NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Kańtoch, Anna - "Diabeł na wieży"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Domenic Jordan
Data wydania: Czerwiec 2005
ISBN: 83-89011-58-1
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 368
Cena: 26,99 PLN
Tom cyklu: 1



Kańtoch, Anna - "Diabeł na wieży" #1

Długie noce
Słońce stało wysoko na niebie, oświetlając mury zrujnowanego kościoła. Śnieg skrzył się srebrzyście, powietrze było mroźne i nieruchome. Za ruinami rysowała się linia świerków, ciemnozielonych i przykrytych puchatą czapą bieli, jeszcze dalej wznosiły się górskie szczyty. Z drugiej strony leżało pogrążone w sennej ciszy Almayrac.
Jordan i Eli Lienard przekroczyli próg kościoła.
Wzrok Jordana natychmiast przyciągnęły wypisane z boku ołtarza słowa.
Ufam Ci, Panie.
Dalsza część napisu znów kryła się pod śniegiem, ale on wiedział przecież, jak brzmi.
Dziewczyna zrzuciła kaptur. Na tle skrzącej się bieli jej włosy lśniły jak płomień.
— Napis rzeczywiście jest osobliwy — przyznała, odgarniając śnieg. — Ale fakt, że tutejszy proboszcz, bo zakładam, że on to napisał, był bliski utraty wiary, nie pomoże nam w rozwiązaniu zagadki.
Wciąż się bała, ale potrafiła już zapanować nad strachem i sprawiało jej to nawet pewnego rodzaju przyjemność. Odkąd wyrosła z wieku dziecięcego, ćwiczono ją w ukrywaniu własnych uczuć i Eli bardzo sobie tę umiejętność ceniła — być może dlatego, że właśnie tego najtrudniej było jej się nauczyć. Spojrzała na Jordana i przez jej usta przemknął cień kpiącego uśmiechu. Tak czy inaczej, nigdy nie będzie w tym równie dobra, jak ten milczący mężczyzna.
Jordan zdawał się mieć w sobie niewyczerpane pokłady spokoju i cierpliwości, których brakowało Eli. Dziewczyna kręciła się niespokojnie, ale w kościele prócz owego napisu i krzyża, który wciąż wznosił się nad ołtarzem, dźwigając ciężar Zbawiciela, nie było nic do oglądania.
— Pani pochodzi z Talavère, prawda? — zapytał Jordan niespodziewanie. — Poznałem po akcencie. Dlaczego więc spędza pani zimę w miejscu takim jak Almayrac?
Uśmiechnęła się. Domenic Jordan był niewątpliwie człowiekiem znakomicie wychowanym i uprzejmym, a jednak nie potrafił nadać tej rozmowie pozorów naturalności. Zadał jej pytanie po prostu po to, by zatrzymać ją w kościele jeszcze przez jakiś czas.
Mimo to chciała odpowiedzieć uczciwie. Dość już miała kłamstw i uników. Tyle że nie tak łatwo przyszło odpowiedzieć uczciwie.
Być może rzeczywiście była to jej wina, a może też — w jakimś szerszym zakresie — zawiniła jej matka i Eli wolała tak właśnie myśleć. Joana Lienard gardziła własną płcią. Kobieta w jej pojęciu była istotą słabą i głupią, z natury skłonną do grzechu i chętnie ulegającą najniższym instynktom. Dla młodej dziewczyny istniały tylko dwie drogi: jak najsurowsze wychowanie i życie pod ciągła opieką ojca, męża czy brata lub druga droga, dostępna tylko dla najzdolniejszych, czyli zostanie kurtyzaną.
Kurtyzany wykształceniem dorównywały mężczyznom, wolno im było uczęszczać do bibliotek publicznych, mogły też wchodzić do męskich klubów i brać udział w męskich rozrywkach. Kurtyzany, jeśli były inteligentne i potrafiły zadbać o swoją pozycję, cieszyły się specyficznym rodzajem szacunku.
Tę właśnie drogę wybrała dla córki Joana Lienard. Nie szczędziła środków, by wykształcić córkę, a mimo to od początku powtarzała, że Eli z pewnością się nie uda. Bo przecież dziewczęta zwykle marnują swoją szansę: rodzą nieślubne dziecko albo uciekają z przystojnym chłopcem bez grosza przy duszy. Przez pięć lat swojego towarzyskiego życia w Talavère Eli czuła się jak cyrkowiec spacerujący po linie, podczas gdy oczy wszystkich widzów spoglądają na niego z nadzieją, że wreszcie spadnie i złamie sobie kark.
I faktycznie, choć niezupełnie zgodnie z przepowiedniami Joany Lienard, tak właśnie się stało.
W tamtych dniach Eli zrozumiała, że matka jej nienawidzi. Myśl ta, na pozór tak absurdalna, okazała się zaskakująco trafna i dziewczyna nie potrafiła już się od niej uwolnić.
Matka nienawidziła jej, bo Eli była młoda i ładna. Bo mogło jej się udać. Dzień, w którym Joana Lienard powiedziała córce: „A nie mówiłam”, traktowała jak dzień gorzkiego triumfu.
Relacja Eli o wydarzeniach, które sprawiły, iż tej zimy znalazła się w Almayrac, była znacznie krótsza i bardziej konkretna.
— Przez pewien czas opiekował się mną pewien starszy mężczyzna — powiedziała. — Tak to właśnie nazywamy w Talavère. Nie „przyjaciel”, tylko „opiekun”. Uważał mnie za ładną zabawkę, nic więcej, i drażniło mnie to. Mężczyzna owdowiał parę lat wcześniej, a największym skarbem jego zmarłej żony była piękna diamentowa kolia. On także kochał ten klejnot i chwalił się nim przy każdej okazji. A ja chciałam go ukarać. Ukradłam mu więc kolię i odesłałam następnego ranka wraz z liścikiem, by lepiej jej pilnował.
— Miała pani wyrzuty sumienia?
W pytaniu tym był haczyk i Eli wyczuła go błyskawicznie.
— Nie — odpowiedziała szczerze. — On nawet mnie nie podejrzewał i to właśnie bolało najbardziej. Chciałam, żeby wiedział, iż jestem wystarczająco bystra i odważna, by zrobić coś takiego.
Jordan roześmiał się. Zaskoczyło ją to, bo nie sądziła dotąd, że ten człowiek w ogóle potrafi się śmiać. Spoważniał zaraz, ale w jego oczach wciąż widziała wesołe błyski, które równie dobrze można było odczytać jako kpinę, jak i aprobatę.
— Jak dawno temu to się zdarzyło? — zapytał.
— Dwa i pół roku temu. Matka zapłaciła wysoką grzywnę, by uchronić mnie przed więzieniem.
— Talavère leży daleko na południu, a dwa i pół roku to dość czasu, by ludzie zdążyli zapomnieć. Dlaczego nie zamieszka pani wraz z matką w jakimś dużym mieście, czy nawet w Alestrze? Gdyby ktoś wiedział tam o tej aferze, zawsze mogłaby pani po prostu twierdzić, że było to coś w rodzaju sztubackiego żartu.
— Nie zna pan mojej matki. W im gorszych mieszkamy warunkach, tym większe wzbudza we mnie poczucie winy. Karze mnie w ten sposób. Co nie przeszkadza jej przy tym — uśmiechnęła się ironicznie — tłumaczyć mi każdego dnia, że jedyną moją szansą na powrót do dawnego życia jest uwiedzenie pana.
Jordan, wciąż stojący przy ołtarzu, pochylił się i raz jeszcze końcami palców dotknął wymalowanego czarną farbą napisu.
Ufam Ci, Panie. Komu mam ufać?
— Nie mam pieniędzy, by utrzymywać stałą kochankę — powiedział uprzejmie.
Usłyszał śmiech dziewczyny.
— Tak właśnie myślałam. W przeciwnym wypadku nie mieszkałby pan zimą w Almayrac, prawda? Tłumaczyłam to matce, ale ona...
Umilkła. Jordan wodził dłonią po czarnych konturach. Zerwał się wiatr i wiszący nad jego głową Zbawiciel zakołysał się na krzyżu, poskrzypując.
Jordan wyprostował się, spojrzał na Eli. Jej twarz była biała jak śnieg, a oczy rozszerzone strachem. Wezwała go gestem ręki, ale nim podszedł, chmura przesłoniła słońce i nad ruiny, sunąc po ziemi jak cień olbrzymiego ptaka, nadciągnął mrok.
Chwyciła go za ramię.
— Proszę patrzeć... Nie... Teraz!
Wiatr przegnał chmurę, rozbłysło słońce i Jordan ujrzał to, co przed chwilą widziała Eli.
Słoneczne promienie padały pod takim kątem, że cień poziomych ramion krzyża zlał się w jedno z cieniem pionowej belki, który, mocno wydłużony i cienki, rysował się na śniegu. Przy nim drugi, odstający od pierwszego pod lekkim kątem: głowa, tors, przekrzywione, kołyszące się w podmuchach wiatru stopy.
Cień wisielca.
— To nie przypadek! — Eli wciąż ściskała jego ramię. Jordan uwolnił je delikatnie.
— Wiem — powiedział. Przypomniał sobie szepczące w śniegu i wietrze głosy, o których mówiła matka Flor. Głosy opowiadające „złe rzeczy” człowiekowi uwięzionemu samotnie na plebanii, daleko od miasta, podczas trwającej cały tydzień śnieżnej zamieci. — Zmusili księdza, by powiesił się w kościele. Wie pani, co to znaczy, prawda?
Skinęła głową. Przez jej ciało przebiegł dreszcz.
— Chodźmy stąd. Proszę.
Objęła się ramionami. Bardziej po to, by zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa, niż z powodu zimna. Jordana ogarnęło współczucie. Dziewczyna, która pewnie przywykła uważać się za odważniejszą i bardziej zaradną niż przeciętna przedstawicielka jej płci, teraz sprawiała wrażenie przerażonej i kompletnie zagubionej.
Poprowadził ją w stronę wyjścia z kościoła. Tuż przed kamiennym progiem przystanął nagle i pociągnął Eli w bok.
Spojrzała na niego zdziwiona.
— Proszę wyjrzeć, tylko ostrożnie — polecił.
Bez słowa wysunęła głowę. Na drodze, na razie jeszcze dość daleko, widać było trzy barczyste sylwetki.


Dodano: 2006-10-26 11:34:13
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS