NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Moorcock, Michael - "Elryk z Melniboné"

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Stirling, S. M. & Drake, David - "Reformator"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Stirling, S. M. & Drake, David - "Generał 2"
Data wydania: 2005
ISBN: 83-7418-046-3
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 320
Tom cyklu: 2



Stirling, S. M. & Drake, David - "Reformator" #3

Rozdział trzeci

Ulice Vanbertu zdawały się być dziwnie znajome, pełne motłochu i ostrej woni dymu z rzeczy, które nie powinny były się palić. Jak w wizjach, pomyślał Adrian.
>>Scenariuszach<< poprawiło go Centrum. >>W wielozmysłowych, neurologicznie stymulowanych, holograficznych symulacjach prawdopodobnych rezultatów wyliczonych za pomocą stochastycznej analizy.<<
No właśnie, pomyślał Adrian. W wizjach. Raj zaśmiał się cicho w zakątku jego umysłu.
Była to jedyna humorystyczna rzecz w Vanbercie tego dnia. Jadący wierzchem grenadierzy Adriana – setka mężczyzn, nowych i starych wyzwoleńców – ze swoimi procami i mieczami, wyglądali na tyle po wojskowemu, by odstraszyć zwykły motłoch, mimo iż wyraźnie w większości byli Szmaragdowcami. Wielu uczestników zamieszek, jacy wylegli tego dnia, nie było zwyczajnymi mieszczuchami. Adrian wyrzucił rękę w górę i kolumna zatrzymała się na końcu uliczki, grupując się nieskładnie.
– Na pohybel Jeschonykowi! – wykrzykiwali przebiegajcy obok mężczyźni w obszarpanych tunikach. – Na pohybel Jeschonykowi! Niech żyje mówca Redvers! Niech żyje Byk Redvers! Śmierć Jeschonykowi!
Uczestnicy zamieszek nie byli właściwie uzbrojeni, choć wiele noży, którymi wymachiwano, było znacznie dłuższych niż te, jakimi wygodnie kroiło się jedzenie. Niektórzy wywijali pochodniami, inni żelaznymi rożnami lub pogrzebaczami albo pałkami zrobionymi z kawałków mebli lub konarów ozdobnych drzew. Sporo z nich zatrzymywało się od czasu do czasu, aby wyrwać kostkę ulicznego bruku; a tych ludzi były tysiące. Tu i ówdzie widać było człowieka z procą owiniętą wokół szyi; sporo lekkozbrojnych procarzy w wojsku Konfederatów rekrutowano z biedoty miejskiej. Jakaś zgraja wysforowała się przed tę tłuszczę, waląc w zamknięte okiennice sklepów. Od czasu do czasu dały się w odpowiedzi słyszeć łupnięcia i wrzaski, stanowiące kontrapunkt dla wściekłego pomruku motłochu. Adrian wyciągnął szyję. W odległości stu jardów z tyłu stał wóz, pełen bukłaków z winem. Mężczyźni w liberiach niewolników z domu jakiegoś wielmoży wciskali je w wyciągnięte ręce, a tuzin strażników w pełnych zbrojach utrzymywał swego rodzaju porządek w czasie rozdawania.
Szmaragdowiec odwrócił głowę w drugą stronę, gdy napływający motłoch się zatrzymał. Przed ludźmi stał podwójny szereg członków Miejskiej Kompanii. Na komendę wykrzyczaną przez podoficera z poprzecznym czerwonym pióropuszem na hełmie prawe ramiona żołnierzy powędrowały do tyłu.
– Ciskać!
Dla podkreślenia rozkazu ryknęła zakręcona tuba. Oszczepy wyleciały w górę, a potem spadły w przednie szeregi tłuszczy. Haczykowate groty pomyślane tak, by przebić się przez tarcze i zbroje, były pchane umieszczonymi za grotem ołowianymi ciężarkami i silnymi ramionami wyrzucających. Przednie szeregi uczestników zamieszek rozleciały się jak szklany dzbanek uderzony młoteczkiem. Ludzie padali martwi lub wrzeszczący, szarpiąc za zaostrzone żelastwo tkwiące w ich ciałach. Znajdujący się pośród nich procarze mogli pomóc w przełamaniu cienkiego szeregu uzbrojonych mężczyzn, lecz byli zbyt stłoczeni, aby posłużyć się swoją bronią.
>>Z drugiej strony, ten motłoch nie ma żadnej spójności, więc nie może jej stracić<< stwierdził Raj. >>Tylko ci, którzy znajdują się z przodu, ci, którzy widzą, co się dzieje, mogą być na tyle przestraszeni, aby uciekać, lecz nie mają gdzie.<<
– Ciskać. Ciskać. Ciskać.
Dziesiątki ludzi ściśniętych z przodu tłuszczy zostało powalonych. Inni ciskali grad kocich łbów, lecz te po prostu uderzały o wielkie, półkoliste tarcze. Padł rozkaz i tylny szereg Miejskiej Kompani uniósł swoje tarcze, tworząc dach. Oszczepy zniknęły. Kolejna chrapliwa komenda i prawa ręka każdego z mężczyzn poleciała za lewy bark. Przeciągły szelest i dobyli długich i lśniących jasno assagai.
Ulica miała szerokość zaledwie dwudziestu stóp. Żołnierze miejscy mogli nacierać prawie tarcza w tarczę, dźgając. Wojsko konfederackie wygrywało już, mając mniejsze szanse, zabijając niezdyscyplinowanych barbarzyńców, aż opadały im ze zmęczenia ramiona, a tu motłoch nie miał dość miejsca, aby wykorzystać swoją liczbę przeciwko ich flankom albo tyłom.
– Jeffa – powiedział Adrian, podnosząc głos tak, żeby niósł się ponad rykiem motłochu. Szkolenie w retoryce w końcu się przydaje, pomyślał, oblizując suche usta. Gniewny ryk tłumu dotknął czegoś pierwotniejszego i głębszego niż jakiekolwiek szkolenie, czegoś leżącego u podstawy kręgosłupa i moszny. Ciepłego, trzepoczącego słabo, ukłucia lęku.
– Czterech procarzy i zapalający – powiedział, dotykając przednich łap swego wierzchowca. Zwierzę przycupnęło, prychając bełkotliwie z zaniepokojenia.
Adrian ruszył do przodu, a jego ludzie za nim. Z przodu uliczki było trochę wolnego miejsca, lecz nie będzie to długo trwało, gdy większość tłumu zda sobie sprawę z tego, co się dzieje i będzie próbowała uciec. Było ich tylu, iż cokolwiek, co stanie im na drodze, skończy jako kolejna tłusta plama na brudnej nawierzchni ulicy.
– Gotowi...
Odczepił własną drzewcową procę i włożył do jej kieszeni granat ze zwisającym lontem. Pozostałych czterech procarzy poszło w jego ślady, rozsuwając się tak, żeby nie ukrzywdzili się wzajemnie swoją bronią.
– Celem jest żołnierska formacja – odezwał się znowu, czując lekkie, odległe zdziwienie, że jego głos brzmi spokojnie i stanowczo.
– Zapalić.
Zapalający przechodził od człowieka do człowieka, przytykając zwój lontu do zapalników. Zapalniki zaskwierczały, buchając błękitnym dymem, lecz były one i tak bardziej niezawodne niż pierwsze, jakich próbował.
– Rzucać.
Adrian wywinął drzewcem nad głową, trzymając obydwiema rękoma i wystrzelił przy cichym głosie w uchu – naprowadzanie Centrum na cel. On musiał tylko sprawić, żeby drzewce poruszało się we właściwej płaszczyźnie. Puścił sznurek, a granaty wyleciały łukiem. Jego poleciał ku podoficerowi, który dowodził siłami blokującymi drogę, i wybuchł dokładnie na poziomie jego klatki piersiowej. Pozostałe poleciały w półtorej sekundy później i tylko jeden roztrzaskał się na ziemi, zanim wybuchł. Wywołało to efekt, jakiego przedtem nie widział, wybuch ognistego oparu sięgającego na wysokość pasa.
Przedni szereg motłochu był równie spanikowany jak żołnierze, którzy przeżyli; a ci uciekali – albo kuśtykali lub czołgali się, uciekając – od miejsca wybuchów tak szybko, jak mogli. Przedni szereg motłochu nie mógł uciekać, choć niektórzy z tłuszczy próbowali, obracając się i przepychając przez zwartą masę ludzi znajdujących się za nimi. Niektórzy z nich zostali przewróceni i stratowani, gdy ściśnięty tłum ruszył do przodu, tworząc z ciał żołnierzy Miejskiej Kompanii plamy na bruku. Adrian widział, jak kilku bardziej zmyślnych podnosi tarcze, hełmy i assagaje, mijając ciała.
Adrian się odwrócił i spojrzał na swoich procarzy. Szczerzyli zęby w uśmiechu, zaśmiewali i walili po plecach. Jeden odtańczył kodaksa, wywijając hołubce i pstrykając palcami.
– Zamknąć się! – rzucił, a jego głos był niczym trzaśnięcie bata. Zrobili tak, zamilkli, przestępując z nogi na nogę, a ci wierzchem popatrywali po łękach siodeł. – Teraz widzimy, co może zdziałać nasza broń. Ruszajmy.

* * *

– Panie, jeśli pojedziesz, podążę za tobą. Ale nie wiem, ilu ludzi tak zrobi.
Esmond spojrzał na Jusha. Jego zastępca był posiwiałym mężczyzną w średnim wieku, niższym od swego dowódcy, lecz szerszym w barach, o kołyszącym się chodzie żeglarza i z blizną, która podwijała mu górną wargę, odsłaniając pożółkły kieł.
Esmond pokiwał w milczeniu głową, a potem spojrzał na miejski dom Redversów po drugiej stronie ulicy. Przed frontowym wejściem stali ludzie z Miejskiej Kompanii, blokując ulice z obu stron, a zwiadowcy donosili, że kolejna setka rozstawiona była dookoła tylnych murów i wjazdu dla wozów. Znajdowali się tam też strażnicy sądowi. Nie byli to prawdziwi żołnierze – nawet Miejskie Kompanie to nie byli prawdziwi żołnierze – choć ich szeregi składały się z wielu spłaconych weteranów – mimo to byli to uzbrojeni ludzie. Powiedzmy dwustu, razem dwustu pięćdziesięciu, pomyślał. Ponad połowa w środku, a to miejsce zaprojektowano tak, aby oparło się atakowi. Na zewnątrz wszędzie był gładki mur, wysoki tutaj na trzy piętra, miał nawet dziesięć stóp tam, gdzie nie otaczał niczego poza ogrodem na dziedzińcu. Wąskie okna na trzecim piętrze posłużą dobrze za szczeliny strzelnicze fortu.
Esmond przełknął słony pot. – Oto, co zrobimy – powiedział. – Natarcie na to miejsce byłoby samobójstwem – jest ich zbyt wielu, zajęli pozycję. Zatem zwiążemy ich siły dywersyjnym atakiem; najpierw granaty. Wtedy ruszę ja, z sakwą granatów, i cisnę ją w drzwi.
Które były umieszczone w murze wychodzącym na ulicę, tworząc małą niszę.
– Jeden będzie zapalony. Widziałeś, co są w stanie zrobić. Potem, jak już wywali drzwi, wrzucimy przez nie więcej granatów i wpadniemy za nimi – przez piekielną dolinę popiołów, człowieku. To będzie jak przygwożdżenie ogłuszonej ryby.
Jusha spojrzał na niego. – Mam nadzieję, że możesz od niej dostać coś, czego nie kupisz każdego dnia za pół arnketa – westchnął. – W porządku, panie. Braliśmy twój żołd i twoją broń. Przygotujmy się.

* * *

– Nie udało się, co, bracie? – powiedział Adrian.
– Nie. Co jest nie tak z tym cholerstwem? – spytał Esmond, patrząc gniewnie na drugą stronę ulicy.
Przykucnęli za kamienną ladą sklepiku z zupą, usadowionym naprzeciwko rezydencji Redversa. Adrian czuł fasolówkę wciąż bulgoczącą w wielkich kadziach i odczuwał na kolanach i brzuchu niemal boleśnie żar węgli. Bezwiednie rozerwał na pół mały bochenek chleba i sięgnął ponad zatłuszczonym marmurem, by zanurzyć go w zupie.
– Z granatami wszystko jest w porządku – powiedział Adrian. – Tylko nie posługiwałeś się nimi jak trzeba. Siła wybuchu przenosi się po najmniejszej linii oporu.
Esmond wpatrywał się w niego, powstrzymując gniew. – Znam każde z tych słów – powiedział. – Ale nie rozumiem sensu.
– Siła granatów idzie tam, gdzie jest najłatwiej. W powietrze, a nie w masywne drzwi. Trzeba, aby wybuch miał miejsce w zamkniętym pomieszczeniu, żeby zdziałał coś przeciwko drzwiom albo murom.
– Och – powiedział Esmond.
Na ulicy, przed pobrudzonymi sadzą ścianami wielkiego domu leżały ciała; w większości należały do strażników sądowych i ludzi z Miejskiej Kompanii, lecz parę także do Szmaragdowców, najemników Esmonda. Mężczyźni zginęli od oszczepów ciśniętych przez wąskie okna trzeciego piętra. Szczęki Adriana poruszały się mechanicznie, gdy przyglądał się temu widokowi. Centrum rysowało na nim diagramy z zielonych linii, zapisując odległości i trajektorie.
– Ulica jest za szeroka na rzut oszczepem, nawet z wysoka – rzekł w zamyśleniu. – Ale dla dobrych procarzy jest to możliwe. Ta krata z brązu ponad głównymi drzwiami wychodzi na hol, prawda?
– Tak.
– W porządku. Oto, co zrobimy.
Esmond znowu na niego spojrzał. Nie gniewnie, lecz ze zdumieniem i zaciekawieniem. Uch-och, pomyślał Adrian. Na włócznię Panny, zacząłem mówić jak Raj.
Miło było wiedzieć, gdy chodziło o takie rzeczy, że w jego głowie żyje doświadczony generał. Adrian sporo czytał o historii w trakcie pobytu w Akademii w Gaju, ale to Esmond interesował się sprawami wojskowymi.
– Jeffa – ciągnął dalej. – Czterech najlepszych ludzi. Celem są okna na trzecim piętrze. Na mój rozkaz, nie wcześniej. Pozostałe dwie sekcje mają przerzucić granaty przez dach i zobaczyć, czy uda im się je cisnąć na drugą stronę kalenicy, żeby stoczyły się na dziedziniec. Bracie, każ się przygotować swoim ludziom – nie będziemy mieć wiele czasu.
Czekał, gdy przekazywano wiadomości do grupek mężczyzn ukrytych za wystawami sklepu i gazonami. Po tej stronie ulicy znajdowała się rezydencja podobna do Redversowej, lecz, jak wielu zamożnych ludzi, jej właściciel wynajmował stoiska wzdłuż ulicy na sklepy. W chwilę później wróciła wysyczana wiadomość.
– Oblali moich ludzi wrzątkiem – powiedział zimnym tonem Esmond, ze wzrokiem utkwionym w nieprzyjacielu. – Pożałują tego. – Na lewym ramieniu miał wściekle czerwoną pręgę.
>>Dobry człowiek z twojego brata<< powiedział Raj. >>Ma wiele na głowie, ale nie zapomina o swoich podkomendnych.<<
– To prawda, bracie – powiedział Adrian. – Strasznie tego pożałują. Podniósł głos. – Na trzy... raz... dwa... trzy.
Procarze wypadli na ulicę. Oszczepy i dziryty posypały się z okien, lecz odbijały się od bruku, krzesząc iskry. Jeden czy dwa trafiły w szczeliny pomiędzy kostkami, brzęcząc niczym wściekłe osy. Adrian zapalił lont swojego pierwszego granatu od pochodni trzymanej przez pomocnika i zamachnął się...
>>Teraz.<<
Całe godziny ćwiczeń powiązały mechaniczny głos Centrum z jego palcami. Rzut poszedł w bok, ukosem w górę. Gliniany dzbanek przeleciał przez jeden z otworów w kracie z brązu nad frontowymi drzwiami rezydencji Redversa i wybuchł tuż przed tym, zanim doleciał do drewnianej, wewnętrznej okiennicy.
Trzask. A potem trzask... trzask... trzask, gdy trzy kolejne wleciały łukiem w okna fasady na trzecim piętrze. Z jednej ze szczelin strzelniczych wyleciał krwawiący tułów człowieka, wlokąc za sobą strzępy ramion i zostawiając strużkę krwi na osmalonym dymem pobielonym murze. Po drugim granacie dało się słyszeć jedynie wrzaski, a trzeci dodał język ognia.
– Musieli mieć nad ogniem garnek wrzącego oleju – wymruczał Adrian. I dodał głośniej: – Jeszcze raz!
Poleciało więcej granatów ku oknom i kolejny tuzin albo i więcej ponad kalenicą. Jego własny trzasnął w wybrzuszającą się kratę z brązu i w deszczu drewnianych drzazg i kawałków metalu odbijających się ze świstem i piskiem od ściany i ulicy wywalił jej róg. Jego kolejny granat przeleciał przez ten otwór i głuchy ryk powiedział mu, iż wybuchł wewnątrz holu.
– I jeszcze raz... dobra. Nacieramy!
Przyłączyli się do niego Esmond i dziesiątki jego ludzi. Rozpłaszczyli się przy ścianie, lecz z okien na górze nie posypały się oszczepy ani nie polał się olej. Adrian zapalił kolejny granat i cisnął go ręką od dołu przez potrzaskaną kratę. Był to jeden z tych z czerwoną otoczką, wyładowany ołowianymi kulkami wsadzonymi do podwójnej łuski, dokoła prochu. Czuł, jak wbijają się w tekowe drewno wewnętrznej strony drzwi.
Esmonda podsadzono do góry na skrzyżowanych włóczniach. Chwycił za kamienne krawędzie, które przedtem podtrzymywały kratę i zajrzał do środka.
– Wszystko w porządku – powiedział i przeciągnął się przez otwór, nogami do przodu, z niesamowitym wdziękiem sportowca. Usłyszeli, jak zaklął lekko po drugiej stronie, szarpiąc się z wykrzywioną zasuwą, a potem drzwi się otworzyły.
Adrian zajrzał przez nie i przełknął ślinę. Ludzie musieli tu być dość ciasno stłoczeni, gdy przeleciał pierwszy granat. Inni próbowali odciągnąć rannych, gdy wylądował między nimi ten ostatni, który wrzucił Adrian.
Esmond był obryzgany krwią po kolana, niczym posąg boga wojny Wodepa, stojący w gotowości z tarczą i mieczem. Na jego twarzy malowała się kamienna obojętność.
– Tędy – powiedział, pokazując.
Główne schody prowadzące na drugie piętro zaczynały się po drugiej stronie dziedzińca westybulu. W dawnych czasach nad basenem znajdowała się świetlna studnia, wpuszczająca wodę do domowego użytku. Obecnie był tam świetlik, a basen stanowił ozdobę... choć teraz już niezupełnie, od kiedy wylądował w nim granat i kolorowe pływaki zostały rozmaślone na kolumnach i mozaikach. Jakiś ranny człowiek doczołgał się aż do schodów i paskudnie umierał. Czarny dym buchał z podestu.
– Och, chroń nas, Panno, to miejsce płonie – wykrztusił Adrian.
– A czego się spodziewałeś?! – rzucił ostro Esmond. – Ruszajmy.
– Zaczekaj. – Adrian oderwał pas materiału z dołu tuniki i zamoczył go w wodzie z dekoracyjnego baseniku przed zawiązaniem go sobie dokoła nosa.
– Dobry pomysł – powiedział Esmond, idąc wraz z innymi w jego ślady. – Niech połowa z was odda swoje granaty i idzie za nami – ciągnął dalej, zwracając się do ludzi. – Reszta niech ma ulicę pod czujną obserwacją, w razie przybycia nieprzyjacielskich posiłków.
Woda cuchnęła mocno, lecz była użyteczna, gdy przedarli się do góry, na drugie piętro, w żar pieca. Pożar wybuchł od strony ulicy i drzwi w tej części rzygały ogniem. Jednak szybko przemieszczał się ku północno-zachodniemu węgłowi budynku, pomykając po suchych jak pieprz cedrowych belkach sufitu i gipsowych ściankach, stanowiących większość wewnętrznych przepierzeń w tym wielkim domu. A farba fresków jest na bazie oleju z siemienia lnianego, przypomniał sobie Adrian. I te gobeliny... chroń nas Panienko!
W kucki przeszli przez korytarz wokół centralnego dziedzińca, ku apartamentom żony Redversa, gdzie będzie jej osobista służba. W połowie drogi natknęli się na prowizoryczną barykadę z mebli, a za nią znajdowało się sześciu dyszących i pokasłujących żołnierzy Miejskiej Kompanii.
– Możemy... – zaczął Adrian. Jego brat zignorował go jednak.
– Nanya! – krzyknął, niczym jakiś okrzyk bojowy, i skoczył.
Adrian ruszył za nim, z mieczem w jednej spoconej dłoni i tarczą w drugiej. To nie jest moje właściwe zadanie, pomyślał.
Jego brat natarł. Adrian rozwarł szeroko oczy; poczuł też w myślach zaskoczenie Raja. Miecz poruszał się szybko, zamazaną smugą, a za nim deszcz czerwonych kropelek rozbryzgujących się po jasnych stiukach ścian. Jakiś mężczyzna wrzasnął, wpatrując się w kikut ramienia odciętego w łokciu. Kolejny poleciał do tyłu, gdy ostrze Adrianowego miecza przeorało mu czoło, a potem upadł, zwijając się i drgając. Podczas wyszarpywania swojej broni, Esmond kopnął następnego napastnika w krocze, a potem złamał mu pochylony kark skierowanym w dół ciosem skraju tarczy. Adrian natarł na człowieka wycofującego się z twarzą wykrzywioną z przerażenia i z nagim assagajem w dłoni. Żołnierz Miejskiej Kompanii zawył i rzucił się do ucieczki, ściskając rozcięte przedramię. Adrian podniósł wzrok i zobaczył Esmonda spychającego dwóch pozostałych Konfederatów w głąb korytarza. Jeden z nich poleciał w tył uderzony wysadzaną mosiądzem tarczą Esmonda. Ten skoczył wysoko w górę i obydwiema nogami spadł na żebra mężczyzny. Udało mu się odskoczyć na czas i odbić swoją tarczą ostatnie pchnięcie assagaja. A potem jego miecz wyskoczył niczym lepki język kermitoida. Konfederat wlepił wzrok w klingę przechodzącą mu przez klatkę piersiową, a potem osunął się w tył i twarz mu zwiotczała.
– Nanya! – zakrzyknął znowu Esmond i pognał do przodu.
Adrian ruszył za nim, zatrzymując się tylko po to, aby wziąć manierkę i zerwać szmatę. Namoczył ją i przyłożył do ust i nosa, podczas gdy Esmond gnał przez wzbierający dym i żar ku rodzinnym apartamentom. Prowadzące do nich drzwi były zamknięte na klucz. Miecz Esmonda wbił się prosto w zamek. Stal pękła, gdy nim kręcił, lecz to samo stało się z mechanizmem zamka.
Adrian był tuż za nim. Zobaczył, co zrobił jego brat, gdy drzwi rozwarły się i buchnął płomień, który opalił im brwi. Kobiety kuliły się na środku pokoju, tuląc do siebie, niektóre wciąż były przytomne. Miały tylko czas, aby zobaczyć mężczyzn w drzwiach, zanim spadła na nie płonąca belka i kupa tynku.
– Nanya! – wrzasnął po raz ostatni Esmond, z pianą na ustach.
Adrian musiał walnąć go trzy razy w tył głowy skrajem tarczy, zanim Esmond się osunął. Złapał brata pod pachy i odciągnął go do tyłu, sparaliżowany strachem, że uderzył zbyt mocno.
Ale musiał go uderzyć. Nic, poza pozbawieniem przytomności, nie powstrzymałoby Esmonda od wpadnięcia do tego pokoju, a nawet sami bogowie nie wyciągnęliby go stamtąd żywego.




Dodano: 2006-10-19 13:11:03
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS