NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Swan, Richard - "Tyrania Wiary"

Miela, Agnieszka - "Krew Wilka"

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Salvatore, R. A. - "Przebudzenie Demona"
Wydawnictwo: Isa
Cykl: Salvatore, R. A. - "Wojny Demona"
Data wydania: 2000
ISBN: 83-87376-64-7
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 640
Tom cyklu: 1



Salvatore, R. A. - "Przebudzenie Demona" (rozdział 8)

PRZYGOTOWYWACZ

Rozkład zajęć był męczący, zaprojektowany tak, aby odnaleźć słaby punkt i złamać tych, którzy nie nadawali się do codziennych rygorów zakonu St.-Mere-Abelle. Dla czterech wybranych kandydatów na przygotowywaczy, Avelyna i Quintalla oraz Thagraine`a i Pellimara - dwóch uczniów z klasy roku pańskiego 815 - życie było jeszcze trudniejsze. Oprócz ich codziennych obowiązków jako uczniów pierwszego i drugiego roku w opactwie, dawano im dodatkowe zadania przygotowujące ich do podróży na Pimaninicuit.
Po nieszporach ich koledzy z klasy klękali, aby modlić się przez godzinę, spędzali godzinę przy pismach, a potem oddalali się wcześniej - medytować lub spać, aby pokrzepić ciała przed zadaniami dnia następnego.

Ale czwórka przygotowywaczy zaczynała po nieszporach czterogodzinne szkolenie, każdy z wyznaczonym mistrzem. Badali Nimb, mapy określające astronomiczne dane, mające wskazać czas deszczów. Uczyli się sztuki żeglarskiej, jak nawigować przy pomocy gwiazd na nocnym niebie - i jak te gwiazdy się zmienią, kiedy statek wiozący zakonników przekroczy pewne długości geograficzne. Uczyli się, jak wiązać sznury na różne sposoby, węzłów koniecznych na pokładzie żeglującego okrętu. Uczyli się morskiej etykiety, zasad panujących na szerokich wodach, a przede wszystkim uczyli się właściwości różnych kamieni i tego, jak muszą przygotować kamienie natychmiast po deszczu.

Dla Avelyna nocne lekcje były obietnicą spełnienia jego największych aspiracji. Większość nocy przebywał z mistrzem Jojonahem i dorósł do swej reputacji najlepszego ucznia, jaki wstąpił do St.-Mere-Abelle. Już po dwóch tygodniach jego przewidywania astronomicznych zmian były perfekcyjne, a w przeciągu pierwszego miesiąca potrafił wyrecytować wszystkie znane kamienie magiczne, od adamitu do szafiru, ich uznane właściwości i największe znane magiczne efekty, jakie każdy z nich wywoływał.

Mistrz Jojonah obserwował młodego brata z rosnącą dumą, a Avelyn dostrzegł, iż starszy mężczyzna uważa go za swego protegowanego. Avelyn uświadomił sobie, iż wiązało się z tym poczucie bezpieczeństwa, ale i odpowiedzialność. Niektórzy z pozostałych mistrzów, a zwłaszcza Siherton, przyglądali mu się uważnie, bardzo uważnie, szukając pretekstu, aby go zganić. Avelynowi zdawało się, iż wpadł w sam środek rywalizacji toczącej się pomiędzy dwoma starszymi mężczyznami.

Martwiło to poważnie młodego mnicha. Oglądanie takiej ludzkiej słabości w mistrzach St.-Mere-Abelle dotykało samego rdzenia wiary Avelyna. Byli oni sługami bożymi, ludźmi najbliższymi Bogu i takie marne postępowanie z ich strony umniejszało znaczenie kościoła abellikańskiego. Wszystko, co powinno mieć znaczenie, to przywiezienie kamieni. Młodzieniec nie miał poczucia rywalizacji w stosunku do tych młodych mężczyzn, przygotowywaczy, z którymi walczył o dwa upragnione stanowiska dla tych, którzy naprawdę zejdą na wyspę Pimaninicuit. Cieszył się ich powodzeniem tak jak swoim własnym. Wierzył, iż jeśli okażą się lepsi, to będzie to wyraźnie wola boska. Ci dwaj, którzy okażą się lepsi, muszą udać się na wyspę, jedyne, co miało jakieś znaczenie, to powodzenie wyprawy, zebranie tego największego bożego daru dla ludzkości.

Szybko stało się widoczne dla obserwujących ich mistrzów, że Avelyn Desbris będzie jednym z dwóch. Podczas długich nocnych godzin pracy, żaden z pozostałych nawet nie zbliżył się do jego poziomu. Nadal grzęźli w kreśleniu gwiezdnych map, podczas gdy Avelyn przeszedł do specyficznych humorów powodujących magiczne reakcje, mając już za sobą rozpoznawanie kamieni przez dotyk i wzrok oraz rozpoznawanie ich potencjalnej intensywności poprzez jasność, kształt i odcień. Już po pięciu tygodniach czteroletniego programu szkoleniowego pierwsze stanowisko przygotowywacza było niemalże pewne. Jeśli Avelyna nie zmorze choroba, współzawodnictwo o to, kto uda się na wyspę Pimaninicuit, zostało zawężone do trzech zakonników walczących o jedno miejsce.

Dzienne szkolenie nie było ani tak łatwe, ani inspirujące dla Avelyna. Wiele modlitewnych rytuałów okazało się nudnych, a nawet wyświechtanych w świetle rewelacji, jakie poznawał każdej nocy. Ceremonie świecy, szereg z wiadrami wody, przenoszenie kamieni stanowiących materiał na najnowsze części opactwa, dar należenia do klasy roku pańskiego 816, po prostu nie dorównywały tajemnicom zesłanych przez Boga kamieni. A najgorszy ze wszystkiego i najbardziej intensywny był trening fizyczny. Od wschodu słońca do południa każdego dnia, z jedynie godzinną przerwą - pół godziny na posiłek i pół na modlitwę - uczniowie zbierali się na dziedzińcu na lekcje sztuk walki albo biegali gołymi stopami po chropawych murach opactwa, albo pływali w lodowatych wodach Zatoki Wszystkich Świętych. Miesiącami uczyli się upadać i turlać. Utwardzali swe ciała przez uderzanie, uderzanie i uderzanie się nawzajem, aż ich skóra stała się mniej wrażliwa. Przechodzili przez rutynowe ćwiczenia ataku i obrony, powoli, bez końca wbudowując w swe obolałe mięśnie pamięć tych ruchów. Przez pierwszy rok studiowali techniki walki wręcz, ciosy i chwyty. Potem mnisi przechodzili dalej do sztuki władania bronią. I przez ten cały czas gołymi pięściami i bronią ścierali się ze sobą, grzmocąc się nawzajem bezlitośnie. Celem była fizyczna doskonałość. Mówiono, że mnich z St.-Mere-Abelle mógł zwyciężyć każdego żyjącego człowieka i mistrzowie zdawali się być zdeterminowani, aby utrzymać tę reputację nietkniętą.

Avelyn nie był najgorszy ze swej klasy, ale na pewno nie zbliżył się nawet do najlepszego: Quintalla. Niski, krępy mężczyzna rzucał się na szkolenie w sztukach walki z takim zapałem, z jakim Avelyn zabierał się za nocne studia. Gdy mijał rok, a Avelyn coraz bardziej oddalał się od pozostałych trzech kandydatów na przygotowywaczy, zaczął się obawiać dziennych starć z którymkolwiek z nich, a zwłaszcza z Quintallem. Miało nie być żadnego gniewu w stosunku do przeciwnika, tylko szacunek i wzajemna nauka, ale Quintall pomrukiwał groźnie za każdym razem, gdy mistrzowie wystawiali go przeciw Avelynowi.
Avelyn rozumiał motywy tamtego. Quintall kontynuował nocną rywalizację. Nie mógł pobić Avelyna w studiach nad Kamieniami Pierścienia, ale zdobywał dozę wyższości w ciągu dnia. W większości manewrów mnisi mieli powściągać swe ciosy, ale Quintall często wyciskał dech z Avelyna. Nie zezwalano na uderzanie powyżej ramion, ale więcej niż raz Quintall wbijał "rękę węża" w gardło Avelyna, zwalając go na kolana.

- Czy w ten sposób planujesz dostać się na wyspę? - spytał spokojnie Avelyn po jednym z takich wypadków. Takie potknięcia stawały się zbyt częste. Avelyn szczerze wierzył, iż Quintall zamierza wyeliminować konkurencję.

Spojrzenie, jakim w odpowiedzi poczęstował go krępy mężczyzna, nie uśmierzyło wcale rosnących podejrzeń mnicha. Uśmiech Quintalla był z pewnością tak daleki od Boga, jak nic co Avelyn do tej pory widział, a fakt, iż szkolenie z bronią, gdzie rany mogły z łatwością stać się znacznie poważniejsze, było już blisko, wywoływał gęsią skórkę u uczonego młodzieńca.

Co martwiło Avelyna jeszcze bardziej, to fakt, iż jeśli on mógł rozpoznać, co się tu działo, mogli i mistrzowie obserwujący tak dokładnie każdy ruch każdego ucznia. Zakon St.-Mere-Abelle traktował fizyczny trening bardzo poważnie. Może oczekiwano, iż Avelyn będzie się bronił przed taką taktyką. Może to szkolenie nie było tak dalekie od nocnego szkolenia, które Avelyn uważał za ważniejsze. W końcu, jeśli nie potrafił przetrwać na dziedzińcu opactwa, jaką miał szansę na wzburzonych i szerokich wodach?

Obserwował, jak Quintall się od niego oddala, jego krok był pewny siebie, nawet butny. Avelyn złożył ręce i spuścił głowę, przymknął oczy i zaczął planować swą obronę na następny raz, kiedy on i Quintall zostaną połączeni w parę.

Wszystkie kłopoty dnia znikały każdej nocy, gdy Avelyn szedł do swej prawdziwej pracy, zwykle pod kierownictwem mistrza Jojonaha. Czasami praca ta wiązała się z wyczerpującymi studiami, czytaniem tekstu za tekstem i recytowaniem procedur tak wiele razy szybko jedna po drugiej, że Avelyn często recytował je wciąż po zaśnięciu. Inne noce Avelyn i mistrz Jojonah spędzali na dachu, skuleni z zimna niesionego oceaniczną bryzą, bez żadnego ognia. Siedzieli tak i wpatrywali się w gwiazdy. Rzucali od czasu do czasu jakieś pytanie, ale poza tym ich czuwanie było tak milczące, jak było ciemne. Wskazówki mistrza Jojonaha były w najlepszym razie mgliste, ale Avelyn nauczył się je rozumieć swym sercem. Miał obserwować nocne niebo, poznać każde mrugniecie światła, aby zaznajomić się z widocznymi gwiazdami, tak żeby nie tylko znał nadane im nazwy, ale mógł tworzyć dla nich własne pieszczotliwe imiona.

Avelyn uwielbiał te noce. Czuł się tak blisko Boga, swej zmarłej matki, całej ludzkości żywej i martwej. Czuł się częścią większych i wyższych prawd, jednością ze wszechświatem.

Ale cichy zachwyt wpatrywania się w gwiazdy plasował się na dalekim drugim miejscu na liście ulubionych zajęć Avelyna. Jego prawdziwy zapał i serce uwidaczniały się w te noce, gdy on i mistrz Jojonah pracowali z kamieniami. W opactwie znajdowało się prawie pięćdziesiąt różnych typów, każdy o swoich szczególnych właściwościach, a każdy pojedynczy kamień o swej własnej intensywności. Niektóre kamienie miały różnorakie zastosowania - na przykład hematyt mógł być użyty do prostego przeżycia pozacielesnego, do zawładnięcia czyimś ciałem, do zdominowania innego ducha, ale także do wyleczenia czyichś ran fizycznych.

Avelyn znał wszystkie te zastosowania kamieni i powoli uwrażliwiał swe palce na magiczne humory w każdym kamieniu, jakiego dotknął. Gdy wręczono mu dwa podobne kamienie, Avelyn szybko rozpoznawał, który był silniejszy.

Jojonah kiwał głową przy każdej takiej okazji, jakby oczekiwał tego od każdego ucznia, ale tak naprawdę to mistrz był znowu zdumiony wyczynem młodzieńca. W opactwie było nie więcej niż czterech innych mnichów, trzech mistrzów i sam ojciec przeor Markwart, którzy potrafili tak rozpoznawać magiczną intensywność, i ten fakt był decydującym czynnikiem w osiągnięciu przez Daleberta Markwarta najwyższej rangi, bo jego główny rywal nie potrafił określić magicznej intensywności pojedynczych kamieni.

A tu oto przed zdumionymi oczami Jojonaha znajdował się młody nowicjusz, mężczyzna liczący sobie tylko dwadzieścia zim, dokonujący wyczynów, jakie doprowadziłyby ojca przeora St.-Mere-Abelle do granic jego możliwości!

- Noc jest chmurna - ośmielił się zauważyć Avelyn pewnego ponurego i chłodnego listopadowego wieczoru, gdy podążał za mistrzem Jojonahem krętą klatką schodową w górę wieży, ku półce, na której zwykle siadywali i studiowali gwiazdy.
Mistrz Jojonah milczał i szedł dalej, a Avelyn nie był taki głupi, żeby ciągnąć ten wątek.

Avelyn był jeszcze bardziej zdumiony, kiedy wspiął się na szczyt wieży i zobaczył czekających na nich mistrza Sihertona oraz ojca przeora. Siherton trzymał mały diament, dobywało się z niego wystarczająco dużo światła, żeby Avelyn mógł rozpoznać wyraźnie rysy mężczyzny. Młodzieniec skłonił się nisko i trzymał wzrok na kamieniach podłogi nawet wtedy, gdy się wyprostował, koncentrując uwagę na łączeniach pomiędzy kamieniami. Przebywał w St.-Mere-Abelle przez parę miesięcy, a spojrzał na ojca przeora Markwarta zaledwie kilka razy, zwykle na nieszporach, kiedy stary przywódca czasami występował i nadzorował celebrację.

Trzej starsi mężczyźni zbliżyli się do skraju wieży i rozmawiali ze sobą. Avelyn bardzo się starał nie podsłuchiwać, ale mógł pochwycić strzępy rozmowy, głównie Sihertona skarżącego się mocno, iż było to wbrew ścisłej procedurze. - Nie jest to ani wymóg, ani odpowiedni test dla ucznia pierwszego roku - argumentował wysoki mistrz o jastrzębich rysach.

- Nie test, ale pokaz - przekonywał Jojonah bezwiednie podnosząc głos.

- Bardziej pokazówka - zadrwił Siherton. - Miejsce już zostało zapewnione - ciągnął. - Dlaczego na to nalegasz?

Jojonah tupnął nogą i wskazał oskarżycielsko palcem na Sihertona. Avelyn prędko odwrócił wzrok od tego nieprzyjemnego widoku. Jakże martwiło go oglądanie sprzeczających się mistrzów! Zwłaszcza gdy zdał sobie sprawę, iż to o niego się kłócą!

Avelyn zaczął teraz recytować swe wieczorne modlitwy, aby nie usłyszeć już nic więcej. Uchwycił jeszcze jedną uwagę mistrza Jojonaha dotyczącą porannego treningu, tego, że był zbyt niebezpieczny.

Wreszcie ojciec przeor Markwart przerwał rozmowę podniesieniem ręki. Poprowadził obu mistrzów z powrotem do Avelyna i nakazał młodzieńcowi spojrzeć na siebie. - Jest to niezwykłe - powiedział spokojnie. - I wiedzcie to mistrzu Sihertonie i Jojonahu, iż nie jest to ani test, ani pokaz, nie będzie też mieć znaczenia przy podjęciu decyzji dotyczącej Pimaninicuit. Niech wystarczy, iż jest to dla mojej przyjemności, mojej ciekawości.

Skoncentrował się wtedy na Avelynie, a jego twarz była pogodna, dodawała otuchy. - Słyszałem wiele o tobie mój synu - stwierdził cicho. - Zgodnie z oceną mistrza Jojonaha zrobiłeś olbrzymie postępy.

Avelyn był zbyt zdumiony, aby się rozpromienić.

- Używałeś już kamieni?

Samo zrozumienie pytania zabrało Avelynowi dłuższą chwilę. Milcząco skinął głową.

- Zaszedłeś wysoko z hematytem, jak mówi mistrz Jojonah - ciągnął przeor Markwart. - Zapaliłeś też paleniska wielu pokoi małymi kryształkami siarczanu.

Avelyn ponownie skinął głową. - Najwspanialszy był hematyt - udało mu się wykrztusić.

Ojciec przeor uśmiechnął się łagodnie. - Zaspokój moją ciekawość - nakazał Avelynowi. Wyciągnął lewą rękę i otworzył ją, ukazując Avelynowi trzy kamienie: malachit, z kręgami o różnych odcieniach zieleni; lśniący, wypolerowany bursztyn; i srebrnawy chrysotyl, największy z całej trójki, przypominający taflę prostych pasków, długich i wąskich, leżących obok siebie.

- Znasz je? - spytał Markwart.

Avelyn uporządkował je w głowie. Zaiste znał magiczne właściwości tej trójki, choć te właściwości wydawały się w zastanawiający sposób bez żadnego wzajemnego związku, aby ojciec przeor Markwart pokazywał je razem. Skinął głową.

Markwart wręczył mu kamienie. - Czy czujesz ich intensywność? - spytał patrząc ostro w oczy Avelynowi. Avelyn uświadomił sobie, iż ten chciał poznać prawdę. Markwart chciał mieć całkowitą pewność.

Avelyn zapadł w kamienie, przymknął oczy i przekładał je jeden po drugim do swej wolnej ręki, aby zważyć ich magiczną siłę. Otworzył oczy chwilę później, wpatrując się mocno w ojca przeora i znowu skinął głową.

- Dlaczego musimy używać takiej kombinacji? - ośmielił się wtrącić mistrz Jojonah.

Ojciec przeor Markwart z oczami wściekle płonącymi w świetle diamentu, zamachał ręką, aby uciszyć mistrza. Jednakże Jojonah zaczął znowu protestować, ale Markwart przerwał mu szybko.

- Ostrzegałem cię co do warunków! - warknął stary ojciec przeor.

Avelyn przełknął z trudem ślinę. Nigdy nie wyobrażał sobie takiej zaciętości ze strony tego łagodnego mężczyzny, najbardziej bożego człowieka na świecie.

- Nie pozwolę na użycie rubinu nigdzie w pobliżu St.-Mere-Abelle - ciągnął ojciec przeor Markwart. - Nie podejmę takiego ryzyka dla dumy twego ucznia. - Odwrócił się ku Avelynowi i ponownie uśmiechnął, ale w tym pożądliwym uśmiechu nie było zbyt wiele łagodności i otuchy. - Jeśli brat Avelyn nie może spożytkować tych zwykłych kamieni, jakie mu dałem, to nie ma nawet prawa trzymać tego. - Zakończył wyciągając drugą rękę, obracając ją i otwierając, aby odsłonić najpiękniejszy i najdoskonalszy klejnot, jaki Avelyn kiedykolwiek widział.

- Corundum - wyjaśnił ojciec przeor. - Rubin. Zanim ci go dam, zrozum, że to, o co cię proszę, jest zaiste niebezpieczne.
Avelyn skinął głową i sięgnął po klejnot, zbyt oszołomiony, aby w pełni docenić powagę w głosie starego człowieka. Markwart oddał mu go.

- Masz przed sobą zagadkę - wyjaśnił ojciec przeor. - Nie zawinęły żadne statki. Rozwiąż ją. - Po czym przeszedł na odległy skraj wieży i skinął na dwóch mistrzów, aby do niego dołączyli.

Avelyn przyjrzał im się uważnie. Ojciec przeor Markwart wydawał się nieznośnie spięty, a blask w jego oczach zdawał się niemalże maniakalny, a już na pewno przerażający. Mistrz Siherton nie spojrzał nawet w jego kierunku i Avelyn wyczuwał, iż ten człowiek pragnął jego niepowodzenia. Mistrz Jojonah był najbardziej przejęty, ale w życzliwszy sposób. Avelyn czuł strach mężczyzny - obawę o bezpieczeństwo Avelyna - i dopiero wtedy młody mnich docenił wagę swego wyczynu i niebezpieczeństwo.

- Rozwiąż ją - powiedział znowu, ponaglająco, ojciec przeor.

Avelyn pochylił głowę i zastanowił się nad kamieniami. Rubin brzęczał mu w dłoni, jego magia była intensywna i prężyła się ku wolności. Avelyn wiedział, co mógłby zrobić z tym kamieniem, a zagadka nie wydawała się taka trudna, kiedy pomyślał chwilę, rozważając implikacje dla pozostałych mnichów, gdyby użył najpierw rubinu. Ojciec przeor Markwart wyraźnie wspomniał, iż nie zawinęły żadne statki. Avelyn wiedział, dokąd miał się udać. Malachit, bursztyn, serpentyn, rubin, w tej kolejności.

Avelyn pomyślał chwilę, rozważył sekwencję i implikacje. Musiałby mieć nie jeden, ale dwa kamienie już w użyciu, kiedy przywołałby moce rubinu. Już raz używał dwóch kamieni razem - hematytu i chryzoberylu, aby móc opuścić ciało bez pokusy zawładnięcia inną mijaną postacią. Ale trzy?

Avelyn wziął głęboki oddech, świadomie trzymając wzrok z dala od gorliwych spojrzeń obserwatorów.

Najpierw malachit, powiedział sobie i poszedł ku zewnętrznemu skrajowi wieży, wychodzącemu na morze, czarne i wzburzone, sto jardów w dole. Avelyn ścisnął mocno malachit, poczuł jego magię mrowiącą i krążącą w jego dłoni, a potem ramieniu i całym ciele. A później poczuł się lżejszy, dziwnie jakoś, niemalże tak lekki, jak podczas wędrówki ducha z hematytem. Prawie bez wahania przeszedł przez skraj wieży, a jego ciało rozpoczęło łagodny, kontrolowany upadek.

Avelyn starał się nie myśleć o swej rzeczywistej sytuacji, gdy mury wieży prześlizgiwały się obok jego opadającej postaci. Ściana klifu poniżej wieży była mniej gładka i wcale nie pionowa, młody mnich musiał więc stale się odpychać, kierując się w dół i oddalając od opactwa.

Gdy zbliżał się do bijącej o brzeg wody, Avelyn przesunął bursztyn do ręki dzierżącej malachit i przywołał również jego moce.

Osiadł z łatwością na wodzie, besztając się za nie poprowadzenie swego ciała poziomo wzdłuż klifu, żeby wylądować zamiast tego na przystani. Nie ma sensu zamartwiać się tym teraz, zdecydował. Zatem nadal pozwalał malachitowi działać, zanim nie złapał znowu równowagi, a potem, oddychając głęboko, puścił go.

Działał teraz tylko bursztyn i utrzymywał go ponad wodą. Po następnym głębokim i pozwalającym na odzyskanie równowagi oddechu, gdy jego zaufanie, co do kamienia rosło, Avelyn szedł przez ciemne wody, a jego stopy ledwie zostawiały małe zagłębienia na falującej powierzchni.

Oddalając się od opactwa obejrzał się kilkakrotnie przez ramię. Musiał oddalić się wystarczająco daleko, aby używając rubinu nie stanowić żadnego ryzyka dla budowli, a nawet jeszcze dalej, biorąc pod uwagę nachylenie tej wysokiej wieży, jeśli chciał, żeby dwaj mistrzowie i ojciec przeor prawdziwie doświadczyli demonstracji.

Teraz Avelyn przywołał serpentyn, kamień, którego nigdy wcześniej nie poddał żadnemu prawdziwemu testowi. Oczywiście, że nie obce mu były jego uznane właściwości, ale nigdy przedtem nie próbował ich użyć. Mistrz Jojonah uczynił to kiedyś w obecności Avelyna, wyciągając klejnot z gorącego paleniska, więc młody mnich musiał się teraz na tym skoncentrować, wierząc, że serpentyn go ochroni.

Ten moment przyszedł o wiele za wcześnie. Był daleko od brzegu, stojąc twardo na toczących się falach, z silną osłoną z serpentynu naokoło. Avelyn położył rubin na dłoni.


* * *

- Mógł wpaść pod wodę - rzekł Siherton sucho. - Odzyskanie kamieni będzie wielkim i trudnym zadaniem.

Ojciec przeor Markwart zachichotał, ale mistrz Jojonah nie docenił tego żartu. - Brat Avelyn jest wart dla nas więcej niż wszystkie kamienie w St.-Mere-Abelle - stwierdził, przyciągając spojrzenia niedowierzania od obydwu towarzyszy.

- Myślę, że być może zbyt mocno zbliżyłeś się do tego nowicjusza - ostrzegł ojciec przeor.

Jednak zanim starzec mógł kontynuować, zaparło mu dech, gdy olbrzymia kula ognia wybuchła na morzu, a pierścienie palących płomieni rozprzestrzeniały się szeroko od centralnego punktu, który, jak wiedziała ta trójka, był Avelynem.

- Módlmy się, aby osłona z serpentynu była pełna - westchnął Markwart, całkowicie oszołomiony intensywnością i rozmiarami wybuchu. Rubin był silny, ale to już była przesada!
- Mówiłem wam! - powtarzał raz po raz mistrz Jojonah. - Mówiłem wam!

Nawet Siherton nie bardzo znajdował na to odpowiedź. Przyglądał się, będąc tak samo pod wrażeniem, jak i jego towarzysze, jak kula ognia rozszerzała się i kotłowała, a ocean syczał w proteście tak głośno, że cała trójka słyszała go wyraźnie, gdy górne partie wody zmieniły się w parę i podniosły gęstą mgłą. Brat Avelyn był zaiste silny!

I pewnie martwy, uświadomił sobie Siherton, choć był zbyt wstrząśnięty, aby skomentować to w tej chwili. Jeśli Avelyn skupił tak dużo swej energii na rubinie, to zapewne pozwolił opaść osłonie z serpentynu. Zapewne więc był teraz zwęglonymi szczątkami opadającymi na dno zatoki.

Cała trójka czekała dłuższą chwilę, Jojonah robił się coraz bardziej zmartwiony, a Markwart wielokrotnie powtarzał z rezygnacją - szkoda, zaś Siherton zdawał się niemalże uśmiechać.

A potem daleko pod nimi dał się słyszeć głęboki oddech, jaki można zaczerpnąć po wielkim wysiłku. Rzucili się ku skrajowi wieży i wyjrzeli, Siherton trzymał nisko diament, koncentrując jego światło ku dołowi, aż ukazał się brat Avelyn wyglądający na wymęczonego, ale zupełnie żywego, ściskając mocno w dłoni malachit, wciągając do góry swe nic nie ważące ciało. Brązowe szaty Avelyna były postrzępione i ociekające. Unosił się wokół niego swąd spalonych włosów.

Dotarł do parapetu wieży i Jojonah go wciągnął.

- Niektóre z płomieni się przedostały - wyjaśnił trzęsący się Avelyn, pochylając ze wstydem głowę i rozkładając szeroko ramiona, żeby pokazać szkodę wyrządzoną jego szacie. - Musiałem na krótko popuścić moc bursztynu i zamoczyłem się.

Dopiero wtedy Jojonah zdał sobie sprawę, jak sino wyglądały usta Avelyna. Spojrzał ostro na Sihertona, a gdy mistrz nie zareagował, Jojonah wyrwał mu diament. Światło zgasło na chwilę, a potem powróciło, jaśniejsze niż przedtem. I cieplejsze. Jojonah przytrzymał diament przy Avelynie i młody mnich poczuł jego ciepło wlewające się w jego obolałe i zmarznięte ciało.

- Przykro mi - powiedział Avelyn do ojca przeora Markwarta przez szczękające zęby. - Zawiodłem. - Z trudem wyciągnął rękę, zwracając cztery kamienie.

Ojciec przeor Markwart wybuchnął najbardziej szczerym śmiechem, jaki Avelyn kiedykolwiek słyszał. Chichoczący starzec schował do kieszenie cztery kamienie, a potem zacisnął pustą pięść, a z pierścienia na jego palcu, wysadzanego małymi diamencikami, trysnęło jego własne światło. Skinął na Sihertona, aby za nim podążył, i ruszył ku schodom.

Mistrz Jojonah zaczekał, aż ta para zniknie, a potem uniósł głowę Avelyna tak, że młody braciszek mógł spojrzeć prosto w jego ciepłe, brązowe oczy. - Będziesz jednym z pary, która zejdzie na wyspę Pimaninicuit - stwierdził z całą pewnością.

A potem sprowadził Avelyna z wieży na cieplejsze dolne poziomy. Avelyn rozebrał się i owinął kocem, a później usiadł sam na sam ze swoimi myślami przed płonącym ogniem. I choć próba czterech kamieni, wysoka ściana i zimne morze go wyczerpały, nie spał tej nocy.


Dodano: 2006-09-22 13:33:23
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS