NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

Ukazały się

Grimwood, Ken - "Powtórka" (wyd. 2024)


 Psuty, Danuta - "Ludzie bez dusz"

 Jordan, Robert; Sanderson , Brandon - "Pomruki burzy"

 Martin, George R. R. - "Gra o tron" (wyd. 2024)

 Wyrzykowski, Adam - "Klątwa Czarnoboga"

 Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

Linki

Salvatore, R. A. - "Mortalis"
Wydawnictwo: Isa
Cykl: Salvatore, R. A. - "Wojny Demona"
Data wydania: 2002
ISBN: 83-88916-35-1
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 640
Tom cyklu: 4



Salvatore, R. A. - "Mortalis" #4

ROZDZIAŁ 3: POŁĄCZENI PRZEZ WOJNĘ

Lodowaty deszcz bębnił ciężko o nagie drzewa, przemaczał księcia Midalisa i jego armię. Mieli nadzieję na śnieg, ogromną burzę śnieżną, jaka tak często uderzała Vanguard, burzę zbierającą siły nad Zatoką Corony, pobierającą wodę, a potem zrzucającą na region śnieg sięgający ud. Tym razem był to jednak tylko deszcz, lodowaty deszcz, jednak nie taki, który mógłby wypędzić hordę goblinów z ich okopanych pozycji wokół obszernej, samotnej kamiennej budowli, St. Belfour, osadzonej na niewielkim, nagim pagórku pośród drzew.
Z kapturami naciągniętymi najmocniej jak się dało, młody książę i jego najbliższy doradca i zausznik, Liam O'Blythe, hrabia Tir-Mattias, posuwali się ostrożnie ku skalistej grani z widokiem na opactwo i potworną armię mocno okopaną wokół niego.
- Ani chybi jest tam ze dwa tysiące plugawców - stwierdził Liam. Był on chudym mężczyzną, z patykowatymi nogami i rękami, piegowatą twarzą, rudymi włosami i szarymi oczami, co było często spotykane u Vanguardczyków. - Przewyższają nas liczebnie pięć do jednego, nawet jeśli policzymy mnichów.
- Lepszym powitaniem byłaby błyskawica - odparł Midalis ze śladami vanguardzkiego akcentu, wkradającego się do wyszkolonej na ursalskim dworze dykcji. Jego błękitne niczym kryształ oczy wyglądały spod skraju kaptura, błyszcząc jasno mimo słabego światła dnia. Było widoczne, że Midalis nie pochodził z tego regionu. Był średniego wzrostu i budowy, z ciemniejszą karnacją i ciemnobrązowymi włosami. Każdy, kto widziałby Midalisa obok starszego Danube, domyśliłby się, że są braćmi.
- Jeśli zostało im jeszcze trochę magii - rzucił Liam, ściągając kaptur i potrząsając niesforną czupryną rudych włosów, aby odsunąć ją z oczu. - Nie cisnęli błyskawicy ani nie buchnęli ogniem od dwóch tygodni.
- Zostało im - odpowiedział z pewnością siebie Midalis. - Wiedzą jednak, że jeśli posłużą się swoją magią, to tylko sprowadzą całą moc goblinów na siebie. Gobliny rozumieją, ile mnisi mogą w nie cisnąć, lecz jeśli ci w opactwie zmęczą się używaniem magii, to trudno im będzie odpierać hordę.
Liam skinął głową, jednak wyraz jego twarzy pozostał wątpiący i ponury. - Cóż, lepiej żeby mieli do rzucenia parę błyskawic, kiedy ruszymy przeciwko hordzie, inaczej zostaniemy przegnani albo wyrżnięci.
Książę Midalis nie wątpił w spostrzeżenia mężczyzny. Vanguardowi o wiele trudniej było w okresie powojennym niż reszcie Honce-the-Bear, bowiem w Vanguardzie wojna się nie skończyła. Służalcy demona daktyla uderzyli mocno w ten region, zarówno wzdłuż skalistego wybrzeża, jak i siłami maszerującymi lądem. Na południu i zachodzie Zatoki Corony ziemie były uprawiane i o wiele mocniej zaludnione. Tam też armii króla udało się odeprzeć hordy. Stąd jednak, gdzie kraina była o wiele bardziej dzika, gdzie lasy przeważały nad ziemią uprawną, a ludzka populacja mierzona była w setkach zamiast dziesiątkach tysięcy, powrie i gobliny nie wycofały się tak łatwo. Vanguard zawsze stanowił najsurowszy region Honce-the-Bear, jego lasy pełne były ogromnych brązowych niedźwiedzi i polujących kotów, a jego północną granicę ciągle przekraczały barbarzyńskie, waleczne szczepy z Alpinadoru. Ludzie z Vanguardu znali gobliny i powrie lepiej niż z opowieści przy ognisku, którymi straszono dzieci na długo przed tym, jak przebudził się demon daktyl, który przypomniał bardziej cywilizowanym regionom, że takie potwory naprawdę istniały.
I choć w tym regionie potwory z pewnością miały przewagę liczebną, to ludzie z Vanguardu wiedzieli, jak walczyć z takimi nieprzyjaciółmi.
Mimo to, była to bitwa, której Midalis nie chciał. Ta konkretnie armia goblinów była zbyt wielka i zbyt dobrze wyszkolona, zaś teren wokół St. Belfour w Tir-Mattias był zbyt poszarpany, aby żołnierze księcia mogli w całości wykorzystać swoją największą przewagę: konie. Dlatego też Midalis miał nadzieję, iż ciemne chmury, które widzieli gromadzące się nad zatoką, przyniosą zabójczą burzę śnieżną, burzę, która osłabi chęć goblinów do kontynuowania oblężenia.
- Nie utrzyma się zbyt długo taka ciepła pogoda - stwierdził Liam.
Midalis potrząsnął głową z ponurym wyrazem twarzy. - Mnisi nie mają zbyt wiele czasu - wyjaśnił. - Gobliny trzymają ich tutaj już prawie dwa miesiące, a przy wszystkich tych ludziach, którzy schronili się w opactwie, zakonnicy nie mają jedzenia, aby się utrzymać. - Przerwał i wpatrzył się długo i badawczo w niesiony wiatrem deszcz. Deszcz, który chłostał kamienne mury opactwa oraz zalewał dziesiątki skwierczących, obozowych ognisk armii goblinów.
- Masz się do niego udać, co? - spytał Liam.
Midalis odwrócił się, aby na niego spojrzeć. - Nie widzę innej możliwości - odpowiedział. - Przeor Agronguerre przyszedł do mnie ostatniej nocy, we śnie, błagając o naszą pomoc. Mają jedzenia na jeszcze jeden dzień, a potem będą głodować. Nie możemy dłużej czekać.
Wyraz twarzy Liama wskazywał, iż ta perspektywa nie budziła w nim zbytniego entuzjazmu.
- Nie bardziej cieszy mnie ta perspektywa niż ciebie - powiedział do niego Midalis. - Kiedy indziej walczylibyśmy z barbarzyńskimi dzikusami, a teraz prosimy ich o pomoc.
- Pomoc dla kościoła abellikańskiego - przypomniał mu Liam, co tylko uczyniło widoki jeszcze mroczniejszymi.
- Ano, pomiędzy barbarzyńcami z Alpinadoru a kościołem nie ma przyjaźni - zgodził się Midalis. Rzeczywiście, kościół czynił wypady do dzikiego, północnego królestwa, zwykle z katastrofalnymi skutkami - zwłaszcza świeża była pamięć o rzezi w małym miasteczku zwanym Fuldebarrow. - Ale muszę spróbować, dla przeora i jego braci.
- Spróbuję wraz z tobą, mój książę - powiedział potakując Liam. - Wszyscy twoi ludzie będą walczyć u boku samego demona, jeśli książę Midalis nazwałby go sojusznikiem!
Midalis dotknął dłonią łokcia Liama, wdzięczny, jak zawsze, za niezmienną lojalność jego twardych mężczyzn i kobiet. Ludzie z Vanguardu przetrwali wszystkie próby, zabójcze burze, a teraz inwazję, stając zjednoczeni za swym umiłowanym księciem Midalisem, młodszym bratem króla Danube Brocka Ursala. A lojalność Midalisa była równie wielka i płynąca z serca. Jako brat Danube mógłby władać jakimkolwiek księstwem, które by wybrał. Mógłby wziąć Ramię Modliszki z jego kwitnącym handlem albo rozciągający się pomiędzy Ursalem a Entel region Yorkey, z jego łagodnym klimatem i pofalowanymi ziemiami uprawnymi. Mógłby nawet zostać mianowany księciem Ursalu i władać potężnym miastem u boku swego brata na obfitującym w luksusy dworze.
Jednak jeszcze w dzieciństwie Vanguard zapadł Midalisowi w serce, kiedy ojciec pożeglował wraz z nim do fortecy Straży Wybrzeża, Pireth Vanguard, w czasie wyprawy na ogromne, północne łosie. Coś w naturze tego miejsca - nieujarzmionego, wyglądającego na nie do zdobycia - poruszyło duchową strunę w młodym Midalisie, pokazało mu alternatywę w stosunku do gwaru i brudu miast. Jego brat podszedł z ostrożnością do pozwolenia Midalisowi na przybycie do tej dzikiej krainy - czy zaakceptują go ludzie cieszący się niemalże autonomią? A może spotka go "wypadek" na polowaniu?
Te obawy zostały rozwiane w chwili, gdy Midalis wysiadł z łodzi w nisko położonych dokach Pireth Vanguard, kiedy to grupa ludzi ze wszystkich sąsiednich miejscowości przybyła, aby wyprawić ogromną ucztę złożoną z dziczyzny i ptactwa, z kobziarzami grającymi przez cały dzień melodie zarówno melancholijne jak i radosne, a wszystkie młode damy Vanguardu po kolei tańczyły z młodym księciem.
Midalis naprawdę znalazł swój dom, toteż, gdy służalcy demona daktyla przybyli w znacznej sile, Midalis nie tylko zwołał milicję i wysłał wiadomość do swego brata, prosząc o pomoc, ale osobiście poprowadził siły Vanguardu. Nigdy nie można było powiedzieć o księciu Midalisie, że siedział bezpiecznie na swoim koniu na tyłach pola bitwy, nakazując żołnierzom walkę.
Dlatego też, kiedy barbarzyńca Andacanavar przybył do obozu Midalisa owej nocy tydzień temu i Midalis zgodził się na spotkanie z nim, inni Vanguardczycy, mężczyźni i kobiety, tradycyjnie będący wrogami barbarzyńców, odwołali się bez zastrzeżeń do osądu swego bohaterskiego księcia.
Mimo to Midalis i Liam posuwali się cicho i z wielkim niepokojem przez zalesione wzgórza ku polu, gdzie rozłożyli się obozem Andacanavar i jego towarzysze. Może ogromny barbarzyńca ich nabrał, udając przyjaźń po to, by móc wykończyć siły Vanguardu?
Midalis zmusił się do skupienia na biednym przeorze Agronguerre i pozostałych czterdziestu mnichach z St. Belfour oraz trzystu ludziach z gminu zabarykadowanych za murami opactwa.
Na skraju pola ich dwójka spotkała się z trójką ogromnych, umięśnionych mężczyzn. Najniższy z nich był prawie o pół stopy wyższy od mierzącego niemal sześć stóp Midalisa. Dzierżąc ogromne włócznie w dłoniach, barbarzyńcy stanęli przed końmi gości, złapali wodze tuż pod pyskami zwierząt i pociągnęli za nie mocno w dół.
- Który to Midalis? - spytał trzeci z grupy, stając w odległości paru kroków.
Książę podniósł dłoń i ściągnął kaptur, strząsając wilgoć z prostych, brązowych włosów. - Jestem księciem Honce-the-Bear - powiedział, zauważając, że wszystkim trzem barbarzyńcom zwęziły się oczy na to oświadczenie.
- Wasz przywódca poprosił mnie, abym do niego przybył - ciągnął Midalis - pod flagą sojuszu.
Barbarzyńca z tyłu skinął głową w bok, pokazując, aby zsiedli z koni. A potem, podczas gdy dwaj jego towarzysze odprowadzali wierzchowce, on dał Midalisowi i Liamowi znak, aby poszli za nim.
- Powinny zostać rozsiodłane i wyszczotkowane - rzucił książę Midalis.
Barbarzyńca odwrócił się ku niemu ze sceptycyzmem.
- Oni nie za wiele wiedzą o koniach - wyszeptał do swego towarzysza Liam. - Ludzie z Alpinadoru nie przepadają za jeżdżeniem.
- Ale zjedliśmy parę - szybko dorzucił ogromny, eskortujący ich mężczyzna. Spojrzał na Liama i zaśmiał się szyderczo, bowiem głos Liama, tak jak jego budowa, był raczej delikatny.
Midalis i Liam wymienili sceptyczne spojrzenia. To nie będzie łatwe.
Zaprowadzono ich do obszernego namiotu w środku obozowiska. Obydwaj zauważyli, że w czasie marszu spoczywało na nich niewiele oczu, a kiedy eskortujący ich człowiek odciągnął klapę, zrozumieli dlaczego.
Ponad trzystu barbarzyńskich wojowników - wszyscy wysocy, większość z długimi włosami, niektórzy z warkoczami, inni zaś z wplecioną w nie ozdobną biżuterią - wypełniało namiot, wznosząc wielkie, pieniące się kufle i czyniąc taki rejwach, iż Midalis był zdumiony, że wraz z Liamem nie słyszeli ich na mile stąd, ani że gobliny przed St. Belfour nie wysłały zwiadowców, aby to zbadać.
A może wysłały, pomyślał Midalis, kiedy spojrzał w bok i zobaczył rząd goblinich głów zatkniętych niczym makabryczne dekoracje na przyjęciu.
- Tunno bren-de prin! - zawołał eskortujący ich mężczyzna ponad zgiełkiem w swoim ojczystym języku, potoczystym i żwawym, który Vanguardczycy żartobliwie nazywali "bedongadongadonga".
Niemalże natychmiast w sali ucichło, a wszystkie oczy zwróciły się ku dwóm mężczyznom przy wejściu. Książę usłyszał, jak Liam przełknął głośno ślinę - całkowicie podzielał jego zdenerwowanie. Choć nastała późna jesień i było zimno, większość barbarzyńców nosiła tuniki bez rękawów, odsłaniając ogromne, umięśnione ramiona, tak grube jak udo Midalisa.
Szeregi barbarzyńców rozstąpiły się powoli, gdy starszy mężczyzna, o twarzy pobrużdżonej ponad pięćdziesięcioma zimami, podniósł dwa kielichy i zaczął iść powoli przez namiot. Był olbrzymi, a jego mięśnie napięte pomimo wieku. I choć byli inni jego rozmiarów, a nawet więksi, i choć większość mężczyzn w sali nie miała połowy jego lat, to z jego wyważonego chodu i surowej twarzy oraz z widocznego szacunku, jaki wzbudzał u wszystkich w sali, Midalis wywnioskował, iż ten człowiek, Andacanavar, mógłby walczyć z dwoma, a nawet trzema spośród zebranych naraz, i że prawdopodobnie wygrałby w tej walce.
Bez słowa, bez mrugnięcia, wojownik kroczył ku parze gości, aż zatrzymał się w odległości jakichś dwunastu kroków. Wtedy uniósł swój dzban i osuszył go jednym haustem, potem zaś wziął pozostałe dwa w dłonie i powoli ruszył do przodu, a szelest jego bryczesów z jeleniej skóry był jedynym dźwiękiem w sali - poza ciężkimi oddechami Midalisa i Liama.
Tuż przed nimi Andacanavar zatrzymał się ponownie, powoli rozłożył ramiona i uniósł je wysoko nad głową.
A potem przymknął oczy i zawył, wydając z siebie pierwotny i dziki, najbardziej przerażający okrzyk, jaki słyszeli obydwaj Vanguardczycy.
A wszyscy pozostali podjęli żywo ten ryk, ogłuszający wspólny ryk, który zatrząsł ścianami namiotu i przeszył dreszczem krzyże dwóch gości.
Kontynuując, Andacanavar otworzył oczy i mrugnął do dwójki, dając sygnał, który nie uszedł uwadze Midalisa. Ramiona księcia powędrowały w górę i on także wydał z siebie potężny ryk. Liam zaś, rzuciwszy mu niedowierzające spojrzenie, zrobił to samo, choć jego ryk brzmiał bardziej jak pisk. To tylko popchnęło barbarzyńców na jeszcze większe wyżyny, a ich krzyki osiągnęły grzmiące crescendo.
Andacanavar znienacka opuścił ramiona, piana poleciała na wszystkie strony, a wszyscy przerwali swoje ryki - poza Midalisem i Liamem, którzy nie rozumieli tej gry i wyli parę krępujących chwil dłużej. Obydwaj spotkali się wzrokiem z bacznym spojrzeniem Andacanavara i cała trójka wpatrywała się w siebie jeszcze parę chwil, zanim robiący wrażenie barbarzyńca postąpił do przodu i wcisnął im kufle w dłonie, a potem sięgnął do tyłu i zawołał, żeby przyniesiono następne napitki.
Liam zaczął unosić do ust wypełniony miodem kufel, lecz Midalis, pojmując, powstrzymał go.
Andacanavar miał już swój kufel i wysunął go ku tej dwójce. - Ach, mamy przecież do zabicia garstkę goblinów, czyż nie? - spytał barbarzyńca.
Midalis pochwycił szansę. Uniósł swój kufel nad głowę - a nawet obryzgał Andacanavara odrobiną miodu, choć mężczyzna zdawał się tego nie zauważać - i wykrzyknął - Na pohybel goblinom!
Andacanavar trącił swoim kuflem kufel Midalisa, przytrzymał go przez chwilę w bezruchu i obydwaj mężczyźni spojrzeli na Liama, który szybko także uderzył swoim kuflem, gdy całe zgromadzenie podjęło toast - Na pohybel goblinom!
Andacanavar osuszył swój kufel, tak jak i Liam, bowiem nikt w Honce-the-Bear nie mógł przebić w piciu urodzonego i wychowanego w Vanguardzie człowieka, zaś Midalisowi udało się opróżnić swój na tyle, aby poprosić o więcej.
- Pijcie do woli, moi przyjaciele - powiedział Andacanavar.
- Ale nie za dużo - odparł Midalis. - Mamy ważne sprawy.
Andacanavar skinął głową. - Jednak moi ludzie chcą poznać prawdę o was obu - wyjaśnił. - Kiedy wypijecie dosyć miodu, języki wam się rozplączą i zobaczymy, czy można będzie zadzierzgnąć więź.
Midalis rozważył te słowa i spojrzał na swego przyjaciela, a potem obydwaj wysunęli swoje dzbany, gdy młodsi barbarzyńcy, prawie chłopcy, zakręcili się z wybrzuszonymi bukłakami, napełniając po kolei każdy kufel.
- To jest Bruinhelde, który przewodzi Tol Hengor - wyjaśnił Andacanavar, wysuwając ramię w tył i zgarniając do przodu kolejnego robiącego wrażenie mężczyznę, odznaczającego się surową twarzą, jasnymi włosami przyozdobionymi piórami, oraz kwadratową, silną szczęką. Midalis zdał sobie sprawę, że gdyby kiedykolwiek walnął w tę szczękę, to wyrządziłby więcej szkody swojej ręce niż twarzy wojownika. Oczy mężczyzny były typowo alpinadorskie - niebieskie, płonące wewnętrznym ogniem.
- Tol Hengor są waszymi najbliższymi sąsiadami - ciągnął Andacanavar. - Wy dwaj już dawno powinniście byli spotkać się jako przyjaciele, powiadam.
Sądząc po wyrazie twarzy Bruinhelde, Midalis nie był pewien, czy mężczyzna zgadzał się z oceną strażnika. Jednak potężny barbarzyński przywódca skinął lekko głową i wysunął swój dzban ku Midalisowi. Liam zaczął przysuwać swój, ale Bruinhelde zmroził go spojrzeniem.
- Czy tak się stało? - spytał bez ogródek Midalis.
Bruinhelde spojrzał na niego z zaciekawieniem, a potem zwrócił się ku Andacanavarowi.
- Czy spotkaliśmy się jako przyjaciele? - sprecyzował Midalis. - Przez tak wiele lat nasze ludy miały ze sobą niewiele kontaktu i rzadko był on przyjacielski.
- A ty obarczasz winą za to mój lud? - ryknął w odpowiedzi Bruinhelde, będąc wyraźnie człowiekiem łatwo ulegającym wzburzeniu, a wszyscy wojownicy alpinadorscy zjeżyli się, zaś biedny Liam najchętniej by się rozpłynął.
Midalis jednak trzymał wzrok utkwiony stanowczo w imponującym Bruinhelde. - Winą? - spytał ze śmiechem. - Nie ośmieliłbym się nikogo winić. Zapewne winy jest dość dla wszystkich i każde z tych nieszczęsnych spotkań trzeba by oceniać wedle jego własnej miary. Ale nie - ciągnął, gdy spojrzenie Bruinhelde nieco złagodniało - nie pragnę obarczać winą, ani też przyjmować winy na swoje barki, ale zamiast tego przyjąć to, co się stało i, mam nadzieję, wyciągnąć z tego lekcję, aby się nie powtórzyło. Dobry Bruinhelde, jeśli ta inwazja służalców demona daktyla przyniesie nowe zrozumienie i sojusz między naszymi ludami, to ta ciemna chmura ma jasną stronę. O wiele za długo staczaliśmy ze sobą potyczki, ze szkodą dla obu naszych ludów. Niech w tę noc Hengorota - Bruinhelde i pozostali byli wyraźnie zaskoczeni tym, że Midalis znał nazwę obchodzonej właśnie uroczystości - zadzierzgnięta zostanie pomiędzy nami nowa więź, dla obopólnej korzyści i dobra. - Skończywszy, uniósł wysoko kufel.
Minęła długa i krępująca chwila, w czasie której Bruinhelde rzucił spojrzenie Andacanavarowi, a potem utkwił je w Midalisie. Minęła kolejna chwila. W sali zebrań panowała całkowita cisza, każdy człowiek wstrzymywał oddech w oczekiwaniu na odpowiedź Bruinhelde.
Ten trącił swym kuflem mocno o kufel Midalisa. - Nie moglibyśmy wybrać lepszego wspólnego wroga niż śmierdzące gobliny! - ryknął. Wszyscy zebrani odpowiedzieli mu gromkim okrzykiem bojowym, pełnym podniecenia i wściekłości. Sam entuzjazm i głośność tego barbarzyńskiego okrzyku wojennego sprawiły, że Liamowi zrobiło się słabo w kolanach. Kiedy książę Midalis spojrzał na swego towarzysza, wiedział, że Liam myśli to samo co on: to dobrze, że Alpinadorczycy znajdowali się po ich stronie!
Choć musiał jechać, by zebrać swoich żołnierzy na poranną bitwę, tej nocy książę Midalis nie opuścił sali zebrań wcześnie. Nie był też w stanie się wymknąć, dopóki Bruinhelde nie wlał mu w gardło z tuzin dzbanów napitku.
- Nie jestem pewien, czy lepiej jak są naszymi przyjaciółmi, a nie wrogami - stwierdził Liam, gdy wraz z księciem jechali przez las, jednakowo zamroczeni i pijani. - Och, ale mnie łeb będzie jutro bolał, jeszcze zanim jakiś goblin zdzieli mnie w niego pałką.
- Wszyscy obudzą się z bolącymi głowami i językami jak z waty - zgodził się Midalis. - Pewnie sprawi to tylko, że będą bardziej zaciekli.
Sama tylko myśl o tym sprawiła, że Liamowi dreszcz przebiegł po krzyżu.
Midalis zatrzymał się z dziwnym wyrazem twarzy.
- O co chodzi? - spytał Liam.
Midalis uniósł rękę w górę, dając mężczyźnie znak, żeby zamilkł. Ogarnęło go pewne uczucie, podobnie jak poprzedniej nocy, bezgłośne, duchowe wołanie o pomoc. Wiedział, że to posługujący się hematytem przeor Agronguerre. Było to subtelne wezwanie, nic wyraźnego, podzielenie się emocjami, potrzebą, nic ponadto. Midalis skoncentrował całą swoją siłę woli, starając się odpowiedzieć na wezwanie, mając nadzieję, że Agronguerre, który unosił się duchem obok niego, wyczuje jego odpowiedź. - Rankiem - powiedział na głos, nie był bowiem pewien, jak działa magia klejnotu, będąc niepewnym, czy przeor jest w stanie usłyszeć go fizycznie w swojej duchowej postaci. - Napadniemy na gobliny rankiem.
- Jak już mówiliśmy - odpowiedział skonfundowany Liam i znowu Midalis uniósł rękę, aby mężczyzna zamilkł. Jednak uczucie minęło, połączenie zostało przerwane, a książę miał tylko nadzieję, że jego przyjaciel w opactwie usłyszał.
- To był Agronguerre - wyjaśnił Liamowi. - Znowu do mnie przyszedł.
Liam uniósł ręce, nie zdając się być wytrąconym z równowagi. - Znowu magia? - spytał, a Midalis skinął głową. - Jak sądzisz, co nasi nowi przyjaciele barbarzyńcy pomyślą o tych mnichach i ich magii? - spytał, bowiem Vanguardczycy wiedzieli, że podczas gdy mnisi uważali magiczne klejnoty za dary boże, to Alpinadorczycy byli całkowicie nieufni wobec ich mocy, a nawet mówili o mnisiej magii jako o robocie Fennerlokiego, boga z ich panteonu, reprezentującego siły zła.
- Zaczniemy walkę i mnisi wypuszczą ognistą kulę ze swoich kamiennych murów, a potem Bruinhelde i jego chłopcy zwrócą się przeciwko nam i zburzą St. Belfour nad głową Agronguerre - argumentował Liam.
Midalis wydał z siebie westchnienie, rozważając te słowa, potem jednak potrząsnął głową. - Ten strażnik, Andacanavar, zna magię - wyjaśnił. - Zatem Andacanavar ostrzeże Bruinhelde i pozostałych. Wiedzą, że maszerujemy przeciwko goblinom, które obległy opactwo, a mimo to i tak do nas dołączyli.
- Andacanavar - powtórzył Liam z widocznym szacunkiem.
Książę nie spał wcale przez resztę tej nocy. W ciągu ostatnich miesięcy wielokrotnie brał udział w walkach, zawsze jednak przeciwko mniejszym grupom potworów i zawsze na polu bitwy, które sam wybrał. Tym razem miał ze sobą znaczną część swojej armii, ponad trzystu ludzi, a wszyscy mnisi Vanguardu byli zamknięci w St. Belfour. Gdyby gobliny wygrały tego dnia, to skutki dla regionu byłyby druzgoczące - możliwe, że trzeba by wycofać się do Pireth Vanguard, może nawet na pokład tych paru znajdujących się tam statków i popłynąć na południe przez zatokę, całkowicie poddając region.
Z nadejściem świtu całe znużenie opuściło księcia, a przypływ podniecenia płynący z organizowania żołnierzy usunął ból głowy po ostatniej nocy.
- Nie widać nikogo - zameldował Liam O’Blythe w chwilę później. - W okolicy nie ma ani jednego barbarzyńcy. Tak przynajmniej twierdzą nasi zwiadowcy. Nie ma nawet ich obozowiska.
Midalis wpatrywał się w las. - Są pewni?
- Nie mogą ich znaleźć - potwierdził kwaśno Liam. - Może zmienili zdanie i poszli sobie.
- Albo przygotowują atak z ukrytej pozycji - rzucił z nadzieją Midalis.
- Czy mamy czekać?
Midalis spędził dłuższą chwilę, rozważając to. Czy powinien zaczekać na Andacanavara i Bruinhelde? Czy też powinien im zaufać i rozpocząć atak teraz, zanim wstanie słońce, jak umówili się z Andacanavarem? Przypomniał sobie duchowe błaganie przeora Agronguerre i wiedział, że ci znajdujący się w środku opactwa są głodni. Musiał wraz ze swymi ludźmi uderzyć na gobliny albo utracić opactwo, lecz tak wiele było do stracenia...
- Ruszamy - rzucił stanowczo.
- Będą mieli przewagę liczebną, jeśli Andacanavar...
- Ruszamy - powiedział Midalis. Książę rozpłaszczył pergaminową mapę regionu na małym stoliku. Midalis szkolił się w taktyce wraz z brygadą Całym Sercem w czasie swego pobytu w Ursalu. Nauczył się tam rozpoznawać swoje mocne strony i słabe punkty przeciwnika. Wiedział, że jego ludzie mogli pobić gobliny w stosunku dwa do jednego - więcej, gdyby mogli wprowadzić do rozgrywki swoje konie. Jednak dzisiaj liczby były o wiele mniej korzystne.
Midalis studiował mapę, skupiając się na pustym terenie wokół opactwa i na skalistych, zalesionych wzgórzach na zachodzie. W najgorszym razie musiał wraz ze swymi ludźmi dostarczyć do opactwa jakieś zapasy.
Książę skinął głową. Zwołał wszystkich swoich dowódców i w przeciągu godziny armia Vanguardu ruszyła.

* * *

- Usłyszał twoje wezwanie, prawda? - spytał Agronguerre młody, nerwowy brat Haney, dołączając do starego przeora na dzwonnicy St. Belfour. Deszcz ustał, a gwiazdy blakły, gdy wschodni horyzont zaczął się rozjaśniać wraz z nadchodzącym świtem. Powietrze jednak zrobiło się o wiele chłodniejsze, pozostawiając lodową glazurę na trawie i drzewach.
Przeor Agronguerre patrzył ponad obozowymi ogniskami goblinów. Rozumiał głębię katastrofy. Skończyło im się jedzenie, już burczało im w brzuchach, i potrzebowali, by Midalis natarł całymi siłami. Agronguerre znał jednak ograniczenia książęcej armii i wiedział, że nawet gdyby Midalis zaatakował z każdym dostępnym żołnierzem, to wszystko przemawiało przeciwko nim. A co gorsze, Agronguerre nie mógł odpowiedzieć szczerze bratu Haneyowi, bowiem po prostu nie wiedział.
- Musimy się modlić - odparł i odwrócił się, aby spojrzeć na młodzieńca.
Brat Haney potrząsnął głową. - Muszą - upierał się. - Jeśli tego nie zrobią...
- Jeśli tego nie zrobią, to wraz z nastaniem nocy wydostaniemy się z St. Belfour - odparł Agronguerre.
Brat Haney skinął głową, wyraźnie czerpiąc nieco siły z determinacji w głosie Agronguerre.
Jednak obydwaj znali prawdę o ich rozpaczliwej sytuacji. Obydwaj wiedzieli, że wyglądało na to, iż tym razem gobliny wygrały.

* * *

- Cicho się zachowują - rzucił do księcia Midalisa Liam O'Blythe tuż przed świtem. Siedzieli na koniach na zalesionym szlaku za St. Belfour, a w całym lesie wokół nich panowała śmiertelna cisza. Jednak zwiadowcy dopiero co wrócili z nowinami, że gobliny znajdowały się pod rzucającymi cień gałęziami, w znacznej liczbie.
Midalis obejrzał się na szereg swoich żołnierzy - na każdym koniu wisiały wypakowane juki. Musieli dotrzeć przynajmniej do murów i podrzucić zapasy. I tak zrobią. Midalis wiedział jednak także, iż wycofanie się spod opactwa okaże się niełatwym zadaniem.
- Jak długo chcesz zostać i walczyć? - spytał go Liam, jakby czytał w jego myślach.
- Pognamy do północno-wschodniego węgła - wyjaśnił Midalis, wskazując w tym kierunku. St. Belfour północnymi murami graniczyło z zalesionym pagórkiem. Na tym pagórku, niestety, roiło się od goblinów, lecz Midalis wierzył, że wraz ze swymi jeźdźcami przedostanie się przez nie, aby dotrzeć do opactwa. Pozostałe trzy boki prostokątnej kamiennej budowli wychodziły na otwarte pola, trzydzieści jardów oczyszczonego terenu z każdej strony. Za tymi polami wyłaniały się bardziej gęste lasy - pełne zarośli, drzew i goblinów. Podczas gdy pola dawały Midalisowi i jego ludziom dużą przewagę - mogli posługiwać się końmi i znajdować się w zasięgu magicznego wsparcia mnichów - to książę rozumiał, że napotkają trudności, gdy odwrót stanie się konieczny - gnanie na łeb na szyję z powrotem w gęste zarośla, z goblinami atakującymi ich ze wszystkich stron, rozdzielającymi ich i ściągającymi w dół. Vanguardczycy przetrwali wojnę, starannie wybierając pola bitwy. To miejsce nie wydawało się księciu obiecujące.
Musieli jednak ruszyć, musieli dowieźć zapasy swoim głodującym pobratymcom.
- Sądzę, że walka szybko się zacznie - stwierdził Midalis.
- Ilu mogą utłuc ci mnisi?
Midalis wzruszył ramionami. Nie znał rozmiarów magicznych sił przeora Agronguerre, choć rozumiał, że nie będą one znaczne zbyt długo. - Jeśli uda nam się dostać do murów i z powrotem bez walki, to będzie to nasze najlepsze wyjście - powiedział książę. Kilku mężczyzn wokół niego, wojowników o posępnych twarzach, żądnych gobliniej krwi, jęknęło. - Niech zima przerwie oblężenie. - Jeśli mnisi będą dobrze zaopatrzeni, to mogą się utrzymać aż do pierwszych głębokich śniegów - wyjaśnił Midalis.
- Zbyt wiele goblinów - zgodził się Liam, przemawiając do pozostałych.
- Ach, ale dopadną nas, zanim dotrzemy w pobliże muru - stwierdził mężczyzna w tylnym szeregu, a Midalis zauważył, iż w jego głosie naprawdę pobrzmiewał ton nadziei. I szczerze mówiąc, to książę nie mógł kłócić się z tą oceną.
- Wówczas walczymy z nimi tak twardo, jak możemy, i tak długo jak możemy - odparł. - Nasza odwaga i magia ciskana z murów opactwa muszą sprawić, by uciekły do lasu, gdzie będziemy mogli wytropić mniejsze grupki jedna po drugiej i wyeliminować je.
Przemawiał z przekonaniem, ale zaprawieni w bojach mężczyźni z jego sił wojskowych rozumieli prawdę sytuacji. Paskudne, małe stworzenia nie wycofają się tak prędko. Midalis i jego ludzie mieli jeszcze jeden gambit: książę posłał swoich łuczników na południe z rozkazami, aby powstrzymali się od strzałów, aż sytuacja zrobi się poważna, a wówczas mieli skoncentrować ogień na najsłabszej części goblinich szeregów, z nadzieją na dokonanie wyłomu i stworzenia drogi ucieczki dla jeźdźców.
Był to plan odwrotu i strat, uratowania czego się da, ale z pewnością nie zwycięstwa.
- Nadchodzi świt - stwierdził Liam, spoglądając ku wschodowi, gdzie czerwony łuk słońca zaczynał wychylać się zza horyzontu.
Midalis wymienił się ze swym drogim przyjacielem ponurym spojrzeniem i mocnym uściskiem ręki, po czym poprowadził ludzi szlakiem. Na początku powoli, potem jednak nabierając szybkości i sadząc susami.

* * *

Na dzwonnicy St. Belfour przeor Agronguerre wydał z siebie głębokie westchnienie ulgi, kiedy usłyszał okrzyki - Jeźdźcy od południa. - Odwrócił się i zobaczył ciemne kształty posuwające się ścieżką ku tylnemu węgłowi opactwa.
- Łapacze na tylny węgieł! - krzyknął stary przeor do brata Haneya, a potem, sapiąc i dysząc, pospieszył ku przednim murom, wiedział bowiem, że Midalis i jego odważni ludzie wkrótce będą potrzebować jego pomocy.
Usłyszał okrzyki i wrzaski odbijające się echem po zalesionym pagórku, usłyszał, jak jego ludzie krzyczą - Gobliny!
Przeor Agronguerre powstrzymał chęć pospieszenia ku tylnemu murowi i udzielania stamtąd magicznego wsparcia. Książę Midalis i jego jeźdźcy będą po prostu musieli prześcignąć pogoń!
Agronguerre znalazł się w środku, gramoląc się w dół spiralnych schodów. Na niższym podeście spotkał brata Haneya. Obydwaj pobiegli tunelem, który doprowadził ich do parapetu położonego wzdłuż przednich murów. Było tam już kilku mnichów. Wszyscy trzymali klejnoty - te parę kamieni grafitu z St. Belfour - i wskazywali na gęsty las przed nimi. Agronguerre przyłączył się do ich szeregu i wyciągnął swoje własne kamienie, serpentyn i rubin, podczas gdy brat Haney zrobił to samo, wyjmując z sakiewki najpotężniejszy grafit w całym skarbcu opactwa.
Z tyłu za nimi, na podwórcu opactwa, wzniosły się wiwaty, gdy Midalis i jego ludzie przemknęli obok tylnego węgła, zwalniając tylko na tyle, aby podrzucić juki w czekające ręce.
- Patrzeć na wprost! - zbeształ jednego z kontyngentu na przednim murze brat Haney, gdy mnich zbłądził i odwrócił się, by przyjrzeć się tej scenie. - Pilnować lasu! Wiemy, że stamtąd wyłoni się prawdziwy wróg.
- Goblin! - zakrzyknął inny mnich na murze, wskazując na gąszcz po drugiej stronie pola, po prawej. Młody brat uniósł rękę z klejnotem, jakby przygotowując się do wypuszczenia błyskawicy, ale przeor Agronguerre szybko położył dłoń na ramieniu młodszego mężczyzny.
- Niech wylegną wszystkie - wyjaśnił przeor, rozumiejąc ograniczenia ich magii i wiedząc, że muszą się posłużyć kamieniami dla efektu zarówno fizycznego jak i emocjonalnego. - Kiedy gobliny zaatakują całą siłą i zanim zewrą się w bitwie, uderzymy w nie szybko i mocno. Zobaczymy, czy ich żołądki zniosą walkę.
Wówczas jeźdźcy znajdujący się na przedzie wyjechali zza południowo-wschodniego węgła, przed opactwo. Na czele znajdowali się Midalis i Liam O’Blythe.
Książę zwolnił na tyle, aby wymienić salut i uśmiech z przeorem Agronguerre.
I wtedy gobliny natarły - setka goblinów, tysiąc goblinów - wypełzając z każdego cienia.
W przeciągu kilku sekund Midalis zrozumiał, że są w poważnych tarapatach. Gobliny pędziły z południa i zachodu, otaczając pole grubymi szeregami, a za nimi nadchodziło jeszcze więcej goblinów, nacierając z pagórka, blokując szlak i rzucając włócznie w ostatnich jeźdźców z szeregów księcia.
A potem z murów opactwa nadeszła kanonada, bum, bum, bum!, błyskawic. Szeregi goblinów przerzedziły się. Potem nadszedł kolejny błysk od przeora Agronguerre. Linia ognia trysnęła z jego chronionej serpentynem dłoni, by złożyć w ofierze największego z goblinów, gdy ten wywarkiwał rozkazy do swych ohydnych pobratymców. Rozkazy spowitego ogniem stworzenia przeszły w przenikliwe piski, gdy to biegało, wymachując ramionami. Przeor nie tracił czasu i przesunął strumień ognia, by objąć kolejne stworzenie w szeregu.
Mimo całego szoku - szybko błyskającej, brutalnej i grzmiącej odpowiedzi - niewiele goblinów padło. Po początkowej chwili przerażenia, w której połowa goblinich sił odwróciła się, jakby miała uciekać, stworzenia zrozumiały prawdę - że tuzin dobrze ustawionych łuczników mógł wyrządzić tyle samo szkód - i szybko zacieśniły krąg.
Kolejny huk zagrzmiał z murów opactwa, gdy Midalis ściągnął swoje szeregi w ciaśniejszą formację obronną, bum, bum, bum!, gdy Agronguerre posłał kolejny strumień ognia, znowu jednak z minimalną szkodą.
I nawet Midalis zauważył, że te uderzenia błyskawic nie grzmiały już tak donośnie.
Dał się słyszeć okrzyk, oznajmiający, że ostatni z jego szeregu dostarczyli swoje juki. Książę wraz ze swymi ludźmi uformował zwarty klin i natarł na zamykające się szeregi goblinów. A z murów opactwa nadeszła kolejna salwa, tym razem strzał z łuków i kusz, i gobliny rozpierzchły się przed nacierającymi końmi.
A próbujące ich dogonić gobliny zostały trafione od tyłu, gdy łucznicy Midalisa prześliznęli się z tyłu pagórka, pojawiając się zamiast nacierających potworów.
- Zawracać! - dał się słyszeć okrzyk i książę obrócił klin tnących mieczy, dźgających włóczni i tratujących kopyt, zamierzając uciekać z powrotem szlakiem.
Czy muszą w ogóle uciekać, zastanawiał się książę Midalis. Jeśli bowiem zdołaliby zmieść goblinią pogoń, otwierając drogę odwrotu wokół pagórka, to mogliby stawić opór na polu, wyrzynając wielu z napastników. A dopóki nie pozwoliliby goblinom się otoczyć, mogliby się wycofać, gdyby zaszła taka potrzeba.
Midalis poprowadził swoich ludzi z powrotem naokoło południowo-wschodniego węgła. Wiele z goblinów biorących udział w pościgu zatrzymało się gwałtownie i obróciło, rzucając do ucieczki, gdy nagle zawrócił mur koni.
Prosto na ścianę strzał.
Radosne okrzyki ludzi Midalisa rozdarły powietrze, a mnisi ze swoją magią i łukami przyłączyli się z murów opactwa. Szeregi goblinów wzdłuż wschodniego muru St. Belfour szybko topniały.
I przez chwilę, tylko przez chwilę, książę i jego ludzie myśleli, że zwycięstwo należy do nich.
Wrzask ze szczytu wzgórza ukazał im prawdę. Kolejne siły goblinów obeszły pagórek i teraz napierały na łuczników. Ludzie zbiegali w dół, potykając się i ślizgając. Niektórzy wpadali prosto na drzewa albo przedzierali się przez zarośla. Zanim Midalis zdołał zareagować, stracono wzniesienie o kluczowym znaczeniu. Teraz wraz ze swymi jeźdźcami pracowali szaleńczo, aby rozgonić te gobliny, które pozostały przy opactwie, aby łucznicy mogli do nich dołączyć.
Z przodu dobiegły kolejne grzmiące huknięcia, a po nich dał się słyszeć chór wrzasków i wściekłe okrzyki bojowe goblinów. Kiedy Midalis obejrzał się przez ramię na mur opactwa, ogarnęło go przerażenie, bowiem wiele, wiele włóczni i strzał poszybowało ponad przednim murem lub wzleciało w powietrze. To był ogromny ostrzał.
Książę jeszcze raz zawrócił swoje siły, rozpościerając klin, ustawiając łuczników-piechurów w drugim szeregu ze ścianą jeźdźców za nimi, aby odpierali gobliny przegrupowujące się na szczycie północnego pagórka. Z tego miejsca nie mogli wśliznąć się w las, bowiem zbyt wielu wrogów dotarło do pagórka, więc zawrócili ku frontowi opactwa, mając nadzieję na jakiś wyłom w szeregu goblinów.
A kiedy wyjechali zza węgła, kiedy zobaczyli całe pole przed sobą, pole rojące się od gobliniej masy, kiedy ujrzeli setkę włóczni i strzał lecących ku murom opactwa w odpowiedzi na każdą ciśniętą w dół błyskawicę, książę zrozumiał ponurą prawdę i pomyślał o wezwaniu do otworzenia wrót opactwa, aby móc wraz ze swoimi ludźmi schronić się wewnątrz.
Kto jednak wówczas przełamie oblężenie? I czy utrzymają się choćby przez ranek wewnątrz tych kamiennych murów?
- Walczcie dalej, w obronie naszego życia! - zawołał. - W obronie życia tych w St. Belfour i pamięci tych, którzy polegną dzisiejszego ranka!
Magia wychodząca zza murów opactwa zdawała się słabnąć. Jedna z błyskawic trafiła goblina prosto w pierś i nawet go nie powaliła. Ten fakt nie uszedł uwagi wrogów i gobliny, nie będące bandą hołoty, zawyły i naparły jeszcze mocniej.
Midalis i jeźdźcy na przedzie zanurzyli się w szereg goblinów, tnąc mieczami, przebijając włóczniami goblinie piersi. Zaroiło się jednak wokół nich od goblinów, napływających niczym przypływ, wypełniających każdy kanał, każdą lukę. Jeden z jeźdźców został ściągnięty ze swojego wierzchowca i rzucił się na niego zastęp ohydnych stworzeń. Kolejnemu zaszlachtowano konia, i zginął, zanim jeszcze uderzył o ziemię.
Łucznicy w drugim szeregu wciąż strzelali, większość do tyłu, ku pościgowi z pagórka. Jednak w przeciągu paru chwil oni także znaleźli się w tarapatach, a wielu posługiwało się swoimi łukami niczym pałkami, rozwalając goblinom głowy.
Książę Midalis w dole i przeor Agronguerre na murach wiedzieli. St. Belfour czekała zguba. Księcia Honce-the-Bear czekała zguba. Armia Vanguardu wkrótce zostanie rozgromiona i region zazna tylko mroku.
Kolejna góra cienia przepłynęła przez las, kolejny legion goblinów, jak sądził książę. I mógł się jedynie zastanawiać w mrocznym zdumieniu, ileż to ich przyszło, aby zniszczyć jego rodzinne strony.
Spośród drzew wysunęły się postacie, wrzeszcząc i wyjąc - wydając z siebie pierwotny, dziki krzyk, przejmujący dreszczem wszystkich, którzy go słyszeli. Bitwa zastygła w bezruchu na długą, przerażającą chwilę.
Odziana w zielenie i brązy, czyniące ją właściwie niewidzialną, barbarzyńska horda wyroiła się na pole. Przedni szereg natarł szybko, zatrzymał się jednak niczym jeden mąż, obracając się, a potem wypuszczając w najbliższe szeregi goblinów ciężkie kamienie z końcówek kołyszących się łańcuchów.
I znowu dobiegł ten chóralny okrzyk bojowy, zagłuszający wszystkie inne dźwięki, przynosząc dreszcze goblinom, a Midalisowi oraz jego odważnym ludziom nadzieję. Andacanavar przecisnął się przez szeregi miotających młotami, swym potężnym, szerokim mieczem obosiecznym rąbiąc trzy gobliny za jednym zamachem. Hardzi alpinadorscy barbarzyńcy z Tol Hengor pędzili jak olbrzymi klin.
- Walczcie dalej! - zakrzyknął Midalis, tym razem jednak nadzieja zastąpiła rezygnację. Po raz pierwszy gobliny wydawały się wytrącone z równowagi. Książę wykorzystał tę chwilę, aby ściągnąć swoją kawalerię i zacząć pełen determinacji marsz, który doprowadzi jego narażonych na atak łuczników do frontowej bramy opactwa.
Midalis dał znak Agronguerre na murach i zaczerpnął otuchy, wiedząc, że mądry starzec zrozumie jego zamiar i zacznie zwoływać swoich mnichów, aby zabezpieczyć portal.
Midalis dotarł tam wiedziony czystą determinacją, jeźdźcy osłaniali biegnących łuczników przed monstrualnymi włóczniami goblinów, a mnisi otworzyli szeroko wrota, walcząc z tymi paroma goblinami znajdującymi się w pobliżu, dopóki łucznicy nie dostali się do środka.
Znowu powstało zagrożenie, że zapanuje chaos bitewny, lecz barbarzyńcy, wielcy wojownicy z północy, podążyli za Andacanavarem z fanatyczną odwagą, utrzymując zwarte szeregi obronne, gdy potężny strażnik brnął dalej. Midalis i jego jeźdźcy zostaliby ogarnięci tu, przy murach, jednak strażnik się przedarł, a jego wykuty przez elfy miecz przeciął goblina w pasie na pół, właśnie wtedy, gdy książę uniósł swój własny miecz, aby uderzyć stworzenie.
Zanim Midalis zdołał podziękować Andacanavarowi, ten wbił swój miecz w ziemię przed sobą i wydał z siebie wycie, po czym składając palce dłoni razem, uniósł ramiona nad głową. Jego ramiona odzwierciedlały formację klina barbarzyńców. Andacanavar zsunął palce prawej dłoni ku lewemu łokciowi i prawy szereg formacji posłuchał rozkazu, skręcając z wyćwiczoną skutecznością, tak że teraz to Andacanavar był człowiekiem na końcu nowej prawej flanki, a Bruinhelde, który zajął tylną pozycję na początkowej lewej flance, znajdował się na czele.
Książę Midalis pojął ten piękny manewr, doskonały obrót, i zrozumiał, jaką rolę muszą teraz odegrać jego ludzie. Odbił od potężnego strażnika, poganiając konia wzdłuż swoich szeregów, a potem, kiedy dotarł do środka, wypadł na pole. Jego ludzie popłynęli za nim, lewa flanka i prawa.
Do tego zaś czasu, uratowani łucznicy dotarli do parapetów opactwa i ich łuki zaczęły znowu śpiewać, prowadząc natarcie księcia.

* * *

Z murów St. Belfour przeor Agronguerre przyglądał się walce ze łzami wzbierającymi w swych łagodnych oczach. Był w Vanguardzie od trzech dziesięcioleci i dobrze znał historię - wiedział o masakrze w Fuldebarrow, gdzie jego kościół próbował założyć klasztor. Wiedział o wielu potyczkach toczonych pomiędzy ludźmi z Honce-the-Bear a hardymi Alpinadorczykami, wiedział o uprzedzeniach utrzymujących się po obu stronach granicy.
Teraz jednak mężczyźni i kobiety z Honce-the-Bear oraz Alpinadoru znaleźli wspólnego wroga, zbyt wielkiego, by go ignorować. I jeśli ten wróg, ci służalcy demona daktyla, mógł zbliżyć te narody - mógł doprowadzić do tego, że alpinadorscy barbarzyńcy walczyli dla dobra kościoła abellikańskiego - to może światełko zaczęło błyszczeć w ciemności.
Stary przeor ledwo mógł w to uwierzyć, a uczucia tej chwili użyczyły mu nowych sił. Wziął grafit od brata Haneya, uniósł rękę i wypuścił najpotężniejszą błyskawicę tego ranka, palący podmuch, który zdmuchnął na bok dwudziestu goblinich włóczników. Potwory ginęły z bronią w rękach.
- Niech rozdzwonią się dzwony! - zakrzyknął ożywiony przeor i wypuścił kolejny grzmiący piorun.
- Do broni! Do broni!

* * *

Sytuacja się odwróciła. Pojawienie się potężnych Alpinadorczyków użyczyło siły i odwagi oblężonym ludziom z Honce-the-Bear i rozbiło dyscyplinę goblinich najeźdźców. Tyle samo potworów rzuciło się do ucieczki, co zostało, by walczyć, a w te, które pozostały, trafiały strzały z góry albo błyskawice przeora, bądź też tratowane były zarówno przez konie jak i barbarzyńców.
W przeciągu kilku minut jedyne gobliny, jakie pozostały żywe na polu, znajdowały się na ziemi i wiły się w agonii. Niektóre błagały o litość, lecz nie zaznały jej ani od Midalisa i jego ludzi, ani od zaciekłych barbarzyńców.
Zwycięstwo! Oblężenie zostało przełamane, armia goblinów rozproszona uciekała, a książę Midalis pokłusował na swym wierzchowcu przez pole na spotkanie z Andacanavarem i Bruinhelde, a za nimi ustawiały się w szeregu ich własne siły.
- Od dzisiejszego dnia mamy wobec was wielki dług - rzucił dwornie książę.
Andacanavar spojrzał na Bruinhelde, lecz stoicki wódz nie odpowiedział księciu podobnie, ani też nie dał po sobie poznać, ku czemu skłaniało się jego serce. Uniósł jednak wzrok ku murom opactwa, z twarzą surową i ponurą, a Midalis podążył za nim, napotykając podobne spojrzenie przeora Agronguerre.
Wrota opactwa otworzyły się i wyszli z nich mnisi. Wielu z nich niosło bandaże, a niektórzy mieli w dłoniach kamienie duszy. Midalis zauważył ze smutkiem, że ich szereg skręcił ku prawej, ku rannym wojownikom Vanguardu, a nie ku lewej, gdzie leżeli ranni Alpinadorczycy.
Zwycięstwo nie było jeszcze pełne.


Dodano: 2006-11-11 10:59:26
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS