NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Weeks, Brent - "Poza cieniem" (wyd. 2024)

Ukazały się

King, Stephen - "Billy Summers"


 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

Linki

Stirling, S. M. & Drake, David - "Reformator"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Stirling, S. M. & Drake, David - "Generał 2"
Data wydania: 2005
ISBN: 83-7418-046-3
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 320
Tom cyklu: 2



Stirling, S. M. & Drake, David - "Reformator" #1

Rozdział pierwszy

Wysoki Gród Solinga stanowił niegdyś jądro starożytnego miasta; najpierw był zamkiem lorda-dowódcy, a potem siedzibą rady miejskiej. Trzy wieki temu, gdy Solinga była stolicą Szmaragdowej Ligi, kilka milionów arnketów w tajemniczy sposób zawędrowało do funduszu budowlanego mającego na celu przerobienie grodu na przybytek miejskich bogów – przede wszystkim Szarookiej Pani Gwiazd.
Dobrze skradzione i wydane pieniądze, pomyślał Adrian Gellert, gdy procesja wspięła się na szerokie, marmurowe schody prowadzące na płaskowyż. Z prawą dłonią wsuniętą w fałdy śnieżnobiałej szaty, trzymając w lewej zwój ze złotą nasadką, świadczący o tym, iż jest uczonym z Gaju, Adrian utrzymywał powolny, nobliwy krok, odpowiedni do religijnej uroczystości. Wokół niego krążyły i powrzaskiwały mewy. Przed nim piętrzyły się złote dachy, stały kremowe marmurowe kolumny oraz wielki, wysoki na czterdzieści stóp posąg Panienki – trzymającej w górze włócznię zakończoną brązowym grotem, mającą prowadzić żeglarzy do domu. Za nim widniała szara codzienność Solingi, śmierdząca rybami, odpadkami i morską solą; wąskie, kręte uliczki i pobielone, łuszczące się ściany z wyrabianych z błota cegieł, gonty dachów, i tylko tu i ówdzie mury, kolumnady i ogrody na dziedzińcach bogaczy. Tutaj jednak, pośród woni kadzideł i lekkich, srebrzystych tonów ręcznych dzwonków, znajdował się ideał, któremu ta codzienność służyła.
Może i utraciliśmy potęgę naszych przodków, lecz przynajmniej możemy powiedzieć: sami daliśmy bogom to, co boskie, pomyślał z melancholijną dumą, odsuwając od siebie niepokój i żal związane z pogrzebem ojca.
Procesja się zatrzymała, gdy stanął przed nimi kapłan, a obszyty błękitem fałd przypominającej narzutę komży był niczym kaptur nad jego głową. – Dlaczego przybywacie do tego świętego miejsca?
– Aby oddać cześć bogini, jak godzi się śmiertelnikom – rzekł stryj Adriana, przemawiając jako najstarszy mężczyzna z klanu Gellertów. Poza tym to on płacił za tę uroczystość. – W intencji Ektara Gellerta, wolnego obywatela tego miasta, aby Panienka osądziła go łaskawie. W imieniu jego synów, Esmonda i Adriana Gellertów, aby ona czuwała nad nimi w chwilach życiowych prób.
– Chodźcie zatem i oddajcie jej cześć.
Procesja ruszyła: Adrian, jego brat Esmond, stryjowie, kuzyni, dziadkowie, żałobnicy oraz wynajęci muzycy idący z tyłu i grający na dudach i lirach. Pielgrzymi, kapłani i obywatele składający ofiary rozstępowali się przed nimi. Ich sandały szurały po powierzchni obramowanych złotem płyt z zielonego marmuru o białym żyłkowaniu. Przeszli obok Plinty Zwycięstw, ogromnej kolumny wysadzanej dziobami pochwyconych okrętów wojennych, obok zbudowanego z czarnego bazaltu chramu boga wojny Wodepa, różowo-złotego marmuru Etata Ojca Wszystkich i doszli do wielkiego, usytuowanego na wzniesieniu prostokąta chramu Panny. Była to prosta konstrukcja z ogromnych, białych kolumn, z których każda kończyła się feerią złotych liści akantu. Dach składał się z dachówek z zaśniedziałej miedzi, a wszędzie dokoła, od przyczółka po architraw, biegły mozaikowe płyty wykonane ze złoconego szkliwa, lapis lazuli, bursztynu i półszlachetnych kamieni. Niektóre przedstawiały boginię przekazującą ludziom dary – ogień, pług, oliwę, statki, sztukę pisania. Inne ukazywały sceny z odbywającego się co pięć lat festiwalu: rycerzy z miasta na velipadach, panny roku przynoszące wielki wyszywany szal, oraz nagich i dumnych lekkoatletów.
– Ruszajcie zatem – rzekł kapłan.
Gorące węgle płonęły na dwóch wysokich trójnogach z płaskorzeźbami z brązu. Esmond i Adrian z powagą weszli po schodach. Każdy wziął od akolitów srebrną misę i posypał strużkę przezroczystych ziarenek na żarzące się białością dno naczynia. Wzbił się wonny dym, gryzący i ostry.
Pozostali postawili fałdy swoich opończy, aby przykryć głowy, gdy kapłan wzniósł ręce. Księżyc Bogini był widoczny ponad szczytami dachu; o tej porze pozostałe dwa księżyce znajdowały się za horyzontem. Stryj Adriana poprowadził do przodu ofiarę – wielkobestię o białych piórach, z czterema pozłacanymi rogami okręconymi wieńcami mirtu. Posłusznie podeszła do ołtarza – odurzona, pomyślał Adrian: nie było sensu prosić się o zły omen – i zwaliła się niemal bezgłośnie, gdy szeroki topór trafił z mokrym, ciężkim łupnięciem w jej szyję.
Powoli otworzyły się wysokie, hebanowo-srebrne drzwi świątyni, tocząc się bezgłośnie na łożyskach z brązu. Adrian odruchowo wymruczał w duchu trzy cytaty oraz epicki wiersz o budowaniu Świątyni Panny; wszystkie one opisywały rezultat, i wszystkie, z tego, co wiedział, niedokładnie. Obiekt kultu wysunął się na szynach z brązu, osadzonych w mozaikowym marmurze posadzki. Był on ukryty w kapliczce zbudowanej z drewna cedrowego i srebra, ozdobionej ze wszystkich stron księżycami w pełni. Po dotknięciu, ścianki opadły w dół, odsłaniając czarną, żużlową skałę, wyglądającą miejscami metalicznie, ze śladami rdzy – był to meteoryt, i to bardzo starożytny meteoryt.
Adrian Gellert już dawno został wyszkolony w przykazaniach Gaju: bóg to liczba i forma, a wszystkie pomniejsze wizerunki są jedynie jego podobiznami i wyobrażeniami ludzi niezdolnych do pojęcia Jedynego. Bóg nie musi czynić, a jedynie być – lecz Adrian i tak odczuwał cień nabożnego podziwu, wyciągając rękę. A dżentelmen oczywiście okazywał szacunek wobec starożytnych kultów.
– Uczony z Gaju...
Adrian uniósł zwój w lewej ręce.
– Uczony klingi...
Jego brat Esmond uniósł miecz w pochwie.
– Przyjmijcie błogosławieństwo bogini, waszej patronki.
Adrian przymknął oczy, a jego dłoń spoczęła na świętej skale. Skała była chłodna, chłodniejsza niż być powinna i...

* * *

Gdzie jestem? Gdzie jestem?
Myślał, że wykrzyczał te słowa, nie miał jednak płuc. Ani oczu, bowiem z pewnością nawet najciemniejsza noc na dnie kopalni srebra w Kwiatowym Wzgórzu była jaśniejsza niż to. Był tylko lękiem, zdanym na łaskę świata środka nocy. Udar. Atak serca.
Uspokój się, pomyślał ostro. Pamiętaj, że wszystko, co może się stać, może się przydarzyć także tobie. Wszyscy ludzie poznają przedsmak śmierci.
Takie pocieszenie płynęło z filozofii, lecz było dość trudno o tym pamiętać, gdy miało się tylko dwadzieścia jeden lat.
Światło. Zamrugał... i zobaczył pokój. Urządzony w obcym stylu, wypełniony dziwnymi wyściełanymi meblami, stoły i krzesła wykonane były na subtelnie cudzoziemską modłę, a w obramowanym cegłami miejscu w jednej ze ścian płonął ogień. Stał tam mężczyznę, ciemnolicy, z czarnymi włosami ściętymi „na donicę”. Miał dziwne ubranie, nieco przypominające te noszone na Zachodnich Wyspach, a nawet pośród barbarzyńców-Południowców: spodnie – oznaka dzikusa – dziwnie skrojoną niebieską kurtkę z wiszącymi z tyłu połami. Na stole leżała zakrzywiona szabla i olstra z czymś przypominającym narzędzie stolarza.
Albo zwariowałem, albo wydarzyło się coś bardzo dziwnego, pomyślał Adrian. Był świadom własnego przerażenia, lecz było ono odlegle, przytłumione. Spojrzał na siebie i znowu tam był – nie w śnieżnobiałej, udrapowanej, uroczystej szacie, lecz w codziennej tunice, z rożkiem na atrament i piórnikiem wiszącymi mu u pasa.
– Adrianie Gellercie – odezwał się dziwnie ubrany mężczyzna; mówił dobrym szmaragdowym, ze śladem delikatnego akcentu. – Czego pragniesz?
W Akademii nauczano za pomocą pytań. Adrian zamknął usta, powstrzymując się od pytań, od wyrażenia przelotnych, efemerycznych pragnień dnia powszedniego i obaw związanych z przedwczesną śmiercią ojca. To pytanie wymagało powiedzenia prawdy. Może dawne opowieści o boskiej interwencji w ludzkie życie były prawdziwe.
– Chcę wiedzieć – wykrztusił.
Ciemnolicy mężczyzna skinął głową.

* * *

– Wspaniała kolacja. Wielkie dzięki, Samulu – powiedział Esmond ze swojej otomany po drugiej stronie stołu.
Adrian skinął głową i wymruczał coś. Jego szwagier, Samul Mcson, był świetną partią dla jego siostry Alzabety. Świetną na swój sposób; rodzina Mcsonów dorobiła się na handlu barwnikami i miała wytwórnię sosu rybnego, a ich wyroby sprzedawano pod ich nazwiskiem aż w Vanbercie, stolicy Konfederacji. Adrian nigdy nie lubił tego człowieka, a szyderczy uśmieszek goszczący na grubych, mięsistych rysach twarzy Samula pokazywał, iż uczucie to było odwzajemnione. Na przedzie szaty kupca, zrobionej z różowego jedwabiu z Zachodnich Wysp widniał sos miodowy. Pewnie przywiózł ją na jednym ze statków ojca, pomyślał Adrian, uśmiechając się i kiwając głową swemu gburowatemu krewnemu.
Służba – świta Mcsona, jako że członkowie orszaku Gellertów się rozeszli – uprzątnęła owoce, ciasta i sery; obiad był tradycyjny, od orzechów aż po jabłka. Zorganizowany z umiarem, przynajmniej jak na standardy Konfederacji; proste gusta starożytnych Szmaragdowców przetrwały tylko w ich podejściu do kwestii szkolenia kadetów i w jadalniach Akademii. Kawałki mięs i okrawki zostaną rozdane przy drzwiach biednym z miasta, którzy zbierali się zawsze, gdy nad drzwiami zawieszano ozdobioną wieńcem głowę wielkobestii, czyniąc to na znak, iż domostwo złożyło ofiarę.
Adrian dolał wody do swojego wina i polał małą libację1 na maty wyłożone na posadzce. Mężczyzna zdusił ukłucie mało filozoficznego gniewu na ojca. Ojciec zmarł w nieodpowiednim momencie. Interesy szły dobrze, lecz cały kapitał opierał się na reputacji, kontaktach i bieżącym handlu, a żaden z synów Gellerta nie miał ochoty zająć się morskim transportem na Zachodnie Wyspy. Ich ojciec, w każdym razie, nie chciałby nawet o tym słyszeć. Po cóż cała jego niegodna praca, jeśli nie po to, aby zapewnić synom możliwość bycia uczonymi i sportowcami, dżentelmenami w Solindze, największym z miast Szmaragdu. Jednak zmarło mu się przedwcześnie. Same tylko materialne aktywa ledwo co starczyły na pokrycie długów, na posag dla najmłodszej siostry i skromne, lecz przyzwoite życie dla ich matki. Młodsi Gellertowie będą musieli przerwać swą edukację i znaleźć własne miejsce w świecie.
1 Libacja – w starożytnym Rzymie, kilka kropel napoju wylewanego w celu oddania czci bogom. [przypis tłum.]
Rozejrzał się po pomieszczeniu; dwa tuziny gości rozpartych na otomanach, z których część wypożyczono na tę okazję. Była to letnia jadalnia dla mężczyzn, z jednej strony otwarta na ogród, ze staroświeckimi freskami na ścianach, przedstawiającymi dziką zwierzynę, ryby i owoce. Z ciemnego dziedzińca napływała woń róż i jaśminu oraz dochodzący z fontanny plusk wody. Większość gości stanowili starsi mężczyźni, przyjaciele ojca lub osoby, z którymi robił interesy. Esmond leżał wsparty na łokciu naprzeciw niego, jego opończa była rozchylona, ukazując twarde muskuły piersi i ramienia, opalone na kolor starego bukowego drewna. Sprawiało to, iż jego złote jak zboże, opadające na plecy włosy jeszcze bardziej rzucały się w oczy. Był to rzadko spotykany kolor u Szmaragdowca i jedyna rzecz, poza niebieskimi oczami, jaką mieli wspólną w budowie fizycznej.
Ja jestem właściwie chuderlawy, pomyślał Adrian. A przynajmniej był niski i odznaczał się tylko średnią sprawnością w sportowej części dwuletniego kursu szkolenia kadetów, jakiemu po skończeniu osiemnastki musiał się poddać każdy dobrze urodzony młody solingianin. Kiedyś było to przygotowanie do służby wojskowej, lecz już dawno temu, za czasów jego pradziadka, przestało to być istotne, kiedy to armie Konfederacji podbiły ziemie Szmaragdu.
Służba wniosła kolejne dwa dzbany wina, wysokie na jard, z podwójnymi sznurowymi uszami i spiczasto zakończonym dnem. Wino wylano z pluskiem do wielkiej, pękatej kadzi; światło oliwnych lamp zamigotało na radosnym obrazku z ucztą, namalowanym na czerwonawej glinie. Scena nie przypominała dzisiejszej kolacji żałobnej. Dzisiaj nie było żadnych grających na fletach dziewcząt, tancerek czy akrobatów, jako że tak by się nie godziło. Jego ojciec nie wynajmował ich na większość swoich przyjęć. Takie rzeczy są dla ludzi, którzy nie mają nic do powiedzenia. Adrian uśmiechnął się lekko, wspominając tubalny, chrapliwy głos i twarz ogorzałą od dwudziestu lat wystawiania na morską pogodę i działanie słonej wody.
– Przepraszam – wymruczał. Trzy części wina na jedną wody i rozmowy stały się głośniejsze.
W ogrodzie było ciepło i panowała cisza, światło gwiazd i dwa księżyce oświetlały ceglane ścieżki ciągnące się pomiędzy grządkami ziół i kwiatów. Ogród nie był duży, miał zaledwie pięćdziesiąt kroków szerokości, lecz wokół muru stały wysokie cyprysy rzucające kałuże egipskich ciemności. Basen i fontanna lśniły srebrem. Przechodząc, dostrzegł paszcze i macki ozdobnych pływaków wynurzających się na powierzchnię w nadziei na parę okruszków chleba. Przy krańcu ogrodu znajdowała się niewielka pergola – łuk wiklinowych prętów pokrytych kwitnącą winoroślą, a pod nim kamienne siedzisko i osadzona w murze maska bogini jako patronki mądrości.
Było to miejsce dające najwięcej prywatności w domu. Może poza pokojami kobiet, a sadząc po dobiegającym z nich hałasie, kobieca część przyjęcia robiła się bardziej ożywiona niż męska. Często przychodził na tę ławkę, aby poczytać, pomedytować i porozmyślać.
– Jeśli chcesz mówić – jeśli jesteś czymś więcej niż tylko wytworem mojego umysłu – to mów – wymruczał.
>>Nie musisz ubierać swoich myśli w słowa<< odparł zimny, nieubłagany głos w jego głowie. Odczuwał jego... wagę, jakby wkładał w słowa więcej znaczenia niż te zwykle niosły. >>Po prostu wypowiadaj je w duchu.<<
Adrian zrobił tak, choć nie było to łatwe zadanie... lecz wyćwiczył się przecież w czytaniu bez mówienia, a nawet poruszania ustami, co było rzadko spotykaną umiejętnością nawet wśród uczonych.
Kim jesteś?
>>Jesteśmy<< odpowiedział ten drugi głos, głos dziwnego, ciemnolicego mężczyzny. >>Jestem Raj Whitehall, a mój... towarzysz to Centrum. Jestem... byłem człowiekiem, z innego świata. Centrum jest komputerem.<<
Mimo całkowitej przedziwności sytuacji, Adrian ściągnął swe ciemne brwi, słysząc to ostatnie słowo. Komputer. Nie było mu to znane słowo, lecz w Zwojach Proroka Pani znajdowało się słowo odlegle pokrewne...
Demoniczny duch? pomyślał. Ciekawe. Myślałem, że to przesądy. A ty, powiadasz, jesteś duchem?
Westchnienie w myślach. >>Niezupełnie. Pozwól, że zacznę od początku. Istoty ludzkie nie powstały na tym świecie...<<
Godzinę później Adrian był cały spocony. – Ja... rozumiem, jak sądzę – wymruczał i podniósł wzrok na rozgwieżdżone niebo.
Inne światy, całe światy zajmujące gwiazdy! Gwiazdy są słońcami! Było to bardziej radykalne stwierdzenie niż spekulacje starożytnych wielbicieli mądrości, którzy to spędzali czas, próbując zmierzyć słońce albo kształt ziemi, zanim współczesna filozofia nie zwróciła się ku pytaniom o język i cnotę. Skala czasowa brana pod uwagę oszołamiała go; wizje ludzi przybywających na ten świat, na Hafardine, w ogromnych statkach powietrznych, kłócących się pomiędzy sobą, staczających się w dzikość po wojnach toczonych za pomocą broni, której odpowiedniki dawały się o dziwo odnaleźć w bardzo starożytnych legendach.
– Dlaczego? – ciągnął dalej Adrian. – Dlaczego ja?
>>Bo, chłopcze, jesteś człowiekiem, który chce poznać prawdę<< powiedział głos Raja. >>Ten świat zapędził się w niewłaściwym kierunku i trzeba nam człowieka, który wyprowadzi go na prostą. Tak, aby, w swoim czasie, Hafardine mogła zająć swe miejsce w Ludzkiej Federacji.<<
Adrian zaśmiał się drżącym głosem. – Ja, zdobywca świata niczym Wielki Nethan? – powiedział. – Powinniście byli wybrać mojego brata Esmonda. To on jest wojownikiem w naszej rodzinie, tym, który pali się, aby przywrócić czasy Szmaragdowej Ligi.
>>Nie zdobywca<< podjął powolny, ciężki głos... maszyny? >>Nauczyciel. Choć być może konieczne okażą się elementy zbiorowej przemocy, aby zachwiać ustalonym porządkiem na tym świecie.<<
– A co jest takiego złego w ustalonym porządku? – spytał zaciekawiony Adrian. – To znaczy, oprócz tych plebejskich dupków z południa rządzących ziemiami Szmaragdowców.
>>Obserwuj.<<
Świat zniknął, tak jak stało się to w Wysokim Grodzie przy świątyni Panny. Ponownie zobaczył Hafardine zaraz po upadku cywilizacji maszyn Federacji. Małe wioski rolników rozrzucone po dolinach i po równinach ośmiokąta tworzącego główny kontynent i na wybrzeżach wysp; grupy myśliwych w rozległych lasach, w górach i południowych krainach. Niektóre z wiosek rozrosły się. Wciągnął głośno oddech, rozpoznawszy wielkie miasta Szmaragdowców u ich zarania, jak urastały w potęgę, ich długie zmagania z panami Wysp i założenie Szmaragdowej Ligi. Serce zabiło mu szybciej, gdy zobaczył Solingę w czasach jej świetności, gdy nieśmiertelne piękno Wysokiego Grodu wyrastało z marzeń i rąk ludzkich. A potem długie, straszliwe wojny domowe, miasto przeciwko miastu, Liga przeciwko Sojuszowi. Klęskę Solingi, która niczego nie rozwiązywała, a potem armie Konfederacji nadchodzące z południa.
>>Obserwuj. Świat, jakim jest teraz.<<
Najpierw widok z góry. Mur Konfederacji przecinający kontynent w jego wąskiej talii, oddzielający południowe ziemie barbarzyńców od krainy miast i prawa na północy. Posiadłości wielmożów Konfederacji rozciągające się w dolinach i na równinach. Vanbert urastające z bezładnego obozu pastuchów do miasta o wiele rozleglejszego niż jakiekolwiek inne na ziemiach Szmaragdowców. Czuł, jak płyną lata.
>>Wynik trwania obecnych trendów podany z maksymalnym prawdopodobieństwem.<<
Obrazy...
... zwierające się armie, obie strony w zbroi i ekwipunku Konfederacji. Za nimi spalone miasto...
... widok na ulicę. W drgającym upale południa nic się nie porusza. Ładna, szeroka, brukowana ulica, prosta jak strzała, wyraźnie leżąca w samym sercu ziem Konfederacji. W rynsztoku ciało, odsłonięta skóra zsiniała i spuchnięta. Wokół brzęczą muchy. Po bruku nadjechał powoli ręczny wózek, ciągnięty przez ludzi z twarzami owiniętymi szmatami, a za nimi piętrzyły się wysoko kolejne, spuchnięte ciała.
– Wynoście swoich zmarłych! – zawołał jeden z mężczyzn. – Wynoście swoich zmarłych!
... mężczyźni w obdartych tunikach i kobiety w burych sukniach zbierający się na odczytywanie z podwyższenia obwieszczenia w jakimś anonimowym, rolniczym miasteczku. Pulchny urzędnik odczytujący monotonnie jakiś edykt ustanawiający ceny i zarobki. – A cena skórzanej uprzęży velipada do powozu będzie nie wyższa niż sto dwadzieścia pięć nowych arnketów, z których jeden na cztery będzie płacony na rzecz państwa, gotówką lub w towarze. Sandały będą kosztować nie więcej niż...
... niewolnicy pracujący na zboczu wzgórza, wlokący skrzynie ziemi za pomocą sznurów przerzuconych przez ramię. Dostrzegał tani, marny materiał ich tunik, słyszał, jak stękają, wrzucając ziemię do głębokiego jaru przecinającego pochyłe pole pszenicy. Zaczęło padać, a woda spływała błotnistym potokiem po polu tą bruzdą, zmywając ziemię sto razy szybciej, niż niewolnicy mogli ją wciągnąć z powrotem.
... samo Vanbert, stolica Konfederacji i znanego świata. Miasto płonęło. Tłusty, czarny dym wznosił się, skrywając zarys świątyni, pałacu i ulicy budynków mieszkalnych. Ulicą uciekała szlachcianka, powiewając jedwabiem sukni. Za nią jechał Południowiec, barbarzyńca w grubym futrze, a jego długie, żółte warkocze kołysały się od galopu velipada. Mężczyzna, susząc zęby w szczerbatym uśmiechu, pochylił się na bok w siodle, wysuwając ramię, aby pochwycić uciekającą kobietę. Na jego nagiej, pomalowanej piersi podskakiwał naszyjnik kapłanki wykonany z bursztynu i złota.
... znowu Vanbert, lecz rozpoznanie go zajęło Adrianowi chwilę. Ruiny pokryte drzewami, starymi drzewami. Pośród długich domów z bali widać małe pólka. Kobieta rozrzuca ziarno kurczakom, a chuda, szczeciniasta świnia ryje na skraju kupy odpadków, nad którymi brzęczą muchy.
Adrian wciągnął głośno oddech, gdy wizja go opuściła. Odezwał mu się w głowie głos Raja. >>Twój świat wpadł w pułapkę cyklu: wojna, imperium, upadek i wojna<< powiedział. >>Może się to powtarzać w nieskończoność, a jedyną różnicą będzie to, że każdy cykl będzie oznaczał dalszy upadek i słabszą poprawę, gdy ziemia stanie się mniej żyzna.<<
>>Musisz temu zapobiec<< ciągnęło dalej Centrum swym beznamiętnym tonem. >>Czekaliśmy siedemset lat na człowieka takiego jak ty.<<
– Jak ja? – pisnął Adrian. – Dlaczego nie mój brat Esmond?
>>Ten świat nie potrzebuje wojownika<< powiedziało Centrum. >>Potrzebuje... mądrości.<<
– Filozofii? – spytał skonsternowany Adrian. – Retoryki? Tak, są to umiejętności cywilizacyjne, a nasi myśliciele i mówcy są najlepszymi, jacy kiedykolwiek żyli. Jak ja mogę...?
Raj mu przerwał. >>Wyjaśnię. Pojęcie to nie było łatwe do zrozumienia także dla mnie, tam na Bellevue – na świecie, gdzie się urodziłem<< powiedział. >>To się nazywa „postęp techniczny”.<<
Adrian poczuł znajome podniecenie. Tak jak wówczas, gdy po raz pierwszy pojął, iż sylogizm, o którym mówił wykładowca, coś oznaczał, lub gdy zrozumiał dlaczego kąty prostokątnego trójkąta musiały się zgadzać w pewien sposób – poczucie prawdziwej wiedzy, niczym połączenie z umysłem boga.
– Opowiedz mi – wyszeptał.

* * *

– Z drogi! – głos żołnierza zabrzmiał ostro i głośno. – Zejść z drogi!
Adrian i Esmond zatrzymali swoje velipady na poboczu traktu. Była to konfederacka droga, zbudowana wiek temu, aby przypieczętować kontrolę Konfederacji nad rzecznymi, nadbrzeżnymi dolinami północy. Szeroka na dwadzieścia kroków, z rowami, wybrukowana sześciokątnymi blokami wulkanicznej skały, zbudowana by trwać przez wieki; Adrian widział kiedyś jeden blok podmyty przez nagłą powódź – miał pięć stóp grubości. Warstwa kamieni wielkości pięści w wapiennej zaprawie, warstwa piasku, kolejna warstwa zaprawy z mniejszymi kamieniami, a potem warstwa zaprawy i żwiru i wreszcie bloki nawierzchni...
Podkute ćwiekami sandały uderzały zgodnie, gdy batalion przechodził środkiem drogi czwórkowymi kolumnami. Kończyny żołnierzy poruszały się niczym u stonogi. To właśnie było przyczyną końca chwały miast Szmaragdowców, pomyślał Adrian. Kątem oka mężczyzna dostrzegł, jak dłonie Esmonda zacisnęły się na wodzy, a potem rozluźniły wysiłkiem woli, a jedna ręka wysunęła się do przodu, aby pogłaskać pierzaste łuski koloru brązu na szyi wierzchowca. Ich przodkowie walczyli w ciasno upakowanych kwadratach, każdy mężczyzna zbliżał tarczę do tarczy sąsiada i dźgał długą włócznią. Konfederaci... Adrian skupił się na jednym żołnierzu, odczuwając lekki nacisk za oczami, bardziej umysłem niż fizycznie. Raj wyrażał zainteresowanie.
Żołnierz był typowym wieśniakiem ze środkowych terytoriów Konfederacji, nieco bardziej przysadzistym i grubokościstym niż zwykły Szmaragdowiec, o nieco jaśniejszej cerze, surowej twarzy z zakrzywionym nosem, ściągniętej od wysiłku wywołanego długim marszem i mokrej od potu. Miał na sobie kolczugę-tunikę sięgającą kolan, z krótkimi rękawami i podwójnymi poduszkami wszytymi na ramionach; pod tym znajdowała się kolejna tunika, z czerwonej wełny. Na lewym ramieniu wisiała duża, owalna tarcza z żelaznym guzem; w czasie marszu tarcza była przykryta płóciennym pokrowcem, z wypisanym na nim imieniem właściciela i nazwą jednostki. Do środka tarczy przyczepiono trzy krótkie, grube oszczepy zakończone haczykami, każdy wyważony małą, ołowianą kulką umieszczoną za grotem. Na nogach żołnierz miał sandały o grubych, wysadzanych żelaznymi gwoździami podeszwach, przywiązane na łydkach ponad wełnianymi rajtuzami. Na głowie nosił okrągły hełm z wysuniętym rondem nad oczami, policzkowymi ochraniaczami na zawiasach i chroniącym szyję z tyłu nakarczkiem przypominającym ogon homara.
Na plecach miał plecak i zwinięty koc, lecz pod nimi spoczywała broń, która pocięła dumnych włóczników ze szmaragdowych miast na krwawiące kawałki mięsa. W gotowości do wyciągnięcia przez prawe ramię, wystawały trzy stopy twardego drewna, zakończone ołowianą kulą. W pokrowcu skrytym przez plecak znajdowała się „robocza” końcówka – szerokie, dwustopowe ostrze zwężające się ku ostremu jak brzytwa grotowi. W czasie bitwy człowiek razem ze swymi towarzyszami ciskał salwę oszczepów, potem wyciągał assagaj2 i, trzymając go blisko siebie, unosił tarczę i ustawiał ostrze w gotowości do wypruwającego flaki pchnięcia od dołu. Od tej kolumny bił specyficzny zapach: potu i skóry, natartych oliwą zbroi i broni. Mocny męski odór.
Dowódca batalionu jechał na czele obok chorążego, na kroczącym dumnie velipadzie. Miał na sobie klasyczny model wojennego stroju Szmaragdowców – napierśnik z brązu ściśnięty szkarłatną szarfą, długi, jednosieczny miecz, brązowy hełm z dumnie powiewającym szkarłatnym pióropuszem biegnącym z tyłu do przodu niczym grzebień koguta oraz kilt ze skórzanych pasków. Jechał swobodnie, z jedną ręką wspartą na biodrze i pogardą na twarzy o jastrzębim nosie. Obok niego powiewał sztandar – wyprostowana dłoń ze złotymi wieńcami pod spodem, upamiętniająca zwycięstwa jednostki. Chorąży miał na sobie antyczną haubertę z mosiężnych łusek i twarz skrytą pod wyprawioną głową szablistozębnej bestii, wyszczerzonej na wieki w wyrazie buntu i głodu skierowanym przeciwko światu.
– Bezużyteczne skurczybyki – wymruczał Esmond. – To podoficerowie czynią armię Konfederacji tym, czym ona jest. – Uśmiechnął się nagle; żaden z braci nie miał więcej niż dwadzieścia trzy lata. – Z nich to są pożyteczne skurczybyki.
Adrian skinął głową potakująco, spoglądając na ogorzałe twarze maszerujących w szeregu żołnierzy.
>>Kilka wieków wspólnych doświadczeń<< wymruczał mu w głowie Raj, przyglądając się twarzom weteranów. >>Dużo przechowywanej wiedzy.<<
– Posiłki dla fortów Sznura – osądził Esmond. – Słyszałem o najazdach Wyspiarzy.
Przemaszerował ostatni szereg żołnierzy, a za nim zwierzęta pociągowe z kilkoma wozami i juczne velipady; większość z nich pewnie niosła bagaże dowódcy. Kupcy, podróżni, pielgrzymi i wieśniacy spłynęli z powrotem na drogę, a bracia wraz z nimi. Podróżni posuwający się piechotą zwykle usuwali się braciom z drogi, przez wzgląd na ich płaszcze dżentelmenów i objuczonego velipada za nimi. Oni z kolei ustąpili drogi kurierowi, wysoko urodzonej damie w palankinie niesionym przez wyselekcjonowanych niewolników, którzy potrafili truchtać bardziej wytrwale niż velipad... choć uzbrojeni jeźdźcy wysłani przodem byli tu pomocni. Wyczuwali zbliżające się miasta na długo przedtem, zanim droga przez nie przeszła. Nie był to zapach ścieków – Konfederaci byli szczodrymi budowniczymi systemów wodno-kanalizacyjnych.
– Kolejny symbol – powiedział Esmond, marszcząc nos i podnosząc wzrok.
Drąg stał pochylony lekko na nagim skrawku piasku przy drodze, i ta nierówność przydawała mu dziwnego, na poły ludzkiego charakteru. Wiszący na nim człowiek zwisał dwadzieścia stóp nad ziemią. Krótka poprzeczna belka przebiegała przez łokcie jego związanych rąk tak, że jego ciało wygięte było ku przodowi, wykręcone przy szpikulcu, którym przybito jego stopy do drewna. Latacz o skórzastych skrzydłach wylądował, wbijając w nagie ciało małe szpony swych skrzydeł i dłuższe znajdujące się na nogach. Długa, wężowa szyja wygięła się i skręciła, gdy pełne zębisk szczęki zastygły w zastanowieniu. Gdy wbiły się w cel i zaczęły wydziobywać kawałek, mężczyzna oprzytomniał i zaczął jęczeć. Nie był jednak zdolny do miotania się na tyle mocno, aby przeszkodzić ucztującemu padlinożercy. Inne latacze zdjęły większość mięsa z kości dalszej szóstki.
– Dzikusy – wymruczał Esmond. – Dlaczego nie toporem po szyi, jeśli trzeba człowieka zabić?
Adrian skinął głową, oddychając przez usta. – Pewnie po to, aby utrzymać resztę w ryzach – powiedział.
Pod większością ciał przybito ołowiane tabliczki, gdzie wypisano popełnione przestępstwa. ZBIEGŁY NIEWOLNIK było napisem najczęściej spotykanym, obok PODŻEGACZA. Niewolnicy byli oczywiście wszędzie, lecz w sercu Konfederacji przewyższali oni liczebnie wolnych ludzi, czasami znacznie. Oto rezultat całych wieków podbojów.
Velipady węszyły z zainteresowaniem, otwierając obie pary oczu i odciągając mięsiste wargi tak, że widać było wszystkożerne zęby – krótkie i grube sztylety koloru kości słoniowej.
– Jedźmy dalej – powiedział Adrian. Podniósł wzrok. Słońce znajdowało się mniej więcej na szerokość dłoni od gór na zachodzie, kąpiąc ich śnieżne szczyty w krwistej czerwieni. – Możemy się zatrzymać u gościa-przyjaciela ojca w Kirsford.
– Lepsze to niż walka z pluskwami w gospodzie – zgodził się Esmond.
Przez chwilę Adrian pozwolił sobie na odczuwanie zazdrości wobec brata. Oto jest obrazek bohatera wieku wspaniałości, pomyślał. Prosty, niczym wyrzeźbiony, nos, kwadratowa szczęka, sześć stóp wzrostu, szerokie bary zwężające się ku płaskiemu brzuchowi i wąskiej talii, długie nogi, a każdy mięsień pod opaloną skórą niczym żywy brąz. I w dodatku nie jest głupi. Nie był uczonym z Gaju, ale czytał kroniki Themstona dotyczące wojny peloskiej i pracę Epmona o sztuce walki. Miał też wesoły charakter. Bogowie niczego mu nie poskąpili, czyniąc go również odważnym. Wkrótce Esmond gwizdał przez zęby żywą marszową piosenkę popularną wśród kadetów z Solingi.
Gość-przyjaciel ojca zgotował im przednią gościnę. Wyruszyli wcześnie następnego ranka. Kraj rozpościerał się przed nimi, opadając ku wielkiej, centralnej niecce, w której mieściło się Vanbert, największa ze wszystkich dolin w środku północnego półwyspu. Wysokie lasy szerokoszpilkowców i dębów pokrywały góry i podnóża wzgórz. Dalej pojawiły się pokryte bujną roślinnością równiny. Krajobraz był tu bardziej uporządkowany niż u Szmaragdowców, poprzecinany prostymi odcinkami wysadzanych drzewami wojskowych traktów Konfederacji i żwirowymi drugorzędnymi drogami, a każde miasto miało rozplanowaną siatkę ulic. Kanały wiły się z większym wdziękiem, niosąc wodę z zapór w górskich dolinach i rozprowadzając ją do kanałów nawadniających. Pola były niemalże boleśnie zielone tam, gdzie nie kwitły wielkie, połaciowe kwadraty owocowych drzew. Adrian spoglądał z zaciekawieniem na wiśnie i jabłka, będące rzadkością na subtropikalnym, północnym wybrzeżu.
Nie ma żadnych oliwek ani cytrusów, pomyślał. Musi być tu chłodno w zimie.
Tu i ówdzie stała chłopska chata, często opuszczona i rozpadająca się. Na wzgórzach, w pewnej odległości od traktu, Adrian dostrzegał gaje i ogrody szlacheckich rezydencji. Wielkobestie o czterech rogach pasły się spokojnie na łąkach albo ciągnęły pługi przewracające żyzną, czerwonawą ziemię. Stada wełnistych baaing wędrowały zbite w gromadkę z owczarzami i psami strzegącymi ich bezmyślnej bezbronności. Raz minęli pole kukurydzy, które musiało ciągnąć się nieprzerwanie przez sto akrów. Pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu niewolników o skutych nogach pracowało na nim, wyrywając chwasty.
Esmond spojrzał i zacmokał. – Powiem tylko tyle – jak ci magnaci konfederaccy są bogaci, to są bogaci. Ile za dawnych czasów trzeba było mieć, aby dostać się do najwyższej klasy głosujących w Solindze?
– Czterysta korców rocznie lub ich odpowiednik – powiedział Adrian, sięgnął ręką ku górze i pochwycił pęk kwiecia. Przyłożył go do nosa na sekundę, a potem zatknął za ucho.
– Czterysta nędznych korców – powiedział Esmond, potrząsając głową. – A tak przy okazji, lepiej tego nie rób, jak dotrzemy do Vanbertu.
– Dlaczego nie?
– Bo wśród Konfederatów tylko cioty noszą kwiaty we włosach – Esmond wyszczerzył się w uśmiechu. – Cioty i dziewczęta. Jeśli zatem nie chcesz przyciągnąć uwagi jakiegoś bogatego, starego rajcy – to znaczy, nie jako nauczyciel retoryki...
Adrian się roześmiał i walnął brata w ramię. Było to jak uderzenie w drzewo. – To ty jesteś ten śliczny w rodzinie – powiedział.
Minęli pole i wjechali pod łuki akweduktu biegnącego ponad drogą opadającą w płytką dolinę. Esmond znowu zacisnął usta, gdy obejrzeli się za siebie na drogę znikającą w mgiełce upału.
– Aroganckie łajdaki – wymruczał.
– I lepiej naucz się panować nad językiem albo go stracisz w Vanbercie – powiedział Adrian. – Oni nie przepadają za Szmaragdowcami, którzy nie wiedzą, gdzie ich miejsce.
Ruch na drodze stopniowo się potęgował. Gdy znaleźli się w odległości dnia drogi od samego Vanbertu, rzadko udawało im się jechać szybciej niż kłusem. Wszystko przybywa do Vanbertu, zacytował w duchu Adrian. W większości było prozaicznie: długie wozy z ziarnem i suszonym na słońcu mięsem, stada bydląt tamujące ruch – spędzili połowę pewnego pamiętnego dnia za stadkiem kolebiących się gęsi w liczbie dziesięciu tysięcy – solone ryby, wędzone kiełbasy, warzywa, sery, masło i ogromne beczki z winem. Raz minął ich ze stukotem, brzękiem i potrzaskiwaniem bata, szybki, dwukołowy wózek, ze śniegiem w przymocowanej na nadwoziu izolowanej trocinami skrzyni. Jeszcze więcej batów trzaskało nad karawaną niewolników, skutych łańcuchami szyja w szyję, idących obok strażników o twardym spojrzeniu jadących wierzchem – większość z nich była barbarzyńcami z terytoriów Południowców. Wozy i karawany jucznych zwierząt, taczki i tragarze. Sól, żelazo i miedź, złoto, papier trzcinowy i przyprawy oraz więcej ras i języków niż Adrian znał. Raz nawet widział człowieka o czarnej skórze, kroczącego w sięgającej kostek szacie z bawełny, ignorującego wytykanie palcami, szepty i śmiałych chłopaczków, którzy podbiegali, by dotknąć jego skóry i przekonać się, czy jest prawdziwa.
– Wciąż spodziewam się, że za następnym wzniesieniem zobaczę miasto – powiedział Esmond w piątym tygodniu ich podróży.
Adrian się uśmiechnął. – Jesteśmy w mieście – rzekł. – Już od wielu godzin.
Esmond rozdziawił usta, a potem się rozejrzał. Wczorajsze ogrody warzywne przeszły w eleganckie podmiejskie posiadłości. Wzdłuż drogi stały wysokie mury z cegły i betonu, zwykle pobielone, tu i ówdzie poprzerywane ozdobnymi bramami z kutego żelaza i mosiądzu. Przy każdej bramie znajdowały się co najmniej dwie stróżujące szablistozębne bestie na łańcuchach. Ich łby składały się w całości z paszczy i ogromnych, zachodzących na siebie par kłów często wykończonych brązem lub stalą. Strażnicy-ludzie w budkach byli także czasami przykuci za kostki do ścian. To sprawiało, iż napisy nad wejściem – WITAJCIE lub CHWAŁA GOŚCINNOŚCI – miały nieco pusty wydźwięk.
Oznacza to oczywiście gościnność wobec ludzi ich własnego pokroju, pomyślał Adrian.
– Czego się można spodziewać – powiedział – od ludzi, którzy mają w swoim języku słowo oznaczające „zabić co dziesiątą osobę”? I myślą, że ich protoplaści zostali wykarmieni przez szablobestie.
Vanbert nie miało skraju, do jakiego przywykli, żadnego muru znaczącego miejsce, w którym miasto przechodzi w wieś. Nie było nawet obrzeża z mogiłami, jak w miastach Szmaragdowców, jako że Konfederaci palili swoich zmarłych i trzymali ich prochy pośród żywych, w małych pojemniczkach pod ich woskowymi podobiznami. Adrian uważał to za dość okropne, lecz jak powiedział Bestmun: „Zwyczaj jest królem w każdej krainie”. Przedmieścia się zagęściły, ruch na drodze narastał. W oddali wznosiło się osiem słynnych wzgórz. Były one jedynymi wzniesieniami pośród budynków pokrywających ziemię w odległości większej niż dzień drogi we wszystkich kierunkach. Właściwie jedyne przerwy w kobiercu budynków stanowiły małe gaje otaczające świątynie – zwykle okrągłe, ze spiczastymi dachami albo kopułami na tych nowych – lub dziedzińce prawdziwych bogaczy; pobudowane nawet na osuszonych bagnach, które niegdyś pomagały wyżywić dawne Vanbert.
– Jest tu jednak smętnie – rzucił krytycznie Esmond, gdy poprowadzili swoje velipady na bok, aby przepuścić wóz załadowany bębnami kolumnowymi. – Cegła, małe sklepiki – nic tak naprawdę wspaniałego.
– Po prostu jeszcze nie widzieliśmy odpowiedniej części – rzekł Adrian.
Ulica, na której się znajdowali, rzeczywiście nie wyglądała jakoś szczególnie. Stały na niej pięciopiętrowe, ceglano-betonowe budynki mieszkalne, niezwykłe jedynie przez swoje rozmiary. Schowane pomiędzy łukami, na parterze, znajdowały się sklepy. Piekarnie – tak przynajmniej myślał Adrian, dopóki nie zobaczył ołowianych żetonów, jakie obdarci klienci wymieniali na duże, okrągłe bochenki. Zapomoga z pieczywa, pomyślał kwaśno. Zasługa podatków. Resztę stanowiły tawerny albo małe restauracyjki z kotłami na zupę osadzonymi w kamiennych ladach, sklepiki krawieckie lub kramy, gdzie szewcy robili przymiarki klientom, a potem pracowali za pomocą szydła, nawoskowanej nici i młoteczka. Byli też: sprzedający ostro pachnący ser, ptaki albo króliki lub anonimowe bryły mięsa. Tłumy mogłyby równie dobrze pochodzić z miasta Szmaragdowców, poza tym, że ich tuniki przykrywały obydwa ramiona, a kobiety nosiły na sobie mniej i kroczyły bardziej śmiało.
I wielkość tłumu. – Powiadają, że w Vanbercie jest z milion ludzi – wymruczał Adrian. Coś przyszło mu do głowy. – Jak, na Kuternogę, mamy znaleźć tego gościa, Redversa?
Twarz Esmonda pobladła, gdy ten rozejrzał się dokoła. Nie było to problemem w Solindze – nawet jeśli nie znałeś miasta, mogłeś się kierować świątynnymi dachami Wysokiego Grodu lub dokami. W końcu wszystko znajdowało się nie dalej niż w odległości półgodzinnego spacerku od każdego innego miejsca wewnątrz murów. Vanbert nie miało nawet siatki biegnących pod kątem prostym ulic jak w nowszych miastach konfederackich. Było ono starożytne, a jego drogi zostały wytyczone przez ślady wielkobestii.
>>Oto mapa<< rzekło pomocnie Centrum. >>Skręcajcie, jak następuje.<<
– Jakim cudem nagle stałeś się ekspertem, jeśli chodzi o ulice Vanbertu? – spytał w godzinę później Esmond.
Adrian się uśmiechnął. – Bogowie mądrości szepczą mi do ucha – powiedział, podnosząc wzrok na wysoki, gładki mur rezydencji. Tylko szczeliny na wyższych piętrach i okute żelazem drzwi z drzewa bork zwrócone były w stronę ulicy. Obok nich rozpierał się gburowaty, były uczestnik igrzysk, stukając okutą mosiądzem pałką o bruk, aby zniechęcić włóczęgów.
Zsiedli z wierzchowców i podeszli do drzwi. – Chodźmy poszukać szczęścia – rzekł Esmond.
>>I zmienić świat<< wyszeptał Raj.

* * *

– Musita trzymać wyżej, pani – powiedział nauczyciel. Grot włóczni dotykał lekko gardła uczennicy.
Helga Demansk skinęła krótko głową i uniosła małą, okrągłą tarczę. Odsunęli się od siebie i zaczęli krążyć. Miecz w jej dłoni był starym szmaragdowym modelem, wykutym dla niej ze stali z Solingi, jednosiecznym – prócz obosiecznego sztychu – mniej więcej tak długim jak jej noga od palców stopy aż do połowy uda. Rękojeść była ze skóry ryby-piły, z dobrym uchwytem, nawet przy pozbawionych palców irchowych rękawicach, na których noszenie nalegał jej ojciec – jeśli w ogóle miała mieć osobistego nauczyciela. Jej dłoń chroniona była przez gardę w kształcie dzwonu z dziurkowanego brązu. To oraz tarcza były jedynym ciężarem poza krótką tuniką. Nauczyciel nosił skórzany kubrak i mosiężny hełm z przyłbicą. Jego włócznia miała sztuczny grot ze skóry, lecz miecz Helgi był naostrzony niczym ostrze noża.
To go nie martwiło. Był przez piętnaście lat zawodnikiem w walkach na igrzyskach i dożył emerytury, zanim za bardzo spowolniał. Wygląd znajdującej się przed nim młodej, pięknej kobiety o pełnym biuście i płomiennych włosach bardziej go rozpraszał niż jej miecz, choć tak naprawdę nie była taka zła. Ten wygląd mógł go zabić równie dobrze jak klinga, jeśli by się zapomniał – była w końcu córką sędziego Demanska. Nie przeżywało się jednak tak długo jako zawodnik bez nauczenia się samokontroli, a on miał parę bardzo miłych dziewek służebnych, które zajmowały się jego potrzebami. To stanowisko było marzeniem zawodnika na emeryturze, a on nie zamierzał go ryzykować dla pary cycków, niezależnie od tego jak ładnie wyglądały, unosząc się i opadając pod przylepioną do nich cienką bawełną.
Obydwoje walczących poruszało się, szurając bosymi stopami po ubitym piasku ćwiczebnej szopy. Na zewnątrz prażyło słońce, wpadając strumieniami biało-złotego światła przez szczeliny pomiędzy drewnem podtrzymującym dach. Wykonał fintę na raz-dwa, poczuł drżenie, gdy drzewce włóczni zostało odepchnięte na bok i sam wytrącił miecz z linii natarcia za pomocą własnej broni.
– Dobrze, panienko! – zawołał. – Niech się ruszają razem.
Całkiem nieźle. Gdyby nie była córką szlachcica, mogłaby się nadać do zawodów – wystawianie przeciwko sobie żeńskich par było obecnie dodatkiem do bardziej wyrafinowanych zawodów, mimo tego, że niektórzy sędziowie kręcili na to nosami. A ona w dodatku wciąż ćwiczyła, prawie od roku – w Vanbercie i w tej wiejskiej posiadłości na zachodzie.
– Szybciej. Napieraj na mnie, przedostań się poza grot włóczni!
To wrzaski obudziły jego czujność. Było ich zbyt wiele, przeciągłych i przeraźliwych, a w tle coś jeszcze – ostre, gardłowe pokrzykiwania. Zamarł, a gdyby Helga nie powstrzymała zamachu miecza, rozpłatałaby mu prawe ramię. – Co to? – spytała i odsunęła się, oddychając ciężko.
– Piraci – stwierdził krótko, odrzucając na bok ćwiczebną broń. Przy drzwiach stał stojak z prawdziwymi włóczniami. Wziął jedną w rękę oraz kilka oszczepów.
– Jak...
– Znam wyspiarski. – Przy walkach poznał ludzi, którzy nim mówili – głównie niewolników i wyzwoleńców, którzy dobrze się urządzili. To był okrzyk bojowy Wyspiarzy; a oni znajdowali się przecież w odległości dnia marszu od wybrzeża – bliżej, jeśli brać pod uwagę rzeki, a wyspiarska galera mogła zapędzić się daleko na mielizny. – Chodźmy, kobieto!
Zamilkła, a on uchylił drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Znajdowali się jakieś dwieście jardów od głównego budynku – dużego domu z wysokimi oknami migoczącymi od ekstrawaganckiej ilości szkła, z kolumnadami wychodzącymi na ogrody, a nie na wewnętrzny dziedziniec jak w miejskim domu. Słyszał teraz więcej wrzasków, męski śmiech i dostrzegał poruszające się sylwetki... błyski w świetle słońca. Światło odbite od ostrzy kling i od metalowych ćwieków lekkich wyspiarskich zbroi, podobnych do tej, jaką sam miał na sobie. Wyglądało na to, że dyrygował tym mężczyzna z wysokim grzebieniem piór na hełmie. Jego towarzysze wynosili łupy z domu. Inni spędzali domowych niewolników w gromadkę, zaś niektórzy wyprowadzali zwierzęta i wozy z roboczej części plantacji obok kępy cyprysów.
– Tędy – syknął, czując w nozdrzach ostry zapach własnego potu.
Wypadli na zewnątrz, pokonali ogrodzenie nieużywanej zagrody, przeszli na drugą stronę i pobiegli przez łąkę, zmierzając pod osłonę pomarańczowego gaju. Cholera, pomyślał nauczyciel. Urządzę się na całe życie – uratuję córkę sędziego...
Dudnienie łap velipada sprawiło, że odwrócił głowę. Czterech mężczyzn jechało szybko za nimi. Piraci musieli zagrabić wierzchowce w pobliżu miejsca lądowania i pomknąć w głąb lądu, mając nadzieję na zaskoczenie jakichś bogaczy. Jeden z nich podnosił łuk, krótki, wzmacniany rogiem model, jakim posługiwali się Wyspiarze, lecz z grzbietu velipada nie mógł w nic trafić.
– Uciekaj! – krzyknął nauczyciel, podrzucił jeden z oszczepów w górę, pochwycił go i cisnął. – Ty głupia suko! – wrzasnął we frustracji, zobaczywszy, jak Helga zajmuje pozycję obok niego, wymachując mieczem i wykrzykując jakiś rodzinny okrzyk bojowy.
Oszczep trafił velipada pomiędzy szyję i bark. Ten upadł, a znajdujący się na nim mężczyzna zleciał, tracąc łuk. Natychmiast się podniósł, dobywając zza pasa krótki, zakrzywiony miecz. Pirat był żylastym młodzianem, wyglądającym na sprawnego fizycznie. Miał brunatną twarz, złote kółko w zakrzywionym nosie i czarne włosy opadające warkoczem na plecy. Nauczyciel wykorzystał szansę i zignorował go na moment, aby cisnąć drugim oszczepem. Wyrżnął on ze słyszalnym łupnięciem w ramię mężczyzny na wierzchowcu. Nauczyciel okręcił się desperacko, aby stawić czoła pieszemu młodzieńcowi, lecz zobaczył, jak ten pada do tyłu, a miecz Helgi wychodzi mu przez szyję.
Całkiem nieźle.
– Pobiegniesz no, ty głupia cipo! – wrzasnął, sam się cofając. – Dzięki niech będą bogom – dodał, szczerząc zęby, gdy wreszcie go posłuchała.
Wyspiarze wyplatali się spod swoich wierzchowców, które szalały od zapachu tak dużej ilości krwi, rozdarte pomiędzy chęcią zaspokojenia apetytu a strachem. Jeden z wierzchowców zaraz napadł na pirata, który go skradł, pozostawiając nauczyciela stawiającego czoła dwóm mężczyznom. Jeden z piratów odwinął procę opasującą mu głowę i sięgnął do sakiewki u pasa. Nauczyciel natarł, uchylił się przed nadlatującym mieczem i rzucił się w lewo, trzaskając drzewcem włóczni w kolano mężczyzny, a potem dźgnął go mocno w miejsce, gdzie wiązadła skórzanego kubraka mocowały go do brzucha. Gdy grot wyszedł z powrotem, doleciał smród gówna, niezmiennie znajomy, a pirat wrzasnął od gwałtownego szoku wywołanego bólem.
Ruszaj się, ruszaj, ruszaj! – wrzasnął do siebie w duchu nauczyciel. Zbroja uciskała go w żebra. Nie miał już kondycji do tego rodzaju rzeczy. Dalej, dalej. Udało mu się odwrócić na czas, aby sparować cięcie miecza za pomocą guza na swojej tarczy i odskoczył do tyłu, by zrobić sobie miejsce do posłużenia się włócznią.
Trzask.
Wystrzelony kamień trafił go nad mostkiem. Świat poszarzał mu przed oczami, a tarcza i włócznia opadły, gdy utracił władzę w ramionach. Szermierz rąbnął go dwukrotnie, w obojczyk, a potem od dołu w bok uda. Nauczyciel upadł na ziemię, czując, jak odruchowo rozdziawia usta. Miał dość czasu, by zobaczyć, jak wloką Helgę, z jedną nogą bezwładną od uderzenia kamienia z procy.
Pirat przewrócił go na plecy nogą. Co za całkowite popieprzenie, pomyślał trener, patrząc, jak grot włóczni wznosi się nad jego twarzą. Chyba jednak nie udało mi się ujść z życiem z walk.
Uderzenie, a potem czerń.

* * *

– Muszę przyznać, Konfederaci przewyższają nas, przynajmniej w tym – powiedział Adrian, wylegując się w chłodnej wodzie.
Publiczne łaźnie w szmaragdowych miastach były zwykle małe i o charakterze użytkowym. To był pałac i to nie mały. Główny basen leżał pod wysoką kopułą. Płytki pokrywające jego wnętrze były posrebrzone, aby odbijać światło padające z okrągłych okien umieszczonych wokół podstawy kopuły. Ściany były z różanego i śnieżnobiałego marmuru, a pod tym znajdował się dziesięciostopowy pas płaskorzeźb. Posadzka zaś była wykonana z piętnastu różnych rodzajów kolorowego kamienia. Woda tryskała do basenu łukiem z ust bajkowych bestii z brązu. W rozchodzących się na trzy strony salach mieściły się sauny parowe, gorące wanny do kąpieli, pomieszczenia do szorowania i masażu, sale do gimnastyki i ćwiczeń oraz małe biblioteki...
Było dość hałaśliwie; ktoś zanieczyszczał atmosferę piosenką. Adrian stał pod strumieniem wody i nacierał się gąbką. Słyszał dochodzące ze stołu do masażu uderzenia rąk o ciało, stukot przyjacielskiej partyjki kości w rogu, postękiwanie przyszłych sportowców podnoszących ołowiane ciężarki, potężny plusk, gdy ktoś klapnął brzuchem w wodę w innym kącie basenu, pokrzykiwania sprzedawcy z tacą kiełbasek i marynowanych karczochów.
– Kiedy masz cały świat do łupienia, możesz sobie pozwolić na to, co najlepsze – rzekł Esmond. – Bezwstydni degeneraci – dodał.
Adrian się uśmiechnął. W publicznych łaźniach na ziemiach Szmaragdowców nie dochodziło do mieszania się płci... a w dodatku nie wszystkie znajdujące się tutaj kobiety były dziwkami. Pomyślał, że z pewnością przydawało to uroku otoczeniu, przyglądając się, jak obok przechodzi rudowłosa, posągowa dziewczyna mająca na sobie jedynie ręcznik przewieszony przez ramię.
– Chodźmy, zrobimy się słabi jak dziewczyny, jak będziemy się tak wylegiwać – powiedział Esmond.
Brat Adriana przyciągał wiele spojrzeń, gdy przechodzili do sauny parowej – głównie kobiecych. Gorąca komnata była pusta, jako że było dość wcześnie – łaźnie zapełniały się tak naprawdę po trzeciej po południu, gdy wolni ludzie kończyli pracę i przychodzili spotkać się z przyjaciółmi i spędzić miło kilka godzin przed obiadem. Mówiło się, iż w łaźniach Vanbertu można spotkać każdego, począwszy od kapłanki domowego ogniska po pana Zachodnich Wysp, i usłyszeć, co Rada ma zamiar uchwalić, zanim wiedzieli to sami radni.
– Nie szydź tak z konfederackiego bogactwa – rzekł Adrian. – Jako że sam położysz ręce na jego części... Trzysta arnketów rocznie wraz z utrzymaniem, pokojem i sługą! Z łatwością możesz z tego zaoszczędzić dwieście. Mając trzy tysiące, mógłbyś otworzyć własną salle d ’armes w Solindze albo kupić gaj oliwny czy udziały w statkach.
Esmond wykonał niecierpliwy gest i czerpakiem chlusnął wodę na gorące kamienie w rogu pomieszczenia. Wzbił się zapach rozgrzanego cedrowego drewna z wiórów zmieszanych z żarzącymi się kamieniami, a gorąco uderzyło w nich niczym miękka pałka.
– Trzymaj – powiedział starszy brat, rzucając Adrianowi stępiony, zakrzywiony, brązowy nóż ze stojaka. – Wyszoruj mi plecy.
Adrian zaczął skrobać gładkie, prężące się muskuły. – Poproszenie, żeby zrobił to niewolnik, kosztuje tylko miedzianego dimeha – drażnił się.
– Oni nigdy nie robią tego dobrze... mocniej.
– Co cię tak naprawdę gryzie, bracie?
Ten wzruszył szerokimi ramionami. – Na bogów, nie wiem, czemu Wilder chce nauczyciela. Jest powolnym grubasem w średnim wieku.
– Może chce nauczyciela władania bronią dlatego, że jest powolnym grubasem w średnim wieku? – zasugerował Adrian. – Z pewnością płaci wystarczająco dużo.
– Dla niego trzysta arnketów to tak jak dla ciebie czy mnie kupienie przyprawionej bułeczki na ulicy – stwierdził Esmond, a potem wzruszył ramionami. – Mam jednak otrzymywać dodatek za pracę ochroniarza – chroniąc jego i małżonkę, gdy będą wychodzić, i tak dalej. Przynajmniej jest to robota z mieczem u pasa.
– Czy zwykle nie najmują do tego starych uczestników walk? – spytał zaciekawiony Adrian.
– Ja jestem lepszy niż którykolwiek z tych gości z masą blizn – rzucił pogardliwie Esmond.
– I o wiele bardziej reprezentacyjny – wyszczerzył się w uśmiechu Adrian. – Trzymaj, teraz twoja kolej.
– Reprezentacyjny! – powtórzył z udawanym gniewem Esmond. – Proszę, pokażę ci, jak szorują takich z niewyparzoną gębą podczas zapasów na igrzyskach!
Obrócił się i natarł na Adriana z wysuniętymi ramionami, w pozie uczestnika walk. Adrian przyjął taką samą postawę i zaczęli krążyć wokół siebie po rozgrzanych deskach. Skończyło się to tak jak zawsze – młodszy mężczyzna legł twarzą do ziemi na deskach, waląc wolną ręką o podłogę na znak poddania się.
– Pokój! Pokój!
– Pokój jest odpowiednią rzeczą dla nauczyciela retoryki – zaśmiał się Esmond, gdy pozwolił mu wstać. – Spłukujemy się i zanurzamy w zimną wodę, a potem będziemy musieli wracać. Trzeba przenieść nasze rzeczy z pokojów do domu Redversów. A tak przy okazji, to zdobyłem dla ciebie pozwolenie na korzystanie z biblioteki.
– Dzięki, bracie, wykorzystam to. Ale nie będę uczył, jak wygłaszać przemowy byłych generałów o kalafiorowych uszach ani ich pryszczatych synalków.
Esmond się zatrzymał. – Nie będziesz?
– Nie, zamierzam pracować w sądzie.
– Jako urzędnik? – Esmond wyglądał na zaszokowanego. – To praca dla niewolników.
Adrian potrząsnął głową. – Prowadząc sprawy.
– Ale.... – Skonsternowany wyraz twarzy. – To nielegalne, tylko obywatele Konfederacji mogą stawać przed sądami w Vanbercie.
Adrian poklepał się po skrzydełku nosa i mrugnął. – Teoretycznie. A w praktyce, jeśli oficjalnie odczytujesz mowę jakiegoś adwokata-obywatela, to jest to dozwolone.
– Nie zdziałasz wiele przed konfederacka ławą przysięgłych – ostrzegł Esmond, potrząsając głową. – I pomyśl, bracie. Nie wątpię, iż jesteś ekspertem od prawa Solingi, ale to jest Vanbert.
– No nie wiem, sporo się nauczyłem – rzekł Adrian. Przeszedł na język konfederacki: – I całkiem biegle mówię, prawda?
Niebieskie oczy rozwarły się. – Żadnego akcentu! – wykrzyknął brat. – Jak to zrobiłeś w cztery miesiące?
– Boska interwencja – zaśmiał się Adrian i walnął go w ramię. – Chodźmy się zanurzyć.



Dodano: 2006-10-19 13:11:03
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS