NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Jordan, Robert; Sanderson , Brandon - "Pomruki burzy"

Moorcock, Michael - "Elryk z Melniboné"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Stirling, S. M. & Drake, David - "Reformator"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Stirling, S. M. & Drake, David - "Generał 2"
Data wydania: 2005
ISBN: 83-7418-046-3
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 320
Tom cyklu: 2



Stirling, S. M. & Drake, David - "Reformator" #2

Rozdział drugi

Rodzina Redversów miała w swym miejskim domu obszerną bibliotekę. Adrian skłonił się na powitanie niewolnikowi Szmaragdowcowi, który ją prowadził. Mężczyzna był pomarszczony, łysy, przygarbiony i ubrany w długą szatę, nieprzyjemnie przypominającą szatę uczonego z Gaju. Równie dobrze jego dziad mógł być uczonym, zniewolonym w jednej z bezustannych wojen.
– Witam, światły Salmanie – powiedział Adrian.
Odpowiedzią było prychnięcie i szybki, lekceważący ruch. Adrian przeszedł obok prostego stołu z drewnianego kloca, gdzie pracował Salman, naprawiając, przepisując i utrzymując na swoim miejscu każdy z jakichś sześciu tysięcy zwojów. Rozciągająca się dalej biblioteka była niemal tak duża jak w Akademii i o wiele bardziej bogato wyposażona. Wysokie na dziesięć stóp regały wykonane były z prążkowanego drewna południowego klonu, spięte i wykończone pozłacanym brązem, a każda nakrętka śruby wykuta była na kształt twarzyczki leśnego ludka. Zwoje ułożono w znajomy sposób, każdy znajdował się w zagłębieniu na regale jak w plastrze miodu, tak samo jak trzymano butelki z winem. Zwoje były wykonane w większości z cienkiej koźlej skóry, a nie z taniego, trzcinowego papieru. Dwa pałąki do rozwijania wykonano z kości gordolny, a małe przywieszki zwisające na sznureczkach z każdego z nich, zawierające tytuł zwoju wypisany srebrną kursywą, były z kości słoniowej i złota. Ściany po obu stronach były wielkimi taflami z czystego szkła, obramowanymi na skraju metalem, a tu i ówdzie ustawiono wygodne, wyściełane kanapy i stoliki o marmurowych blatach do użytku czytelników. Pachniało przyjemnie dobrze wyprawioną skórą, atramentem i woskiem do mebli.
Jak do tej pory nieźle, pomyślał krytycznie Adrian. Było to odpowiednie dla człowieka o ogromnym bogactwie i z pewnymi pretensjami do kultury. Posągi wzdłuż ścian, w każdym wykuszowym oknie, tego było już za wiele – przede wszystkim większość z tego stanowiły łupy z miast Szmaragdowców, i to ze świątyń.
Tylko konfederacki rajca pyszniłby się posiadaniem w swoim gabinecie łupów ze świątyń. Posąg Gellerix, bogini namiętności, stanowił tego koronny przykład. Był ładny w jednej z jej świątyń, jednak naturalnej wielkości marmurowe przedstawienie aktu prokreacji nie sprzyjało szczególnie filozoficznemu spokojowi w przybytku nauki.
Adrian wzruszył ramionami, westchnął i wyminął posąg, przechodząc do rzędu zwojów prawniczych przypadków, które, jak wiedział, tam się znajdowały. A potem się zatrzymał, obrócił na pięcie i ponownie się zbliżył, kaszląc i odchrząkując.
Lady Tinia Redvers była opanowana i spokojna, gdy Adrian pojawił się po raz drugi, a jej długa, obcisła, jedwabna suknia – sama w sobie stanowiąca pogwałcenie każdego prawa przeciwko wystawności, jakie kiedykolwiek ustanowiła rada Konfederacji – udrapowana tak ozdobnie, jak to tylko było możliwe. Tinia Redvers była kobietą lat około trzydziestu pięciu, z figurą, która w innej dekadzie byłaby po prostu uznawana jako tłusta, ale obecnie uważano ją za cudownie pulchną, i z masą spiętrzonych wysoko na głowie czarnych kędziorków. Pani Redvers wykazywała na tyle dobrego smaku, iż za ozdoby nosiła jedynie złotą naramienną bransoletę w kształcie węża i rubinowe kolczyki. Gdy się pokłonił, miała rozbawiony uśmieszek na pełnych wargach.
– Ach, mały Szmaragdowiec... jesteś bratem mojego ochroniarza, nieprawdaż?
– Mam ten zaszczyt, dostojna pani – rzekł, prostując się Adrian.
Esmond stał teraz przy kanapie, wyprostowany, w przyzwoitej, oficjalnej pozie. Miał na sobie nabijany pas z czarnej skóry, taką samą opaskę lędźwiową, wysoko wiązane sandały, miecz i sztylet. Ich rękojeści obfitowały w złoto i szafiry, lecz ostrza były wystarczająco funkcjonalne. Jego długie, jasne włosy były rozczochrane, a na szyi miał czerwony ślad. Adrian uniósł leciutko brew, co starczyło za uśmiech między braćmi. Uniósł ją nieco bardziej na widok dobrze skrywanej, zduszonej furii w spojrzeniu Esmonda.
– Gdy ty bronisz nas w sądach, a Esmond mieczem, jesteśmy z mężem całkiem bezpieczni – powiedziała kobieta i pstryknęła palcami.
Dwie pokojówki w długich, prostych sukniach z bawełny z Zachodnich Wysp – za które można by kupić dwa dobre velipady do jazdy – wychynęły z jakiegoś miejsca, gdzie dyskretnie czekały. Lady Redvers oddaliła się w oparach bzu.
Adrian spokojnie przeszedł obok rzędu zwojów i znalazł Komentarze Smantona do wczesnych edyktów zgromadzeń ludowych oraz Odnośne precedensy, usiadł na kanapie i zaczął czytać, rozwijając zwój z lewej ku prawej.
– Nieco rozpraszają te perfumy – stwierdził po chwili. – I czy pod tym całym jedwabiem jest gorset? Trudno uwierzyć, że same tak sterczą.
Podniósł szybko wzrok, usłyszawszy pomruk brata. – Coś nie tak – było to raczej stwierdzenie niż pytanie.
– Oczywiście, że coś jest nie tak – warknął Esmond, czerwieniejąc i pocierając ręką szyję. – Przede wszystkim, nie przyjechałem tu, żeby być męską dziwką.
– Nie, przyjechałeś po to, by być nauczycielem walk – powiedział Adrian. – Może nauczysz naszego szacownego patrona używania podwójnego podbródka, aby dusił swych przeciwników.
– Wilder Redvers padłby na apopleksję, przebiegłszy trzy razy po bieżni treningowej, a co dopiero gdyby stoczył walkę w zbroi – rzucił gorzko Esmond. – Modne jest posiadanie nauczyciela walk, Szmaragdowca, zwycięzcy w odbywających się co pięć lat igrzyskach. W następnym roku modni będą filozofowie albo tańczące psy. A jego żona...
Adrian wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Nie przesadzaj, ona nie ma osiemdziesiątki – a ochroniarz to tutaj całkowicie szacowny zawód. – To znaczy, pod warunkiem, że bycie kimkolwiek poza bogatym Konfederatem mogło być tu szacowne. – A Wilder Redvers padnie trupem także wtedy, gdy będzie musiał to robić.
Uśmiech mu zgasł, gdy Esmond się rozejrzał, starannie lustrując najbliżej położone części biblioteki. – Bracie, to nie dlatego poprosiłem, abyśmy się tutaj spotkali – ona się po prostu napatoczyła, niech to szlag. Musisz mnie wysłuchać. To jest poważna sprawa.
– Jaka sprawa? – spytał Adrian. – Poza zbliżającym się bankructwem naszego patrona, wyrokiem za wymuszenie i wykroczenie w sprawach służbowych oraz grzecznym zaproszeniem do otwarcia żył w kąpieli wystosowanym przez sąd polubowny? A o tym mówi się w sądach.
– Redvers nie zamierza siedzieć i czekać na człowieka ze sztyletem – stwierdził bez ogródek Esmond. – Słuchaj. – Jego głos przeszedł w szept. – Tego ranka...

* * *

– Wpuścić Szmaragdowca – odezwał się głos zza drzwi.
Esmond zobaczył, że strażnicy nie są niewolnikami rodziny Redvers. Byli weteranami konfederackiej armii, posiwiałymi, przysadzistymi mężczyznami o nogach i ramionach jak sękate drzewa. Nie były to gładkie mięśnie sportowca, jakie miał Esmond, ale wystarczyły, a assagaje połyskujące w ich rękach wyglądały na często używane.
– Taki wysoki, z włosami jak konopie, wygląda jak ciota z mieczem, panie? – spytał jeden z weteranów, opierając się o tarczę i szczerząc zęby w uśmiechu. – Daj nam całusa, śliczny chłopaczku.
– Wpuścić go, powiedziałem, ty głupku!
– Czy mamy mu zabrać miecz, panie?
– Wpuścić go!
Weterani wyprostowali się, stając na baczność. – Tak, panie! – rzucił jeden z nich. Walnęli ostrzami assagai o guzy na swoich tarczach. – Przechodź, Szmaragdowcu!
Esmond wyprostował się i przeszedł przez pokryte płaskorzeźbami drzwi z brązu. Nigdy nie był w prywatnych apartamentach Redversów. Były mniej krzykliwie urządzone, niż się spodziewał... zapewne była to zasługa lady Redvers. Wysokie, kasetonowe sufity, przyzwoite freski – wykonane oczywiście przez artystę Szmaragdowca – i posadzki w geometryczne wzory. Kolumny prowadziły na balkony wychodzące na dziedziniec z krzewami róż i palmami oraz fontannami w kształcie morskich bogów. Tuzin otoman z brązu wykładanego srebrem, z jedwabnymi poduszkami, otaczał stolik z wiśniami, figami i dzbanami wina; wylegiwał się na nich swobodnie tuzin konfederackich szlachciców. Brakowało tylko kamerdynerów, którzy powinni stać za otomanami, gotowi napełnić puchary, odegnać muchę lub wypełnić polecenie.
Szmaragdowiec przyłożył pięść do piersi i skłonił się. – Panie – powiedział, nagle mocno świadom swego rodzimego akcentu. – Wezwałeś mnie?
Jego oczy przebiegły po zebranej szlachcie. Wokół niskiego stolika znajdowało się jakieś dziesięć albo dwanaście milionów arnketów... ale co najmniej drugie tyle długów. Młody Mark Silva, któremu udało się zebrać stajnię najwolniejszych wyścigowych velipadów w Vanbercie i postawić na nie rodowe posiadłości. Johun Audsley, słynny generał i słynny rozgoryczony dawny zastępca Arka Markomana, jeszcze bardziej słynnego generała, który zmarł na emeryturze, nie pozostawiając niczego swej prawej ręce. Tows Annersun, który startował na każde obieralne stanowisko i któremu udało się obrazić tak wielu wysoko postawionych ludzi, że nie zdobył żadnego, mimo fortuny wydanej na łapówki, walki i darmowe wino... oraz jego szacowny patron Wilder Redvers we własnej osobie, dawny gubernator prowincji Solinga z ramienia Konfederacji, znany z wymuszeń zbir. Pulchny, łysiejący mężczyzna, po pięćdziesiątce; umięśniony niczym byk wielkobestii jako młodzieniec, teraz z ogromnym, obwisłym kałdunem i trzęsącym się cielskiem pod pachami.
Ale nie jest kompletnym głupcem, upomniał się Esmond. Był nawet kiedyś kompetentnym generałem, w wojnach na zachodzie, dekadę temu.
Wydał też każdy grosik, jaki wycisnął ze swojej prowincji, próbując zostać mówcą na Zgromadzeniu Ludowym – jednym z dwóch sędziów, którzy rządzili Konfederacją, tak jak się dało. To, że przegrał, wydawszy tyle pieniędzy, oznaczało, iż właściwie każdy ustosunkowany ród szlachecki w mieście i okolicy musiał zwrócić przeciwko niemu swoje wpływy i klientelę.
A nie mając możliwości mówcy, był zgubiony. Jeśli nie dopadną go wierzyciele, to dostaną go sprawami sądowymi mieszkańcy prowincji, którym w stolicy uda się zdobyć dość patronów chętnych do doprowadzenia Redversów do upadku i uszczknięcia czegoś z posiadłości, które pójdą pod młotek.
– Usiądź tam, Esmondzie – powiedział Redvers. – Nalej sobie i mnie trochę wina, chłopcze.
Mały Esmond, mały Szmaragdowiec, pomyślał Esmond, lecz zacisnął zęby i zrobił tak, uśmiechając się.
– Sprowadziliśmy cię tutaj dla omówienia drobnej, politycznej kwestii – rzekł konfederacki szlachcic.
Esmondowi udało się nie zakrztusić winem. Polityka była domeną obywateli Konfederacji – bogatych obywateli Konfederacji, jeśli wyszło się poza poziom żyjących z zapomogi ludzi, sprzedających swoje głosy na Zgromadzeniu Ludowym. Desperacja sprawiła, że wzrok mu się wyostrzył, nabrał takiej samej podskakującej jaskrawości, jaką odczuwał przed igrzyskami. Jeden albo dwóch... nie, trzech gości nie było tymi, na których wyglądali. Wykończone fioletem tuniki i szaty, owszem, lecz w tych twardych, ukradkowych spojrzeniach nie było pańskiej arogancji jak u znajdujących się obok szlachciców. Szefowie gangów, pomyślał. Typy, które mogły otoczyć patrona opieką lub dopilnować, aby stronnicy drugiej strony zostali ciężko ranni lub po prostu zniknęli. Niektórzy z nich byli równie potężni co wielu sędziów albo generałów...
Pozostali szeptali pomiędzy sobą, skubiąc małe ciasteczka pełne orzechów i puree z bananów, popijając wino. I patrząc na mnie, niech bogini będzie moją tarczą.
– Mój pan zaszczyca mniej bardziej, niż jestem tego godny – rzekł gładko Esmond. Może nie jestem mówcą, ale całe życie słuchałem Adriana. – Jeśli mój pan zechce otworzyć przede mną swój umysł, to z pewnością uczynię co w mej niegodnej mocy, aby mu pomóc.

Redvers skinął głową. – Jak może wiesz – zaczął – zostałem ostatnio oszukany – paskudnie oszukany – i przegrałem wybory na mówcę na Zgromadzeniu Ludowym. Przez korupcję! Nie mającą precedensu, pozakonstytucyjną korupcję! Ingerencja Rady!
Esmond rzucił szybkie spojrzenie na Audsleya. Mentor Audsleya, Markoman, był tym, który zakończył ostatnią rundę wojen domowych i to on przywrócił wpływy Radzie i ograniczył Zgromadzeniom Ludowym... Audsley uśmiechnął się i skinął głową.
– Aby oczyścić państwo trzeba ognia. Sięgnięcia po drastyczne środki! Tylko tak sprawiedliwość, pokój i właściwy porządek zostaną przywrócone!
Poważne kiwanie głowami, błysk w oczach.
– Mój panie, oby sami bogowie wspomogli twą sprawę. – Esmond zerwał się na nogi, a potem przypadł na kolano, dobył i ofiarował swój miecz. – Widzę świt nowej ery dla Konfederacji!
– No, no, to bardzo ładnie z twojej strony, Esmondi – powiedział Redvers. – Widzisz, każdy z nas ma swoją rolę do odegrania. Radny Audsley zbiera wystarczające siły spośród weteranów Markomana – wielu z nich żyje w biedzie, mimo rozlicznych usług, jakie oddali państwu.
Po tym jak przehulali swoje łupy i ziemskie nadania, wydając bez opamiętania na dziwki, kości i wino, pomyślał Esmond. Wrócili z zachodnich prowincji, zataczając się pod ciężarem złota... a właściwie to zataczali się pod nim niezliczeni niewolnicy, jakich wzięli. Markoman posłużył się nimi do wspięcia się na najwyższe stanowisko. Zwykle Konfederacja miała dwóch mówców – jednego ze strony Zgromadzenia Ludowego i jednego ze strony Rady. Markoman był jedynym mówcą od momentu, gdy przymaszerowali jego żołnierze i rozpoczęły się egzekucje oraz wygnania trwające aż do jego niespodziewanego przejścia na emeryturę. Zmarł zaś w łóżku, co było mocnym argumentem na poparcie tezy, iż bogowie rzeczywiście wtrącają się w ludzkie sprawy.
– Pozostali panowie powstaną zbrojnie w wyznaczonym dniu. Niektórzy opanują budynki publiczne, inni wzniecą pożary i zamieszki, aby odwrócić uwagę Miejskich Kompanii. A ty, mój drogi Esmondi... – Redvers się uśmiechnął. – Właśnie sobie uświadomiłem... w Vanbert ostatnimi czasy jest tak wielu cudzoziemców. Zwłaszcza Szmaragdowców. W moim domu jest ze dwudziestu albo i trzydziestu Szmaragdowców, czyż nie? A ty jesteś uważany przez nich za sławnego człowieka, prawda?
– Mam pewne niewielkie wpływy, to prawda, panie – rzekł Esmond. Zwycięzcę igrzysk rzeczywiście wielu znało z imienia. Nie było to dokładnie to, o co chodziło Redversowi, lecz Esmond nie miał zamiaru pomniejszać swego znaczenia. Już usłyszał zbyt wiele, by ujść z życiem, jeśli choć przez chwilę podejrzewaliby, że nie jest z nimi albo że mógłby nie być użyteczny.
– Zostaniesz za to wynagrodzony – rzekł, skinąwszy głową Redvers. – Cóż, nawet konfederackie obywatelstwo... może wąski kawałek ziemi i skromna posiadłość w prowincjach. – Rozpłynął się w uśmiechu, co pogłębiło bruzdy wzdłuż jego mięsistego nosa. – Musisz tylko wezwać Szmaragdowców i tym podobnych do powstania i zabicia w wyznaczonym dniu głównych sprawców korupcji. Ale to wywoła zamieszanie!
– Panie, to świetny plan – rzekł Esmond, głosem ściszonym, lecz szczerym. – Proszę jednak... wybacz mą ignorancję... cóż takiego będzie robił radca Ion Jeschonyk? Nigdy nie widziałem mówcy Rady na ulicach bez dwóch tuzinów własnych sług, z czego większość to wojskowi weterani i zawodnicy z igrzysk. A gdyby któryś z sędziów zbiegł i dotarł do lojalnych garnizonów... to znaczy lojalnych wobec nich...
– Ci Szmaragdowcy są bystrzy – rzucił przeciągle jeden z mężczyzn.
– Cóż, mój chłopcze, wszystkie te sprawy zostały przemyślane – rzekł pobłażliwie Redvers. – Zaiste, to moja dłoń – wraz z paroma z obecnych tu moich przyjaciół – obali tyrana Jeschonyka. Widzisz, odwiedzimy go w domu, o trzeciej nad ranem, zanim przybędą jego klienci, by złożyć mu wyrazy szacunku. Zadźgamy go, gdy wyjdzie nam na powitanie, a gdy będzie już martwy, nikt nie ośmieli się podnieść ręki na tak wielu ojców państwa. A sędzia Demansk ma niedaleko od stolicy dwadzieścia tysięcy ludzi pod bronią, poborowych na zbliżającą się kampanię przeciwko Wyspiarzom.
– Sędzia Demansk jest po waszej stronie, panie? – Esmond starał się wyrazić w swym tonie pełny uwielbienia podziw. Nie przesadź, napomniał się. Jednak zadając się z tymi ludźmi, nie przesadzanie było niemal niemożliwe... a z drugiej strony szefowie gangów najpewniej się na to nie nabiorą. Jeśli Demansk był z nimi, to rzeczywiście mieli szansę na powodzenie.
– Sędzia Demansk... – Redvers się uśmiechnął – jest, powiedzmy, człowiekiem ambitnym, z którym... rozmawiano. Zatem, co powiesz, Esmondi, mój chłopcze?
Esmond wstał i zasalutował Redversowi, przykładając pięść do piersi. – Rozkazuj, panie, a powodzenie jest pewne, jakby przemówili sami bogowie.

* * *

– Mówisz poważnie? – wykrztusił Adrian, gdy jego brat dokończył opowieść, przesuwając dłonią po swych długich, kręconych włosach.
– Śmiertelnie – powiedział Esmond.
Adrian wpatrywał się w niego, zbulwersowany. – Och, Panienko z Gwiazd – wyszeptał. – Wszyscy oni zginą.
– To mnie nie wzrusza – stwierdził ponuro Esmond. – A tak w ogóle, to masz rację. Jedynym powodem, dla którego nie zawiśli – właściwie to większości z nich pozwolono by na śmierć od noża, przez wzgląd na ich dość wysoki status społeczny – jest to, że Rada i mówcy są niemalże taką samą gromadą bufonów-amatorów jak oni sami.
Wysoka postać brata opadła na ławkę. – Jak, na bogów, udało nam się skończyć jako poddani tych ludzi?
– Mieli lepszą armię – rzekł z roztargnieniem Adrian. – I w tych czasach nie walczyli między sobą tak bardzo jak my. Znasz to powiedzenie: gdzie dwóch Szmaragdowców...
– ... tam trzy frakcje i wojna domowa – dopowiedział posępnie Esmond. – I niech to piekło pochłonie, my jesteśmy zamieszani w to... to popapranie. Nie dałbym im jednej szansy na dwadzieścia. Może i Konfederacja jest rządzona z Vanbertu, ale nie jest miastem-państwem ani monarchią. Nie można tak po prostu pojmać jednego człowieka, zająć kilka budynków i rządzić, albo paradować z małym ochroniarzem tak jak... jak on się tam nazywał. Jakiś tyran, ten, który przybył kiedyś do miasta z wielką dziewczyną przebraną za boginię?
– Petor Strattis – powiedział Adrian. Cztery wieki temu Strattis był szefem Solingi przez dwadzieścia trzy lata, a jego reformy położyły podwaliny pod późniejszą demokrację i Szmaragdową Ligę. – Zaczekaj, pozwól mi pomyśleć.
>>Ocena Esmonda Gellerta jest niesłychanie trafna<< powiedziało Centrum, z odcieniem zaskoczenia w swym maszynowym głosie. >>Stochastyczna analiza wskazuje, że prawdopodobieństwo przewrotu zakończonego powodzeniem wynosi osiem procent plus minus trzy.<<
Szare oczy Raja otworzyły się w umyśle Adriana. >>Ten twój brat to nadzwyczajny młodzieniec<< rzekł z podziwem. >>Cieszyłbym się, mając go za młodszego oficera. Ma naturalny talent i myślę, że ludzie by za nim poszli. Hmm... trzeba się nad tym zastanowić. Centrum?<<
>>Owszem. Musimy dokonać przeszacowania długofalowych planów... Jednakże zasadniczy system poglądów Esmonda Gellerta stanowi przeszkodę w jego użyteczności jako narzędzia.<<
Mój brat nie jest narzędziem! – pomyślał z zacietrzewieniem Adrian. On jest ludzką istotą.
>>Ludzkie istoty mogą być narzędziami ludzkości<< pomyślał łagodnie Raj. >>Nie ma większego zaszczytu. Lepiej służyć ludzkości niż chciwości jakiegoś polityka lub mitowi, który zmienia się w popioły pełne martwych dzieci.<<
Przepraszam, pomyślał Adrian. Co możemy zrobić?
>>Cóż, Redversowie i jego przyjaciele mają jedną zaletę<< rozmyślał Raj. >>A właściwie dwie. Po pierwsze, są skorumpowani, niemoralni, krótkowzroczni i całkowicie samolubni. Odpowiedzialni szlachcice nie posłuchaliby cię, gdybyś opowiedział im o wstrząsających ziemią innowacjach – zobaczyliby nie tylko natychmiastową korzyść, lecz uświadomiliby sobie, iż mogliby zdestabilizować system, a ci, którzy są lojalni wobec czegoś więcej niż siebie samych, są lojalni wobec tutejszego systemu. Po drugie, oni są zdesperowani. Będą się czepiać brzytwy, bo jeśli przegrają, czeka ich wanna pełna zabarwionej na czerwono wody.<<
Adrian uniósł głowę. – Czy zdradzili ci cokolwiek na temat czasu tego... powstania?
– Nie stanie się to od razu. Chcą przeciągnąć na swoją stronę Demanska, jeśli to tylko możliwe. Poza tym, jeszcze parę miesięcy – wątpię, aby sami wiedzieli dokładnie. Czemu pytasz? Czy sądzisz, że uda nam się przedtem umknąć na Zachodnie Wyspy?
– Nie, myślę, że mam pomysł – rzekł powoli Adrian. – Ale potrzebuję trochę czasu, aby się udał.
Jedna ze służebnych lady Redvers wróciła do alkowy, w której siedzieli bracia. – Och, Esmondzie, tak się przestraszyłam – zaczęła, mówiąc czystym szmaragdowym z wyższych sfer.
A potem dostrzegła Adriana i zamarła. Esmond podszedł śmiało do niej i ujął ją za rękę. – Bracie, to jest Nanya. Niegdyś z rodu obywateli Penburga.
Adrian ukłonił się z powagą. Penburg został złupiony po rewolcie sześć lat temu, gdy Wilder Redvers był gubernatorem prowincji Solinga. Każdego dorosłego mężczyznę posłano na pal, a resztę sprzedano w niewolę. Adrian uniósł brew, sygnalizując: Czy wiesz, jakie podejmujesz ryzyko? Gdyby lady Redvers się dowiedziała... to zabiczowanie na śmierć byłoby najlepszą rzeczą, jaka mogłaby oczekiwać Nanyę. Zabicie wolnego rezydenta Solingi takiego jak Esmond byłoby bezprawiem... lecz to nie powstrzymałoby tej damy i uszłoby jej to bezkarnie.
– I, jeśli bogowie pozwolą, moja żona – ciągnął dalej Esmond.
Nanya spojrzała na niego z uwielbieniem, a jej ogromne, brązowe oczy nabrały miękkiego wyrazu. Adrian przymknął oczy. Dajcie mi siłę.
>>Damy, synu<< przemówił bezgłośnie Raj.

* * *

Sądy w Vanbercie rosły wraz z miastem. Najwyższy z nich – Zgromadzenie Sądu Apelacyjnego – mieścił się w nowym, marmurowym kompleksie położonym niedaleko od Świątyni Podwójnego Boga, na Wiosennym Wzgórzu. Budynek ten postawiono w przesadzonej formie klasycznego szmaragdowego stylu, przystosowanego do potrzeb sądowych instytucji Konfederatów. Dwa kwadratowe bloki z obu stron mieściły długie korytarze, po których adwokaci, klienci i petenci mogli się przechadzać i rozmawiać i gdzie mogli załatwiać interesy. Były one proste jak świątynie Szmaragdowców, otoczone przez ogromne kolumny wspierające konfederacki wynalazek – beczkowe sklepienie sufitu. Sufit był pokryty kasetonami i pozłacany, a wysokie okna biegły dokoła, pod okapem. Nawet w pochmurny, zimowy dzień taki jak dziś, światło rozpraszało się na wyklepanych złotych liściach, w pozbawionym cieni blasku, oświetlając blady marmur ścian, kolumn i posadzki.
Oba korytarze łączył sąd, tworząc kwadratowe C, z zakrytym amfiteatrem w centrum. W konfederackich sprawach sądowych ławy przysięgłych były spore – teoretycznie w ławie mógł zasiadać każdy obywatel, choć wymóg ofiary oczyszczającej wykluczał biednych – siedzieli oni pod adwokatami i sędziami, niczym publiczność na walkach gladiatorów. Adrian często myślał, iż to porównanie ma sens nie tylko w jednym wymiarze. Choć miało bardziej subtelny charakter, to starcie konceptu i cytatów odbywające się w dole było równie brutalne jak to za pomocą miecza czy włóczni albo kłów i zębów. Wyraz twarzy przysięgłych też był podobny. Oprócz tego, że nikomu nie płacono za oglądanie igrzysk, podczas gdy przysięgli otrzymywali pensję, nie licząc łapówek lub pieniędzy od patronów.
Ważna sprawa sądowa mogła być prawie tak kosztowna jak miejskie wybory.
Adrian zebrał wokół siebie swoją prostą, białą opończę i ruszył ku niskiemu, symbolicznemu, metalowemu ogrodzeniu, otaczającemu dysk słoneczny osadzony w mozaice posadzki sądu. Akustyka była wspaniała – słyszał szeptane rozmowy na górnych ławkach, a nawet zaspane beknięcie zawsze niechlujnych gapiów ucinających sobie drzemkę.
Człowiek z ceremonialnym batem i toporem zatrzymał go przy wejściu. – Jeśli przychodzisz przemawiać, wykaż się obywatelstwem – odezwał się znudzonym głosem. Jego atrybuty miały przypominać o władzy sędziowskiej pozwalającej karać i zabijać, lecz już dawno nie używano ich w tym miejscu.
– Przychodzę nie po to, by przemawiać, lecz przekazać słowa kogoś innego – powiedział Adrian, modulując głos tak, jak nauczyło go Centrum. Komputer usunął także ostatnie ślady delikatnego akcentu Szmaragdowców. Teraz w jego głosie pobrzmiewały przeciągłe, wyraźne samogłoski jak u rodowitego Konfederata – i to mówiącego dialektem wyższych sfer.
– Przejdź zatem – powiedział strażnik.
Adrian postąpił dalej, w bezgłośnych sandałach z koźlęcej skóry, i wykonał głęboki ukłon przed ławą sędziowską. Dzisiaj, jak zobaczył, wszyscy ławnicy byli starszymi mężczyznami, o pobrużdżonych, surowych twarzach, z kłaczkami włosów na brodzie i pełnych dezaprobaty spojrzeniach.
– Wydaje się być w porządku – rzekł starszy sędzia, przyjrzawszy się zwojowi, który upoważniał Adriana do przemawiania w imieniu adwokata-obywatela. – Sądzę, iż musimy pozwolić małemu Szmaragdowcowi przemówić. Nie wiem, na co schodzi Vanbert. Dziewczyna kosztuje więcej niż miecz, śliczny chłopaczek więcej niż rozłóg ziemi, dzbanek importowanego sosu rybnego więcej niż dobry zaprzęg do pługa i jeszcze pozwalają cudzoziemcom przemawiać w sądach, gdzie niegdyś prezentowali się konfederaccy dżentelmeni. Niedługo pozwolą im służyć w wojsku. No dalej, Szmaragdowcu, dalej.
W jego głosie pobrzmiewała dezaprobata. Adrian skłonił się ponownie.
– Zetknęliśmy się tu – zaczął – ze sprawą, która jota w jotę przypomina szacowną...
Przemawiał swobodnie, z początku konwersacyjnym tonem. Już to samo było śmiałym posunięciem – zwykle przemawiano na modłę oratorską, grzmiącym głosem, z prawą stopą wysuniętą i wyciągniętą ręką, podczas gdy druga ściskała przednią fałdę opończy. Posługiwał się dość śmiałym, awangardowym stylem, przynajmniej we wstępie.
Podpowiedzi Centrum przepływały mu przez głowę. Precedensy, alegorie, fragmenty wierszy lub nieporadne rymy, które uchodziły za poezję w tym kraju. Czuł, jak znika chłód sędziów przysięgłych, widział, jak mężczyźni pochylają się do przodu z zaciekawieniem.
– Piękne słówka mające ukryć zwyczajną prawdę – rzekł wreszcie adwokat drugiej strony. – Jednakże Dessin i Chrosis jasno stwierdza, iż prowincjonalne zrzeszenia nie mają wedle regulaminu prawa do wysuwania obywatelskiej petycji przed tym szacownym sądem. Obywatele! Wnoszenie takich odwołań jest waszą prerogatywą!
Odwoływanie się do konfederackiej dumy rzadko zawodzi, zauważył Adrian. Spodziewał się tego.
– Obywatele! – odparł. – Obywatele... jakaż duma, jakaż chwała, jakaż siła tkwi w tym prostym słowie. Obywatele Konfederacji Vanbertu! Wy macie prawo wzywać przed sąd i puszczać wolno, to wasza ręka dzierży assagaj sprawiedliwości. To nie podlega dyskusji. Szacowny adwokat Rolniczego Syndykatu Podatkowego ze Smellton ma całkowitą rację. Samo prowincjonalne zgromadzenie – nie mające prawa głosu w tym sądzie – nie może uzurpować sobie prawa do przedstawiania obywatelskiej petycji jako takiej.
– He? – Usta głównego sędziego poruszały się, jakby przeżuwał coś bezzębnie. – Czy uznajesz sprawę za przegraną, Szmaragdowcu? Czy to nakazał ci przeczytać – w jego głosie znowu dało się słyszeć pogardę, tym razem wobec prawniczej fikcji – twój „pryncypał”?
– Ależ w żadnym razie, dostojni sędziowie, nie uznaję sprawy za przegraną. Bowiem – przeszedł na formalny styl – mimo iż moja skromna osoba jest jedynie rzecznikiem mego pryncypała, który jest obywatelem wspaniałej Konfederacji, to ta petycja przedstawiona jest w imieniu następujących prawowitych obywateli, których nazwiska znajdują się na dziesięcioletniej liście: przemawiam za Jusina Samberta, Augina Meltona...
Ciągnął dalej, a jego głos wznosił się ku powale. Głowy w rzędach ławy przysięgłych zaczęły się kiwać i zbliżać do siebie, szepcząc potakująco.
– Sprawiedliwość! Ta surowa bogini z toporem i biczem w dłoni, straszna postać, nieugięta w swej prawości, przygląda się nam nawet teraz!
Adrian zabrał się za podsumowanie swej mowy. Gdy zamilkł, z opuszczoną głową i wyciągniętymi rękoma, przysięgli wstali i zaczęli klaskać, a hałas odbijał się echem od kopuły w górze. Nakryte głowy sędziów zbliżyły się do siebie, usta poruszały się niesłyszalnie w tym hałasie.
– Petycja została przyjęta do rozpatrzenia – rzekł starszy sędzia, spoglądając na Adriana ze swego wysokiego siedziska. – Przysięgli i sędziowie się zgadzają. – Co właściwie gwarantowało, iż petycja zostanie rozpatrzona pomyślnie... a to oznaczało, iż na Rolniczy Syndykat Podatkowy zostanie nałożona miażdżąca grzywna. – Sprawa zamknięta.
Adrian wychodził powoli, mimo wszechogarniającego impulsu, aby pognać na korytarz i wypić szklankę lemoniady albo rozcieńczonego wina. Żeby pracować w sądzie, trzeba było mieć gardło z mosiądzu i pęcherz wielkości dzbanka wina. Zamiast tego szedł, uśmiechając się i kłaniając, wymieniając kilka grzecznościowych słówek z jakimiś od dawna praktykującymi adwokatami i ich klientami.
Widać, jak są zaskoczeni, pomyślał z ironią. Jak to się stało, że Szmaragdowcowi poszło tak dobrze w miejscu, gdzie powinni błyszczeć prawdziwi mężczyźni?
Podejrzewał, że jeśli kiedyś Konfederacja zostanie zniszczona, to dlatego, że ktoś po prostu nie zdoła się oprzeć pokusie walnięcia obciążoną ołowiem pięścią w twarz, na której maluje się ten tępy grymas samozadowolenia i wyższości. Nie można przełykać żółci w nieskończoność.
– Ach, młody Adrian – odezwał się jakiś głos.
Poczuł zimne ukłucie strachu, takie, które sprawia, że ściska cię w żołądku i jądra próbują się wcisnąć w brzuch. Właśnie tak to zaplanowałem, powiedział sobie w duchu.
– Panie – rzekł, odwracając się i kłaniając. Wilder Redvers we własnej osobie. Jego pulchna postać owinięta w opończę radcy z szerokim fioletowym wykończeniem robiła wrażenie.
– Słyszałem rekapitulację twej mowy. Jestem pod wrażeniem, dużym wrażeniem – konfederacki adwokat nie zrobiłby tego lepiej. Widzę, iż pozwolenie ci na korzystanie z mojej biblioteki było mądrą decyzją, tak, mądrą.
– Jestem wdzięczny po wsze czasy, panie – rzekł Adrian. Rozejrzał się dokoła. – Czy mógłbyś poświęcić mi chwilę swego czasu?
– Cóż... zapewne.
– Sam na sam, panie. To bardzo delikatna sprawa.
Wyraz pulchnej twarzy o zakrzywionym nosie zmienił się. Podejrzewa, że coś wiesz, ostrzegł go Raj. Przypomniał sobie, że jesteś bratem Esmonda.
W myślach Adrian przyznał mu rację. A jeśli jego podejrzenia okażą się uzasadnione, będę martwy w przeciągu godziny, pomyślał. A nawet jeśli się nie potwierdzą. Muszę się teraz okazać użyteczny.
– Jak pewnie wiesz, panie, zbieram notatki do kroniki – powiedział. Twarz Redversa lekko się rozluźniła; było to tradycyjne hobby prawników. – I w bardzo starych kronikach natknąłem się na pewną informację, która może być ważna dla państwa. Oczywiście, nie śmiałem sam tego oceniać, ale pomyślałem od razu o tobie – moim patronie, obywatelu o wysokiej pozycji i wpływach, kompetentnym, aby wydać osąd w takich sprawach.
– Mój chłopcze, cieszy mnie, iż okazujesz taką mądrość i dojrzałość – rzekł cicho Redvers. – Inni mogą być biegli w sztuce krasomówstwa, rzeźbienia w marmurze tak, że zdaje się być jak żywy – lecz jedynie Konfederacja otrzymała od bogów mandat do rządzenia, oszczędzając pokornych i ujarzmiając dumnych – powiedział.
Robi wrażenie, gdyby nie to, że wiem, iż jest to cytat, pomyślał Adrian z walącym pulsem, odczuwając suchość w gardle. Podeszli do jednej z nisz w ścianie, w którym znajdował się mały, chryzelefantynowy posążek boga wojny, wywijającego archaiczną włócznią, heroicznie nagiego, ze stopą spoczywającą na martwym barbarzyńcy z południa.
– Odnalazłem serię wzorów chemicznych, znanych tylko nielicznym, wybranym starożytnym – zaczął Adrian. – Wiedza od dawna zaginiona.
Redvers skinął głową. Wykształconym ludziom było dobrze wiadomo, iż przed Erą Żelaza była Era Złota, której wspaniałość została zapomniana.
– Za pomocą urządzeń opartych na tych wzorach chemicznych, armia będzie niezwyciężona – będzie mogła zmieść siły wielokrotnie większe od niej samej. A te wzory chemiczne są całkiem proste. W przeciągu trzech miesięcy – sześciu miesięcy, ale nie starajmy się być zbyt realistyczni – pod warunkiem, że będzie się miało potrzebne materiały i rzemieślników, można by wyposażyć tak siły, aby zapanować nad Zachodnimi Wyspami albo barbarzyńcami z południa... wielkie dobrodziejstwo dla państwa i oczywiście wieczna sława i chwała dla dowódcy.
Redvers stał całkiem nieruchomo, opuściwszy powieki. – I przyszedłeś do swego patrona z tą wiedzą, bardzo słusznie, mój chłopcze, bardzo słusznie.
>>Kupi to<< powiedział Raj, a jego głos w myślach był równie beznamiętny jak głos Centrum.
>>Prawdopodobieństwo zgody dziewięćdziesiąt dwa procent plus minus pięć<< dodało Centrum.

* * *

– Co u diabła wygaduje ten Szmaragdowiec? – rzucił opryskliwie jeden z wielmożów. – Niezwyciężona broń... co ma na myśli? Lepszą katapultę, coś tego rodzaju?
Rodzina Redversów była wystarczająco bogata, aby w ogrodach ich miejskiego domu znajdował się taki odosobniony zakątek, którego nie da się dostrzec ani podsłuchać z głównego budynku. Adrian wolałby przeprowadzać tę próbę gdzieś poza miastem... lecz Centrum stwierdziło, że Redvers niebezpiecznie się niecierpliwi.
Na kawałku trawnika przed nimi znajdował się dąb oraz krąg przypominających strachy na wróble manekinów odzianych w tuniki-kolczugi i hełmy konfederackich żołnierzy. Przed nimi spoczywał prosty dzbanek, zamknięty glinianym dyskiem przebitym bawełnianym knotem, który Adrian namoczył w roztworze, jaki pokazało mu Centrum...
Wzdrygnął się na ten widok – jedno ze wspomnień Raja. Wizje tego, co wybuch pocisku albo bomby może zrobić z ludzkim ciałem.
– W dzbanku znajduje się moja mieszanka, panowie – powiedział Adrian. – Otacza ją...
– Streszczaj się, Szmaragdowcu! Wiesz, że nie jesteśmy aptekarzami.
– Tak, panie. Jeśli panowie zechcą przejść za tę barykadę...
Adrian podszedł do dzbanka, mrugając w ostrym słońcu, z zapaloną lampką oliwną w dłoni. Trzymał ją za uchwyt, a drugi koniec przytknął do knota. Ten zaczął skwierczeć i dymić paskudnie śmierdzącym, błękitnym dymem, a on się odwrócił i ruszył – starał się nie biec, szlachta musi być pod wrażeniem – ku grubym sosnowym balom barykady.
– Hej, no – odezwał się jeden z nich, gdy Adrian schował się z wdzięcznością za grubym drewnem. – Jak mamy zobaczyć, cokolwiek to jest, jeśli się tutaj kulimy?
Mężczyzna zaczął się podnosić. Adrian zacisnął rękę na jego ramieniu i pociągnął go znowu ku dołowi. Pomogło mu zaskoczenie, jako że konfederacki szlachcic nie mógł sobie nawet wyobrazić, że Szmaragdowiec mógłby położyć na nim swoje dłonie.
– Ty...
ŁUBUDUP.
Dźwięk był głośniejszy niż grom, głośniejszy niż cokolwiek, co Adrian kiedykolwiek słyszał, na tyle głośny, że ból przeszył mu uszy. Spodziewał się tego. Pozostali ludzie nie. Miecz Esmonda błysnął dobywany ruchem tak szybkim, że aż ledwo widocznym. Jeden czy dwóch konfederackich szlachciców rzuciło się na ziemię, przykrywając uszy rękoma. Inny odwrócił się i pognał ku willi, lecz potknął się o nogę krzesła, i teraz leżał, szlochając i uderzając rękoma o ziemię. Większość z nich po prostu stała i patrzyła po sobie. Audsley, dawny generał, zebrał się w sobie, potrząsnął ramionami, aby ułożyć opończę i wyszedł zza barykady.
Zatrzymał się, wpatrując w przednią część bali. Zostały w nich wyżłobione dziury; wsadził w jedną mały palec i wyszarpnął go.
– Jest gorące – powiedział. – Co to jest?
– Ołowiana kulka, podobna do pocisku z procy, panie – rzekł Adrian. – Ciśnięta za pomocą demonicznej siły mieszaniny ze starożytnych wzorów chemicznych. I to sto stóp od wybuchu. Gdyby człowiek stał bliżej...
Adrian uśmiechnął się i rozłożył ręce. Audsley i pozostali ruszyli ku miejscu, gdzie przedtem spoczywał dzbanek. W miękkiej, czarnej ziemi wyżłobiony był głęboki do kolan lej, a kawałki darni zostały rozrzucone po całym zakątku ogrodu. Przód dębu błyszczał bielą, kora była zryta i odłupana wybuchem. Kawałki i odłamki zbroi na strachach na wróble zostały porozrzucane dookoła. Jeden hełm wbił się w samo drzewo, a trzy cale grzebienia podtrzymującego pióra wcisnęły się w żywe drewno. Audsley zbadał kolczugę, wsadzając ostrożnie palec w dziurę pomiędzy żelaznymi ogniwami.
– Cóż... – powiedział.
– Pomyśl, panie, o katapultach ciskających dziesiątki takich pocisków w ciasne formacje piechoty – zachęcił go Adrian. – Albo jeszcze lepiej w kawalerię.
– Tak, widzę to – powiedział Audsley. Uśmiech pojawił się na jego pobrużdżonej i ogorzałej twarzy. – Redvers, myślałem, że marnujesz nasz czas, ale tak nie jest. Wspaniały z ciebie człowiek, wspaniały!
Wielmoże zgromadzili się dokoła Wildera Redversa, waląc go po plecach i śmiejąc się niczym ludzie ocaleni przed śmiercią... co właściwie mogło być prawdą. Adrian się odwrócił, czując wzrok na swoich plecach. Esmond stał obok barykady, spoglądając na zniszczenie spowodowane przez bombę, a potem na miecz, który wciąż ściskał w dłoni.

* * *

– Co właściwie mam tu robić? – spytał Esmond, oglądając się przez ramię. Ty masz swoje diabelskie machiny, którymi się zabawiasz, ale ja powinienem wrócić do miasta.
– Nie martw się – powiedział Adrian. – Ona jest o wiele bardziej bezpieczna, jak cię nie ma, niż jak tam jesteś.
Esmond pokiwał ponuro głową. – Pytanie w dalszym ciągu jest aktualne.
Znajdowali się dwa dni drogi od przedmieść Vanbertu i godzinę jazdy żwirową drogą skręcającą z wojskowego traktu na zachód od miasta. Od godziny podróżowali po ziemi Redversa. Mijali wioski niewolników, tłocznie wina, kopalnię ałunu, pola, gdzie żółte kłosy były w większości zżęte i ustawione w stogi, pastwiska i sady, gdzie pęczniały owoce... a teraz skręcali w brukowaną aleję prowadzącą do willi Wildera Redversa, jednej z wielu w jego posiadaniu. Był to ładny budynek, zwyczajny prostokątny blok z kolumnowym portykiem od frontu i zwykłym, klasycznym ogrodem z tyłu. Z przodu znajdowała się mocno przycięta murawa pastwiska, upstrzona drzewami i wysadzana cyprysami aleja.
– Dwie sprawy – powiedział Adrian. – Po pierwsze, tutaj większość wyższej statusem służby jest pewnie Szmaragdowcami. Trzeba, abyś się nimi zajął.
– Czemu? Jesteś Szmaragdowcem tak samo jak ja.
– Ale ja nie jestem zwycięzcą igrzysk i nie wyglądam, jakby powrócił Wielki Nethan – rzekł. – Na boginię, bracie, myślę, że się rumienisz.
To wywołało bezwiedny krzywy uśmieszek. – A poza tym – ciągnął dalej Adrian – ktoś musi dowodzić jednostką, która się tym posłuży... i strażą, która dopilnuje, żeby nikt nas w tym czasie nie zaszedł od tyłu.
Esmond spojrzał na niego. – Bzdura. Redvers nigdy nie pozwoli, żeby coś takiego dostało się w ręce grupki cudzoziemców.
– Pozwoli – rzekł Adrian. – Kiedy zobaczy, jak oni na to zareagują.
Skinął głową w lewo, ku dworowi. Znajdujące się tam pastwisko było przedtem zapewne przeznaczone dla velipadów pana. Teraz pokrywały je skórzane namioty stojące w zgrabnych rzędach, a każdy był odpowiedniej wielkości, by pomieścić oddział składający się z ośmiu ludzi.
– Weterani Markomana, którzy przyłączyli się do Audsleya – powiedział Esmond. – Muszą tu być ze trzy bataliony... powiedzmy jakieś półtora tysięcy ludzi.
- I żaden z nich nie przyzna, że może się nauczyć czegokolwiek od cudzoziemca – powiedział Adrian. – Uwierz mi.
I moim niewidocznym doradcom, dodał. Nigdy o nich nie zapominaj.

* * *

– To małe coś ma kogoś zabić?! – ryknął śmiechem żołnierz.
Rękojeść jego assagaja podskoczyła, gdy poruszył grubymi ramionami. Był w pełnym ekwipunku: kolczuga, sztylet, włócznia, tarcza na plecach i hełm z przebiegającym poprzecznie pióropuszem. W zaroście na jego kwadratowej szczęce i gęstych włosach opadających na pocięte bliznami przedramiona sporo było siwizny, lecz pod całym tym ciężarem żelaza, drewna i skóry poruszał się swobodnie. Należał do elity Audsleya – pomniejszy dowódca w wojnach Markomana. Nie było dość ekwipunku, aby wyposażyć wszystkich ochotników zbierających się w posiadłości Redversa.
– Tak, panie – przytaknął Adrian. – Zapala się to – wskazał na zapalnik wychodzący z małego dzbanka na wino – rzuca i pada na ziemię. Wierz mi, to jest niebezpieczne.
Przypominająca bochen chleba ręka podrzucała bombę w górę i w dół. – Gdyby słowa były klingami, to wy, Szmaragdowcy, rządzilibyście światem – zaśmiał się. – W swoim czasie pokonałem wielu Szmaragdowców, od Północnego Łańcucha aż po morze – im mniej gadania, tym potężniejsze ciosy. – Wzruszył ramionami. – Och, cóż, skoro generał mówi, że mamy to wypróbować, to, na dekolt Gellerix, tak zrobimy. Podaj mi krzesiwo.
Niedaleko stało trzynastu żołnierzy, opierając się swobodnie na swoich tarczach. Adrian zobaczył, jak jeden z nich wyrywa ździebło do żucia z sięgającej łydki trawy.
Adrian się uśmiechnął, wręczył żołnierzowi krzesiwo i cofnął się kilka kroków. Ten uśmiechnął się na to i skrzesał ogień. Strzeliły iskry, a przy trzeciej próbie zapalnik zapłonął, plując błękitnym dymem.
– Dziwnie pachnie – powiedział żołnierz z pewnym zaciekawieniem, podnosząc dzbanek.
– Proszę teraz cisnąć, panie – rzekł spokojnie Adrian, cofając się jeszcze parę kroków. – W stronę pastwiska, ku tej dzikiej jabłonce, jeśli zechcesz.
– Może nie zechcę – powiedział weteran. – Nie szarp się za opaskę lędźwiową, Szmaragdowcu.
Mocno umięśnione ramię poleciało do tyłu i wystrzeliło ku przodowi, a dzbanek poszybował, ciągnąc za sobą dym. Odsuwając się, Adrian znalazł się za lekkim wybrzuszeniem w ziemi. Wiedziony rozsądkiem szybko padł na brzuch. Rosa przesiąkła mu przez przód tuniki, chłodząc skórę. Jak się tego spodziewał, weteran pozostał wyprostowany. Uniósł jednak swą tarczę i wyglądał zza niej.
Łup. Dźwięk wybuchającego granatu był paskudnym trzaskiem. Adrian wiedział również, jak on wygląda – czerwona, strzelająca iskra i obłoczek szarawo-czarnego dymu. Tym razem był jednak o wiele za blisko, więc twarz miał mocno wciśniętą w trawę i koniczynę. Coś uderzyło w ziemię z ciężkim łupnięciem. Adrian podniósł wzrok i zobaczył, że żołnierz leży na plecach, z rękoma przyciśniętymi do twarzy, a spomiędzy nich wypływa krew. A potem mężczyzna zwiotczał, waląc piętami o darń. Wśród przyglądających się, jakiś żołnierz ciągle kwiczał, głośniej niż ranny velipad.
Adrian podszedł do martwego mężczyzny. Miał ochotę się uśmiechnąć, dopóki nie zobaczył, co zostało z jego twarzy.

* * *

– Idioto! Powinienem od razu nabić cię na pal. Czy zdajesz sobie w ogóle sprawę, jak cennych jest czterech wyszkolonych żołnierzy?
Adrian i Esmond skłonili się nisko, ich głowy znalazły się na wysokości stopy generała Audsleya, spoczywającej w stalowej pętli strzemienia. Wielkie, owłosione, przypominające spodki łapy jego velipada poruszały się na trawie przed nimi, każda wyposażona w siedem stępionych pazurów. Czuli w nozdrzach mocny, cynamonowo-piżmowy zapach zwierzęcia, a nagi ogon z pęczkiem futra zaczął wymachiwać wściekle, gdy bestia wyczuła nastrój swego pana.
– O, dostojny panie – rzekł cicho Adrian. – W pełni zdaję sobie z tego sprawę, moje wielce uniżone przeprosiny. Posługiwanie się tymi urządzeniami to bardziej kwestia sztuki mechanicznej niż prawdziwa żołnierka. Czy mógłbym – ponownie – prosić pokornie, aby przeznaczono do nich bardziej odpowiednich ludzi? Wyzwoleńcy, nawet niewolnicy, byliby bardziej odpowiedni.
– Uzbroić niewolników? – rzekł Audsley rozgniewanym tonem. Minęły dopiero dwa pokolenia od Wielkiego Buntu. Ojciec Audsleya był młodym oficerem, gdy sędzia Carlos kazał nadziać na pal sześć tysięcy ludzi, jacy przeżyli ostatnią bitwę, wzdłuż drogi z Vanbert do Capeson.
– Wyzwolonych niewolników – powiedział Adrian. – I może... są jacyś cudzoziemcy wśród procarzy rekrutowanych przez wielką armię Konfederacji jako lekkie oddziały, czyż nie? Część z nich byłaby bardzo odpowiednia. Jeśli wolno mi się naradzić z mym panem Redversem...
Audsley nachmurzył się. Redvers dostarczał zbyt wiele pieniędzy, aby można go było lekceważyć. – Zajmij się tym zatem. I niech się trzymają z dala od prawdziwych żołnierzy!
Szarpnął łbem velipada, wywołując protestujące pobekiwanie i strzyżenie wielkich, okrągłych uszu. Esmond stał milcząco, aż Audsley znalazł się poza zasięgiem słuchu.
– Za każdą zniewagę, za każdą ujmę, dostanę konfederacką wątrobę – rzekł w końcu.
Adrian skinął głową. – Mamy teraz taką szansę – powiedział. – Jeśli tylko uda nam się dostać to, czego mi potrzeba.
– Nie wiem, czy to bogowie, czy demony powiedziały ci, gdzie znaleźć wzory tego czegoś – rzucił szorstko Esmond. – Ale, na bogów, dostaniesz, czego ci trzeba.

* * *

– To proste – rzekł Esmond do swej publiczności składającej się z czterech osób. – To jest nasza szansa.
– Nasza szansa na co? – spytał pomocnik zarządcy posiadłości.
Był Szmaragdowcem-wyzwoleńcem. Jego symbolicznym szefem przełożonym był jednonogi konfederacki weteran, który od dziesięciu lat nie trzeźwiał od śniadania. Spotykali się w jego biurze, przyjemnym pokoju o otynkowanych ścianach, w którym znajdowały się zwoje i dziesiątki pokrytych woskiem, składanych, drewnianych tabliczek używanych do tymczasowych zapisków. Okratowane okno wychodziło na kuchenny ogród. Jego palce bawiły się liczydłem na biurku, gdy pochylił się do przodu i odezwał, podrygując nerwowo. Weszła niewolnica z tacą kubków i dzbanków z winem i wodą. Zarządca odegnał ją niecierpliwie i nalał sobie.
Esmond podniósł się i stanął przodem do nich. Miał na sobie zbroję lekkiej piechoty Szmaragdowców, tunikę z trzech warstw skóry szablobestii, wygotowanej w wosku i occie, zapinaną guzami z brązu, z brązowymi naramiennikami oraz wysoko wiązane sandały.
– Będzie kolejna wojna domowa wśród Konfederatów – powiedział.
Zarządca zbladł. Tak jak i główny dozorca bydła, nadzorca robotników polowych i kobieta, która zarządzała służbą domową.
– Nie możemy jej powstrzymać, nie możemy stanąć na uboczu – ciągnął dalej Esmond. – Wszyscy wiecie, co przywiózł tutaj mój brat.
– Śmierć – wymruczał hodowca bydła.
– Wszystkim nam jest dany przedsmak śmierci – powiedział Esmond. – Ale w tym przypadku zginie strasznie dużo Konfederatów.
– Co z tego? Już przedtem były wojny domowe. Penburg powstał w trakcie jednej z nich. Wojny dobiegły końca, a wtedy Konfederaci zdeptali każdego, kto się buntował, niczym mrówki butem.
Esmond skinął głową. – Tak mogłoby się stać, gdyby nie było mojego brata – rzekł śmiało. – Jak sądzicie, dlaczego pomagamy w tym idiotycznym przewrocie?
– Bo kazał wam wasz patron – powiedział zarządca.
– Gówno velipada. Moglibyśmy zwędzić kilka tysięcy arnketów i podążyć ku Wyspom – nasz ojciec tam handlował i mamy znajomości w Kielichu. Za kilka miesięcy to szaleństwo Redversa dobiegłoby końca, a cała jego własność przepadłaby na rzecz państwa.
Patrzył, jak wzdrygnęli się, słysząc to. Sprzedaż na aukcji, rozdzielone rodziny... a wyzwoleńców zawsze podejrzewano, gdy człowieka sądzono za zdradę. Ich zeznania wydobywano na mękach lub za pomocą płonących drzazg wsadzanych pod paznokcie.
– Ponieważ mój brat wyrówna szanse, wojna potrwa dłuższy czas – ciągnął dalej Esmond. – Wiele może się zdarzyć. Na przykład jedna albo druga strona może stać się tak zdesperowana, iż zaproponuje ustępstwa miastom Szmaragdowców... mogą się nawet z nich wycofać, zostawiając im przynajmniej symboliczną niepodległość, jak było z Ligą Sznura. Mogą też osłabić się nawzajem tak bardzo, że prowincje będą mogły się zbuntować i wygrać. A przynajmniej, jeśli Redvers i Audsley wygrają, my osobiście zostaniemy wynagrodzeni.
Zarządca spojrzał na swoich podwładnych. – Cóż, przynajmniej warto tego posłuchać – mruknął. – Opowiedz nam więcej. Czego tak właściwie potrzebuje twój brat? Wszyscy słyszeliśmy wybuchy i plotki.

* * *

Adrian przyciskał chustkę do nosa. Była nasycona octem, lecz mimo tego smród dochodzący z dna kupy gnoju był powalający. Z tyłu stajni pańskich wyścigowych velipadów znajdował się rząd takich stosów. Nie zazdrościł niewolnikom pracującym w polu, których przydzielono do tego zadania, mimo iż byli człapiącymi tępakami o pustym spojrzeniu.
>>Kilka lat spędzonych w tym podziemnym więzieniu, w którym ich trzymają, uczyniłoby to samo z większością ludzi<< zwrócił uwagę Raj.
Przepraszam, pomyślał Adrian.
– Czy nigdy nie wyrzucacie gnoju na pola? – spytał głównego dozorcę bydła.
Hodowca pochodził z Wysp, był niskim mężczyzną o brązowej skórze, pomarszczonym, lecz nadal zwinnym. W jego konfederackim pobrzmiewał silny gardłowy akcent. – Niewiele – powiedział. – To miejsce jest za duże, aby się to opłacało, zbyt wiele kłopotu z wleczeniem tego na odległe pola. Czasami, jak zaczyna przeszkadzać, wrzucamy go do rzeki.
– Przestańcie! – powiedział Adrian.
Podszedł do podstawy stosu. – Tutaj – stwierdził, pokazując.
Ziemię pokrywały szare kryształki podobne do ziarenek cukru. – Tego chcemy, tych kryształków – saletry. Zebrać to i włożyć do beczek.

* * *

– Ależ, panie, jesteś dżentelmenem – nie możesz tego robić!
Ton głosu stolarza był zszokowany i przyganiający.
Adrian się uśmiechnął. – Obawiam się, że muszę – powiedział ze zrozumieniem.
Balia była starą kadzią na wino, na tyle dużą, iż mogła pomieścić kilkaset galonów. Ustawiono ją w szopie pół mili od domu, na wszelki wypadek. Niewolnicy montowali nad nią prostą maszynę: sworzeń na belce umieszczonej w górze, ze zwisającym drągiem obracającym łopatki wewnątrz beczki. Siły napędzającej dostarczało dziesięciu kolejnych niewolników, z których każdy popychał długą żerdź przymocowaną u góry drąga, koło miejsca, gdzie ten obracał się na żelaznym sworzniu osadzonym w belce dachu.
Adrian cofnął głowę i otrzepał ręce. Były na nich odciski i kilka drzazg. Zaskoczyło go, jak mało mu to przeszkadzało, gdy jedną wyciągnął zębami. Nie chodziło o ból. Od każdego uczonego z Gaju oczekiwano, iż będzie panował nad potrzebami swego ciała. Chodziło o zhańbienie się fizyczną pracą.
– Mój ojciec był kapitanem własnego statku, gdy zaczynał – powiedział gwoli wyjaśnienia.
Choć robił to, aby jego synowie nie musieli tego robić, pomyślał. Jedynie wolny czas dawał człowiekowi swobodę w rozwijaniu umysłu lub kształtowaniu ciała jako sportowiec... a nie było lepszego nadzorcy niewolników niż pusty żołądek. Dlatego też wszyscy najlepsi filozofowie zgadzali się co do tego, że praca fizyczna i jej wymogi są całkowicie poniżające. Bestmun utrzymywał, iż praca powinna być zlecana tym, których natura predysponowała do niewolnictwa... oczywiście w tamtych czasach Szmaragdowcy rzadko bywali niewolnikami.
– Robicie to w ten sposób – ciągnął dalej. – Bierzecie trzy z tych beczek – wskazał na te, w których znajdowała się saletra, ugotowana, wysuszona i zmielona ponownie – i dwie te – mocno sproszkowanej siarki; w posiadłości znajdowało się gorące źródło – i jedną z tych z pyłem węglowym i wkładacie je do środka. Trzy, dwie i jedną, trzy, dwie i jedną, aż wielka beczka będzie pełna w dwóch trzecich. I cały czas jak to robicie, łopatki muszą się kręcić.
Odwrócił się i zbliżył swoją twarz do twarzy stolarza. – A ja będę przychodził od czasu do czasu, żeby sprawdzić, czy robicie to jak trzeba, a pan będzie bardzo, bardzo rozgniewany, jeśli powiem mu, że nie. Zrozumiano?
Stolarz kiwnął głową; był równie nerwowy co kot w pobliżu szablobestii. Większość niewolników w posiadłości była ostatnimi czasy nerwowa, mając pod bokiem tylu żołnierzy. Żaden z żołnierzy nie troszczył się zbytnio o własność Wildera Redversa.
– A oni wciąż nie pracują jak trzeba, chyba że się nad nimi stoi – rzucił z frustracją Adrian.
>>A dlaczego mieliby to robić?<< odparł Raj.
W myślach Adriana pojawiła się wizja – parowóz, tak to nazywali... na rodzinnym Bellevue Raja. Masa metalowych rur, kół i części, poskręcana i stopiona razem. Człowiek z batem bił innego człowieka, prawie nagiego, w żelaznej obroży na szyi.
>>Niewolnik ma motywację do niszczenia, chyba że jest tchórzem lub jest wyjątkowo dobrze prowadzony. A wystarczy tylko zwykłe niedbalstwo.<<

* * *

Velipad był zwierzęciem z posiadłości i znał alejki lepiej niż jego jeździec. Każde włości tak rozległe miały własnych rzemieślników. Redvers trzymał ich w rzędzie warsztatów niedaleko od chat, w których mieszkała siła robocza zajmująca się domem i gospodarstwem na plantacji. Adrian zatrzymał się i postukał palcami stóp w łokcie velipada. Zwierzę przypadło do ziemi i młodzieniec zsiadł. Z kuźni kowala pracującego w brązie dobywał się zapach gorącego metalu. Eksperyment wykazał, iż bomby wystrzelone z katapulty rozpadały się, jeśli umieszczano je w glinianych garnkach o sensownej grubości. Redvers narzekał na wydatki na płyty z brązu, aż pokazali mu kilku tych, którzy przeżyli efekty połączenia oparów prochu z otwartym płomieniem.
Problem w tym, że kowal pracujący w brązie miał kłopot ze zrozumieniem tego, iż można wyrabiać duże ilości jednakowych pojemników bez ozdabiania ich i zbytniego wysiłku.
>>Czemu tak jest?<< odezwał się znowu Raj. >>Ten człowiek wyrabia piękne przedmioty, bo sprawia mu to przyjemność. Nie przejmuje się zbytnio politycznymi ambicjami Redversa ani wygodą kogokolwiek innego. Dlaczego miałby wypuszczać taśmowo wyroby, które nie dają mu satysfakcji? Nie otrzyma za to większej zapłaty.<<
Adrian znowu westchnął. Raj i Centrum poddawali go szkoleniu o wiele mniej przyjemnemu niż wykłady w Gaju na temat dobra i piękna... lecz ich pojęcie właściwego porządku było o wiele bardziej osadzone w praktyce.
Zmylił krok. – Dam mu premię! – powiedział. – Oczywiście pod stołem. – Fundusze Redversa to pokryją.
>>Uczysz się, synu. Uczysz się.<<

* * *

– Ufff!
Mężczyzna jęknął, wyrżnąwszy plecami o mocno ubitą ziemię wybiegu. Esmond odsunął się, dysząc. Pod prawym okiem miał draśnięcie, z którego sączyła się krew, a jego lewy kciuk był boleśnie wykręcony. Sześciu mężczyzn, którzy zdecydowali się napaść na swego nowego pracodawcę, było w znacznie gorszym stanie, choć niektórzy wykazali się całkowitym mistrzostwem w nieformalnym, wolnym stylu walki.
– Jeszcze jacyś głupcy wśród szukających roboty? – spytał.
Wokół wejścia na wybieg zebrało się trzydziestu mężczyzn. Wszyscy byli Szmaragdowcami. Żaden niezbyt młody – większość z nich była o parę lat starsza od niego – i wszyscy dość zacięci w walce. Wielu z nich miało na sobie włóczkowe czapki z kutasikami, i bogini jedna wiedziała, jak wylądowali tak daleko od morza. Żeglowanie na statkach kupieckich pływających za granicę było głównym sposobem na to, aby Szmaragdowiec mógł się w tych czasach nauczyć władać bronią. To lub zaciągnięcie się u któregoś z panów z Wysp jako najemnik... lub jako pirat, nie żeby w tej części świata istniała pomiędzy nimi duża różnica. Paru zaciągało się do wojska w pomocniczych siłach lekkozbrojnych procarzy Konfederatów.
– Dobrze – powiedział, gdy nie zgłosiło się więcej ochotników. Wyciągnął prawą dłoń, a jego służący rzucił mu włócznię. Stary model Szmaragdowców, długa na sześć stóp, o wąskim, zaostrzonym grocie. – A teraz przekonajmy się, kto umie posługiwać się tym dźgaczem. Potem przejdziemy do oszczepu, procy, miecza i noża.
Proces selekcji trwał całe popołudnie, podczas gdy gorące, letnie słońce prażyło eukaliptusy o mocno pachnącej żywicy, ocieniające pastwisko. Gdy Esmond skończył, jego oczy błyszczały dwa razy mocniej – błękitem wyzierającym z maski czerwonawego pyłu, poprzecinanej strużkami potu. Mężczyzna wciągnął głośno oddech i wsadził głowę w spoczywające na zrębie studni wiadro z wodą. Potem wylał sobie resztę płynu na szyję i rzucił wiadro do kolejnego napełnienia.
– Raduj się! – rzucił sucho, gdy podszedł jego brat z wyrazem intensywnego skupienia na twarzy i drzewcową procą w rękach. – Znowu ci się udało oberwać w tył głowy?
– Nie, myślę, że zaczynam to łapać – odezwał się z powagą Adrian, a jego chuda, inteligentna twarz się zaróżowiła. – To nie jest tak skomplikowane, jak już się złapie teoretyczne podstawy.
Esmond prychnął. – Broń to jest coś, czego się uczysz skórą, mięśniami i kośćmi, a nie głową – powiedział.
– Och, nie wiem – rzucił spokojnie Adrian. – Wiedza o zasadach działania zawsze ułatwia nauczenie się czegoś. Proszę, pokażę ci.
Proca, którą trzymał młodszy Szmaragdowiec, była popularną bronią przez wzgląd na swoją prostotę i niewielkie rozmiary, ale do jej używania potrzebne były takie same umiejętności jak do posługiwania się łukiem. Drewniane drzewce długości czterech stóp, dwa jedwabne sznurki długości jarda – skórzane też mogły być, ale nie sprawdzały się tak dobrze przy wilgotnej pogodzie – oraz irchowa kieszeń na amunicję. Esmond zamrugał oczami nieco zaniepokojony, gdy jego brat wrzucił ołowianą kulę w kształcie migdała do kieszeni procy i pozwolił, by ciążenie napięło sznurki. Ramiona Adriana były wystarczająco dobrze umięśnione, szczupłe i żylaste; będzie mógł mocno wystrzelić pocisk. To, gdzie ten poleci, to już inna kwestia i palce Esmonda zacisnęły się na pojedynczym uchwycie małej, okrągłej tarczy, jaką trzymał w lewej ręce.
– To drzewo – powiedział Adrian. – Tuż pod tą rozwidloną gałęzią. – Wywinął procą pełne koło, zanim wypuścił wolny sznurek.
Gumowiec, o którym mówił, znajdował się w odległości stu pięćdziesięciu stóp. Zadrżał i dało się słyszeć mocne łup; sam pocisk poruszał się zbyt szybko, by można go było dostrzec – stanowiąc zamazany łuk. Kawałek kory oderwał się i odpadł, odsłaniając romoboidalną dziurę w jasnym drewnie eukaliptusa.
Esmond znowu zamrugał. Prosto w cel.
– Nieźle, braciszku, nieźle – powiedział. – Nie chciałbym, żeby jeden z nich walnął mnie w głowę. Bo mój mózg rozbryznąłby się na całe jardy dookoła.
– Och, to nie jest takie trudne. Jak już powiedziałem, rozumiem zasadę działania... i gdy rzucam, jest tak, jakby duchy wskazywały mi, gdzie spadnie pocisk. Będę – będziemy – ciskać granaty – ciągnął dalej. – Będą bardziej skuteczne niż ołowiane kule.
– Może nam się uda – rzekł Esmond, uśmiechając się leniwie.
– Jeśli Demansk przybędzie ze swoimi czterema regimentami – powiedział z powagą Adrian. – Powiedziałbym, że...
Przechylił głowę na bok, jakby nasłuchiwał. Esmond zauważył to, bo był to zwyczaj, jakiego Adrian nabrał, od kiedy przybyli do Vanbertu.
– ... mamy szansę pół na pół, jeśli przyciągniemy – nasz szacowny patron i jego przyjaciele – Demanska. To znaczy pięćdziesiąt procent szans na przedłużającą się wojnę, a nie na natychmiastową katastrofę.
– Bez niego, cholerne nic – stwierdził Esmond.
– Och, nie jest aż tak źle. Tak naprawdę, to mamy wtedy szansę jak jeden do dwunastu.

* * *

– Gdzie jest pan? – zabeczał zarządca.
– W areszcie domowym, ty głupcze. Mam ze sobą pięćdziesięciu ludzi. Daj im jedzenia i wina i wyślij wiadomości do dowódców batalionów, żeby natychmiast się tu ze mną spotkali.
Twarz Johuna Audsleya stężała niczym maska pośmiertna wyrzeźbiona z brązu. Głowa oficera obróciła się z mechaniczną precyzją katapulty osadzonej na czopie, gdy Esmond skłonił się i zasalutował.
– Panie, jak wygląda sytuacja?
– Kto, na demony... och, Szmaragdowiec z zabawkami. Cóż, chłopcze, ktoś się wygadał. Tows Annersun, jak sądzę – nigdy nie potrafił trzymać gęby na kłódkę, gdy się zabawiał. Teraz mówca wie o wszystkim.
– Radca Annersun powiedział mówcy Jeschonykowi? – spytał Esmond.
– Nie, ty idioto, ale sypiał z córką tego człowieka i ona mu powiedziała. Szybko zareagował, tyle przyznam temu staremu łajdakowi... przestań marnować mój czas, zbierz swoich Szmaragdowców i przygotuj ich zabawki, jeśli się na coś zdadzą.
– Panie! – zasalutował Esmond.
Konfederat zignorował go, przechodząc obok ze swoją świtą; wszyscy wyglądali jak ludzie, którzy odbyli szybką i daleką jazdę, a kilku miało bandaże przesiąknięte czerwienią.
Esmond, zamarłszy, stał na schodach przez całe trzy minuty. Niesamowite, o ilu rzeczach można myśleć naraz, stwierdził. A bezosobowo: to katastrofa dla spisku. Jeschonyk żyje, tak jak i większość Rady. Pewnie właśnie przeprowadzają mobilizację, niezależnie od tego, jak wypaliły pozostałe części planu Audsleya. Miał on tutaj i w sąsiednich posiadłościach prawie dwadzieścia tysięcy ludzi, lecz tylko niecała jedna trzecia była w pełni wyposażona, a organizacja była kiepska. I...
Nanya. Pozostawiona sama sobie w miejskim domu Redversa, z sądowymi strażnikami, i zapewne także siłami Miejskich Kompanii. Jeśli mówca stwierdzi, iż Redvers jest zbyt niebezpieczny, aby pozwolić mu żyć, to przeczeszą także jego dom...
Esmond obrócił się na pięcie, zbiegł ze schodów i wypadł na zewnątrz przez skrzydło dla służby. Jego ludzi skoszarowano w wolnych kwaterach dla służby. Podnieśli wzrok, gdy wpadł do środka. Większość z nich wyciągnięta była na swoich siennikach. Zamarły ręce pracujące nad ekwipunkiem i ostrzące klingi, zagrzechotały gotowe do rzucenia kości.
– Jusha! – ryknął. – Pełny ekwipunek, brać wierzchowce, pierwsza kompania ma być gotowa do wyruszenia za piętnaście minut z jednym luzakiem dla każdego człowieka. Pełne sakwy granatów i pięć jucznych zwierząt z dodatkowymi. Manierki, ale żadnej żywności ani spania – ruszamy z marszu prosto do walki. Wykonać!
Szkolił tych ludzi już od czterech miesięcy. W długim pomieszczeniu zapanował chaos, z którego narodził się porządek. Poszedł do swego własnego pokoju – klitki za przepierzeniem – i wyciągnął, co potrzebował: pęk oszczepów do przewieszenia przez ramię, hełm, bojowe rękawice z mosiężno-ołowianymi ochraniaczami na kostki palców. I mapę Vanbertu – może z powrotem nie będą mogli obrać prostej drogi.
– Jesteśmy gotowi, panie.
– Zatem jedziemy – powiedział, ruszył ku wyjściu i wskoczył na siodło, opierając dłoń o jego kulę, ignorując ciężar broni i skórzanego kubraka. Uniósł dłoń i skierował przed siebie. – Za mną!

* * *

– Nie, nie, nie!
Adrian Gellert odwrócił się i walnął otwartą dłonią o ścianę szopy. Niewolnicy podnieśli wzrok znad prochu przesypywanego do małych beczułek, a potem zwrócili głowy z powrotem ku pracy. Ostatnie cztery miesiące nauczyły tych, którzy przeżyli, iż zajmowanie się prochem nie jest czymś, czego nie robi się w całkowitym skupieniu. Ostry, zjadliwy zapach siarki wypełniał powietrze w stodole.
– Nie, nie, powiedzcie mi, że mój brat nie jest tak głupi jak bohater ulicznego eposu!
Adrian zamilkł, zapanował nad oddechem i przycisnął ręce do twarzy. Samobójstwo, pomyślał. Nie uda mu się przedrzeć do Vanbertu i uciec z Nanyą – zamieszki, chaos, uliczne walki.
>>Prawdopodobieństwo powodzenia trzydzieści pięć procent plus minus siedem<< powiedziało Centrum.
Zaskoczenie uwidoczniło się w umyśle Adriana. Głos Raja wtrącił się w myślach: >>Jeśli zamierzasz zorganizować najazd na wielkie miasto, to zamieszki i powstanie uczynią to znacznie łatwiejszym.<<
W świadomości Adriana pojawiła się wizja: Wschodnia Rezydencja, stolica rodzinnej krainy Raja na Bellevue. Żołnierze w niebieskich mundurach strzelali zza barykady w uczestników zamieszek. Nad lufami ich karabinów pojawiały się obłoczki białawego dymu. Ludzie wrzeszczeli, wili się, padali i krwawili przed tym prowizorycznym fortecznym parapetem... a z tyłu za żołnierzami banda złodziei spokojnie ładowała na czekający wóz meble, bele materiału i zastawę stołową z rezydencji.
– Muszę mu pomóc – powiedział Adrian. – Zachowuje się jak idiota, ale to mój brat... w jaki sposób to zwiększa szanse?
W jego głowie nastąpiła długa cisza. Zdawał sobie sprawę, iż Raj rozmawia z Centrum na poziomie i z prędkością wykraczająca poza możliwości jego pojmowania.
>>Powiedz mu<< rzekł wreszcie Raj.
>>Prawdopodobieństwo zakończonej powodzeniem próby ruszenia z odsieczą wzrasta do pięćdziesięciu trzech procent plus minus pięć przy twoim udziale oraz pełnym wsparciu ze strony Raja Whitehalla i mnie<< powiedziało Centrum. >>Jednakże jest to niepotrzebne ryzyko – dla ciebie i naszej misji – które nie posuwa w żaden znaczny sposób naszej głównej sprawy.<<
Jak na Centrum była to długa przemowa. W głosie Raja pobrzmiewał cień rozbawienia: >>Centrum nauczyło się mi ufać, jeśli chodzi o ocenę ludzi. Zrobisz to, synu. Sam tak bym postąpił, gdybym był na twoim miejscu i gdybym żył – a my równie dobrze możemy udzielić ci wszelkiej możliwej pomocy.<<
Adrian skinął głową, znowu wystraszając niewolnika z lejkiem, i wyszedł w jasne słońce poranka. – Fered! – krzyknął. – Zbierz procarzy. Potrzebuję ich pomocy.



Dodano: 2006-10-19 13:11:03
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS