o to stanowisko na Kolegium Przeorów - które, zakładam, zostanie wkrótce zwołane - to bym wygrał. Moja służba dla St.-Mere-Abelle nie może zostać zniweczona przez twoją pasję, ani też nie może zostać wypaczona w coś przewrotnego i złego.
- Nie lękaj się jednak, młody przeorze, bowiem nie stanowię zagrożenia dla twego upragnionego stanowiska - ciągnął dalej De'Unnero. - Zaiste, cieszę się, że tu jesteś. Mam tylko nadzieję, że wszyscy inni zwolennicy Jojonaha i Avelyna zgromadzą się tutaj wokół ciebie. Lepiej żebyście wszyscy jątrzyli w tym miejscu o znikomym znaczeniu, podczas gdy ja zajmę się większymi sprawami kościoła w St.-Mere-Abelle.
Braumin Herde chciał krzyknąć, zawołać straże i wsadzić do więzienia tego nędznego przestępcę, kiedy jednak rozważył wszystko, to zrozumiał, że tak naprawdę może niewiele zrobić i że jakiekolwiek postępowanie podjęte przeciwko De'Unnero miałoby bardzo poważne konsekwencje na zbliżającym się Kolegium Przeorów. De'Unnero bowiem, choć cofnięto jego tytuł biskupa, a stanowisko przeora Św. Skarbu zostało zgodnie z prawem przekazane Brauminowi, był wysokim rangą mistrzem zakonu abellikańskiego, mnichem o licznych dokonaniach, silnym przywódcą mającym w kościele miejsce i głos.
I to bardzo głośny i ohydny głos, jak zrozumiał przeor Braumin.

* * *

Książę Midalis i Andacanavar siedzieli na dużej, mokrej skale z widokiem na Zatokę Corony, ze stoicyzmem wytrzymując porywiste i wyjątkowo zimne wiatry znad oceanu oraz kłującą mżawkę.
- Wciąż mam nadzieję, że zobaczymy żagiel albo i setkę - przyznał Midalis.
- Że twój brat przyśle pomoc, o którą prosiłeś? - spytał strażnik.
- Czterdziestu rycerzy Całym Sercem i brygada Królewskiej Straży wsparłoby naszą walkę z goblinami - stwierdził Midalis.
- Gdzie zatem są? - spytał Andacanavar. - Twój brat siedzi jako król w krainie, która, zgodnie z wszelkimi raportami, pokonała to zagrożenie. Dlaczego nie przysłał swoich żołnierzy do pomocy w twojej - naszej - sprawie?
Midalis naprawdę nie potrafił na to odpowiedzieć. - Podejrzewam, że jest uwikłany w inne naglące sprawy - odpowiedział. - Może zostały jakieś pojedyncze bandy potworów.
- A może jego żołnierze są zajęci utrzymywaniem porządku w królestwie - domyślił się strażnik i to sprawiło, że Midalis uniósł brwi.
- Już widziałem takie rzeczy - ciągnął dalej Andacanavar. - Okres powojenny może być bardziej niebezpieczny niż sama wojna.
Midalis potrząsnął głową i popatrzył ponad ciemnymi wodami.
- Gdzie zatem są? - spytał Andacanavar. - Gdzie są statki i dzielni rycerze Całym Sercem? Czy twój brat jest głuchy na twoje wezwanie?
Książę Midalis nie miał na to odpowiedzi. Niezależnie od powodu, stawało się dla niego jasne, że ta walka w Vanguardzie należała tylko do niego jednego spośród szlachty Honce-the-Bear. Przeniósł spojrzenie z zimnych i ciemnych wód Mirianicu na swego towarzysza strażnika i pokrzepił go widok wielkiego i szlachetnego wojownika.
Bowiem, niezależnie czy jego brat król pospieszy mu z pomocą, czy też nie, to książę Vanguardu - książę Honce-the-Bear - wiedział, że on i jego ludzie nie byli już osamotnieni w tej walce.

* * *

Podniosła spojrzenie na niebo i zauważyła ciemne, ciężkie chmury. Będzie więcej deszczu. Wyglądało na to, że z każdym dniem burzowa pogoda coraz bardziej przytaczała się znad Mirianicu, chłoszcząc Zatokę Falideańską i miasteczko Falidean, zmieniając ziemię w błoto, tę ziemię, w której pochowali biedną Brennilee. Ziemię, która była jeszcze twarda, kiedy składali w nią dziecko. Niektórzy z mężczyzn kopiących grób mruczeli, iż mają nadzieję, że złożyli Brennilee na tyle głęboko, aby ustrzec ją przed deszczami.
Merry Cowsenfed modliła się - modliła się głównie o to, aby ulewy nie wypłukały małej skrzyni, w jakiej umieścili Brennilee. Tak się kilkakrotnie stało w miasteczku Falidean w czasie potężnych sztormów: trumny czasami przegniły tak, że można było zobaczyć wyłaniające się z ziemi rozkładające się ciała. Merry zdusiła płacz i potrząsnęła głową, gdy najczarniejsze lęki i głęboki ból sprawiły, że zobaczyła obraz swojej pięknej, drogiej Brennilee, gnijącej w tej skrzyni.
Kobieta osunęła się na kolana, z pochyloną głową, a jej ramionami wstrząsnął szloch. Pochowają dziecko ponownie, pomyślała.
Tak, wkrótce. Mogli wykopać grób i pochować dziecko głębiej.
Merry Cowsenfed spojrzała na różowe plamy na swoim własnym przedramieniu i skinęła głową. Wiedziała bowiem, że grabarze wkrótce będą znowu pracować.
- Merry! - dobiegło wołanie z drogi. Nie podnosząc się, przemoczona kobieta obejrzała się przez ramię i zobaczyła zebraną tam jakąś dwudziestkę ludzi. Nie potrafiła dostrzec wielu twarzy, rozpoznała jednak Thedo Crayle’a i jego żonę, Dinny, małego chłopca Haggartych oraz jeszcze jednego czy dwóch innych. A z tego, co, jak wiedziała, łączyło ich wszystkich, Merry mogła się domyślić, kim byli pozostali w grupie.
Byli to chorzy Falideańczycy, ludzie z różowymi plamami, a wkrótce i z okropną gorączką i kotłowaniem w żołądku.
Merry się podniosła i ciasno owinęła ramiona szalem, pochylając głowę przed zacinającym deszczem.
- Chodź z nami - powiedziała Dinny Crayle łagodnym głosem, gdy spotkała się z pogrążoną w żałobie kobietą i objęła ją za ramiona. - Idziemy do St. Gwendolyn, idziemy, coby poprosić przeoryszę, żeby nam pomogła.
Merry spojrzała na nią, na wszystkich zdesperowanych i chorych mieszkańców wioski, lecz w jej wymęczonych rysach nie było żadnej nadziei. - Zostaniecie odprawieni - powiedziała. - Mnisi nie pomogą nam z zarazą. Będą się przed nią ukrywać, jak czynią to nasi pobratymcy.
- Wszyscy oni to tchórze! - wykrzyknął awanturniczy mężczyzna. - Przeorysza otworzy swoje wrota albo je rozwalimy!
Wywołało to chór wiwatów, okrzyków zrodzonych z gniewu i determinacji, lecz głos Merry wzbił się ponad nie.
- Znacie zasady! - krzyknęła. - Masz różową zarazę, to zostań na miejscu, pogódź się z Bogiem i przyjmij swój los.
- Niech piekło pochłonie zasady! - wrzasnął kolejny mężczyzna.
- Macie zarazę - odkrzyknęła Merry - to zostańcie na miejscu, cobyście nie zanieśli jej do wszystkich innych miasteczek królestwa.
- Niech piekło pochłonie zasady! - zakrzyknął ten sam mężczyzna.
- Wiesz jednak, że pomrzemy, i to straszną śmiercią - powiedziała do Merry Dinny Crayle. - Wiesz, że nabawimy się gorączki, oszalejemy i będziem nawoływać zmarłych i rzucać się, aż rozbolą i posinieją nam ręce i nogi. I będziesz szlochać. A potem pomrzesz, i jak będziesz miała szczęście, to ktoś inny z różówką poświęci czas i złoży cię do ziemi - a może po prostu porzucą cię przy drodze i pozwolą ptakom wydziobać oczy.
Kilka znajdujących się w pobliżu dzieci zaczęło zawodzić, tak jak i paru dorosłych. Jednak dorośli głównie wykrzykiwali, że zasady są złe i że mnisi muszą im pomóc.
- Żaden Bóg nie pozwoli nam tak umrzeć - upierała się inna kobieta.
- Już teraz w miasteczku jest czterdziestu trzech zmarłych - przypomniał Merry Thedo Crayle. - Czterdziestu trzech, łącznie z twoją Brennilee. A ma ją kolejna pięćdziesiątka. Przynajmniej pięćdziesiątka, a pewno dwa razy tyle się zaraziło, ale jeszcze nie wie, że czeka ich zguba. To prawie setka, Merry. Setka z jedenastu setek w całym miasteczku Falidean. Zostać na miejscu, powiadasz? Pluj na to. Całe miasteczko wkrótce padnie trupem.
- Ale niech to będzie tylko nasze miasteczko - argumentowała Merry.
Thedo zaszydził - A ileż to statków przypłynęło, odkąd dowiedzieliśmy się o zarazie? A ile tuż przed? A skąd przyszłaby do nas, jeśli wszyscy, co ją mieli, pozostali w domach? Nie, dobra Merry, jest wokół i była przedtem, zanim znalazła miasteczko Falidean. Różówka jest wokół i szaleje, nie wątp w to, a ci mnisi muszą coś z tym zrobić. Zmusimy naszą przeoryszę Delenię, jej siostry i braci, żeby nas uzdrowili.
- Mówią, że brat Avelyn zaciukał demona - dodała Dinny. - To jeśli ci mnisi zabijają demona daktyla, to są silne na tyle, coby wybić różówkę!
Wzniosły się kolejne wiwaty i grupa ruszyła długą, błotnistą drogą z Dinny Crayle trzymającą mocno swoją przyjaciółkę Merry. Merry oglądała się raz po raz na mały kamień znaczący grób, a jej instynkt krzyczał w proteście na myśl o pozostawieniu małej dziewczynki. Co się stanie z Brennilee, jeśli Merry umrze w jakiejś odległej krainie? Kogo złożą w ziemi obok małej dziewczynki i czy w ogóle zadadzą sobie trud ponownego pochowania Brennilee, jeśli wyłoni się jej mała trumienka?
Głównie było to zwykłe osłabienie, niemoc, by wyrwać się z uścisku Dinny, niemoc, by oderwać się od jedynych kojących dłoni, jakie w ciągu tych ostatnich dni odnalazły jej pochylone ramiona, od kiedy zaczęło być widać oznaki różowej zarazy.
Wkrótce grupa zaintonowała pieśń, skandowaną modlitwę mówiącą o nadziei i odkupieniu ofiarowanym przez kościół abellikański, mówiącą o świętym Abelle, uzdrowicielu dusz, uzdrowicielu ciał.


Dodano: 2006-11-11 10:59:26
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS