NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Miela, Agnieszka - "Krew Wilka"

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Kańtoch, Anna - "Diabeł na wieży"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Domenic Jordan
Data wydania: Czerwiec 2005
ISBN: 83-89011-58-1
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 368
Cena: 26,99 PLN
Tom cyklu: 1



Kańtoch, Anna - "Diabeł na wieży" #2

Damarinus

Domenic Jordan brnął po kolana w wodzie, ciągnąc za sobą martwe ciało.
Tuż przy brzegu zatrzymał się, poprawił chwyt na kołnierzu ciężkiej od wilgoci marynarskiej kurtki. Fala, dłuższa i większa niż poprzednie, liznęła mu uda, woda wlała się do wysokich butów. Zaklął, postąpił dwa kroki i szarpnięciem wywlókł zwłoki na mokry żwir, kładąc je obok pozostałych. Wyprostował się, zachodzące słońce rzucało teraz na plażę jego cień, długi i ostry niczym nóż. Za nim na falach unosiły się szczątki niewielkiego statku, uwięziony wśród skał szarobiały żagiel wydymał się na wietrze. Ponad linią wody przeczytać można było wypisaną na burcie nazwę: „Dei Gratia”.
Jordan rozejrzał się, szukając wzrokiem dwóch mężczyzn, którzy pomagali mu wyciągnąć z wody poprzednie ciała. Znalazł ich, stojących pośród gapiów. Miejscowi chłopi z ciekawością spoglądali na nieboszczyków, ale nikt się nie kwapił, by podjąć jakąkolwiek decyzję.
— Przepuście mnie, do wszystkich diabłów! Rozstąpić się, ale już!
Przez tkwiący na brzegu tłumek przepchnął się jeździec. Zeskoczył z konia i podszedł do czternastu ciał, ułożonych w równy rządek. Pochylił się, spojrzał na uszy jedynej w tym towarzystwie kobiety, które rozdarto, brutalnie zrywając z nich kolczyki, potem przeniósł wzrok na bose stopy jej sąsiada.
Jordan nie patrzył na ciała, patrzył na przybysza. Ramiona wysokiego mężczyzny już lekko pochylały się do przodu, ale wciąż czuło się promieniującą z nich siłę. Siwe włosy rozwiewał ciągnący od morza wiatr, wytarta, zniszczona sutanna dla wygody rozpięta była do połowy ud, odsłaniając połatane spodnie i buty do konnej jazdy. Za pasem przybysza tkwiły dwa solidne pistolety. Jordan uśmiechnął się. Ojciec Inian, proboszcz Dolnego Tarris, bez wątpienia był osobliwą figurą.
— Selvenes — rzucił teraz, pospiesznie żegnając zmarłych znakiem krzyża. — Znów palili na brzegu ognisko. Rabusie! Mordercy! — wypluwał słowa, jakby każde z nich musiał wyrywać sobie z głębi trzewi.
Tłumek zafalował. Gapie wywrzaskiwali coś w miejscowym dialekcie, z którego Jordan niewiele rozumiał. Zwrócił się więc do księdza.
— Nie wiadomo, czy oni zostali zamordowani! — powiedział głośno, starając się przekrzyczeć narastający za jego plecami hałas.
— Hę? — Ksiądz posłał mu ponure spojrzenie. — Co pan mówisz? A niby co im się stało? Patrz pan. Ten tu ma rozcięte czoło, ten obok strzaskany bark, a kobieta...
— A kobieta — wpadł mu w słowo Jordan — zmarła na skutek tak wyrafinowanej tortury, jaką jest zmiażdżenie trzech palców lewej dłoni. Dajmy temu spokój, ojcze. Te obrażenia powstały, gdy nad ranem przy wysokiej fali ciała uderzały o skały.
— To co ich zabiło? Magia? — zapytał kapłan ze złością, najwyraźniej podrażniony kpiącym tonem rozmówcy.
Jordan potrząsnął głową.
— Może po prostu utonęli — powiedział spokojnie, pochylając się nad ciałem bosonogiego mężczyzny. Z kieszeni jego kaftana wyjął dziennik w skórzanej oprawie. Ostrożnie rozlepił wilgotne kartki, licząc, że w środku znajdzie coś, co pozwoli mu ustalić tożsamość zmarłego. Rozczarował się. Nazwisko na pierwszej stronie było już tylko plamą bladoniebieskiego atramentu, a rysunki na pozostałych kartkach nie wyglądały wiele lepiej — z trudem dało się w nich rozpoznać coś jakby szkice owadów i zwierząt.
Jordan wyprostował się. Gwar za jego plecami wzmógł się jeszcze. Wśród krzyków udało mu się wychwycić jedno tylko słowo, to samo, które słyszał już z ust ojca Iniana.
Selvenes.
Leśni ludzie.

* * *

Dolne Tarris było niewielką rybacką wioską położoną malowniczo nad brzegiem morza. Dwadzieścia lat temu pewien arystokrata wybudował tu willę, którą nazwał Sol Ceri. Jak łatwo się domyślić, uroki życia na łonie natury szybko mu się znudziły i Sol Ceri przeszła w ręce przedsiębiorczego don Jamme’a, który postanowił założyć tu uzdrowisko.
Jordan nie wróżył mu powodzenia. Wyjazdy nad morze w celu polepszenia zdrowia stały się wprawdzie ostatnio modne, ale położone na uboczu Tarris nie miało szans z wielkimi, pełnymi atrakcji uzdrowiskami. Mimo to tej kapryśnej, wietrznej wiosny w Tarris przebywało aż czterech kuracjuszy. Piątym mieszkańcem Sol Ceri był Domenic Jordan, teraz zmierzający szybkim krokiem w stronę willi.
Nie mógł pozbyć się wrażenia, że unoszące się w przybrzeżnej wodzie szczątki „Dei Gratii” kryją w sobie jakąś zagadkę. Morscy rozbójnicy rozpalali na brzegu ognisko, a gdy statek roztrzaskał się o skały, dobijali marynarzy, którym udało się przeżyć. Ale żadna z ran, które Jordan widział dzisiejszego wieczoru, nie wyglądała na zadaną ludzkimi rękoma. Obrażenia były zbyt powierzchowne, zbyt chaotyczne. Albo cała załoga „Dei Gratii” utonęła, oszczędzając tym samym rozbójnikom pracy, albo...
Druga możliwość była znacznie bardziej przerażająca.
Dwadzieścia minut później Jordan wracał tą samą drogą, niosąc skórzaną lekarską torbę, w której spoczywały narzędzia częściej służące raczej do rozcinania martwych ciał niż do ratowania życia. Gdy dotarł w pobliże plebanii, zapadł już zmierzch. Wiatr wzmógł się i zmienił kierunek; wiał teraz od strony łąk, niosąc ze sobą ostry, świeży zapach trawy.
Przed plebanią kilkunastu mężczyzn męczyło się, przytrzymując niespokojne konie. Wierzchowce rżały i próbowały się wyrwać, mężczyźni przekrzykiwali się nawzajem. Pochodnie w ich rękach gasły co chwila, duszone coraz gwałtowniejszymi podmuchami wiatru. W końcu, nie bez pomocy ojca Iniana, wszyscy znaleźli się w siodłach, a mało praktyczne pochodnie zastąpione zostały prostymi latarniami z rogowymi szybkami. Gdy ich światła wtopiły się w ciemność i w oddali ucichł tętent kopyt, Jordan podszedł do księdza.
— To znów pan. — Ojciec Inian podniósł na wysokość oczu latarnię, w której płomień trzepotał jak purpurowa ognista ćma. — Kim pan właściwie jesteś, co?


Dodano: 2006-10-26 11:34:13
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS