NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Ukazały się

Grimwood, Ken - "Powtórka" (wyd. 2024)


 Psuty, Danuta - "Ludzie bez dusz"

 Jordan, Robert; Sanderson , Brandon - "Pomruki burzy"

 Martin, George R. R. - "Gra o tron" (wyd. 2024)

 Wyrzykowski, Adam - "Klątwa Czarnoboga"

 Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

Linki

Salvatore, R. A. - "Przebudzenie Demona"
Wydawnictwo: Isa
Cykl: Salvatore, R. A. - "Wojny Demona"
Data wydania: 2000
ISBN: 83-87376-64-7
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 640
Tom cyklu: 1



Salvatore, R. A. - "Przebudzenie Demona" (rozdział 5)

WYBRANIEC BOGA

Brat Avelyn obracał z trudem korbę, zarówno drewno, jak i on sam, stękało przy każdym obrocie. Kiedy wreszcie wynurzy się to wiadro? - zastanawiał się młody nowicjusz.

- Szybciej - naciskał Quintall, partner Avelyna przy pracy i kolega z klasy. Klasa została podzielona według dat urodzin, Avelyn i Quintall zostali połączeni razem jedynie dlatego, że urodzili się w tym samym tygodniu, a nie ze względu na zgodność fizyczną czy emocjonalną. Tak naprawdę to ci dwaj zdawali się wyraźnie niedobrani. Quintall był najniższy w dwudziestopięcioosobowej klasie, podczas gdy Avelyn należał do najwyższych. Obydwaj byli grubokościści, ale Avelyn był niezdarny i nieporadny, podczas gdy z muskularnego Quintalla był prawdziwy sportowiec.

Byli również przeciwieństwami, jeśli chodzi o temperament. Avelyn spokojny i pełen szacunku, zawsze panujący nad sobą, a Quintall istny "fajerwerk", jak często akuratnie określał go mistrz Siherton, przełożony klasy.

- Czy jest już blisko? - spytał Avelyn po kilku kolejnych bezowocnych obrotach.

- W połowie drogi - odparł chłodno Quintall - jeśli w ogóle.

Avelyn westchnął głęboko i puścił w ruch swoje obolałe ramiona.

Quintall parsknął z niesmakiem. Do tej pory już dawno wyciągnąłby wiadro i mogliby sobie pójść i spożyć południowy posiłek. Ale nadeszła kolej Avelyna, żeby kręcić korbą, a nadzorujący nauczyciele byli bardzo drobiazgowi, jeśli chodziło o takie sprawy. Gdyby próbował się podkraść i popchnąć tę korbę, najprawdopodobniej kosztowałoby to posiłek ich obydwu.

- Jest niecierpliwy - zauważył mistrz Jojonah, postawny mężczyzna koło pięćdziesiątki o łagodnych, brązowych oczach i gęstych, brązowych włosach, na których nie było ani śladu siwizny. Skóra Jojonaha była opalona i gładka, oprócz wachlarza zmarszczek rozchodzącego się z każdego oka - zmarszczek wiarygodności - jak na nie mówił.

- Fajerwerk - wyjaśni mistrz Siherton, wysoki, kanciasty i chudy, choć jego ramiona były szerokie, wystające na kilka cali z obu stron wychudłej szyj. Rysy Sihertona pasowały do jego rangi przełożonego klasy, pilnującego najnowszych braci. Jego twarz była ostra i jastrzębia, a oczy małe i ciemne - i zmniejszające się jeszcze przy tych licznych okazjach, gdy spoglądał groźnie na swoich młodych uczniów. - Quintall jest pełen pasji - dodał z wyraźnym podziwem.

Jojonah przyjrzał się mężczyźnie z zaciekawieniem. Znajdowali się w najwyższej komnacie opactwa, długim, wąskim pokoju z oknami wychodzącymi z jednej strony na wzburzone fale oceanu, a z drugiej na dziedziniec opactwa. Wszystkich dwudziestu czterech nowicjuszy - jednego choroba zmusiła do odejścia - znajdowało się na dziedzińcu, zajmując się swoimi obowiązkami, ale ośrodek zainteresowania dwóch mistrzów stanowili Avelyn i Quintall, uważani za wyjątkowych nowicjuszy.

- Avelyn jest najlepszy z klasy - zauważył Jojonah, głównie, aby wybadać reakcję Sihertona.

Wyższy mężczyzna wymijająco wzruszył ramionami.

- Niektórzy twierdzą, że jest najlepszy od wielu lat - naciskał Jojonah. Była to prawda, niesamowite oddanie Avelyna szybko stało się głośne w St.-Mere-Abelle.

Ponowne wzruszenie ramion. - Nie ma w nim pasji - odparł Siherton.

- Bez ludzkiej pasji, bo jest bliżej Boga - ciągnął Jojonah, myśląc, że wreszcie złapał Sihertona.

- Może dlatego, że jest już martwy - stwierdził sucho ten wysoki mężczyzna i odwrócił się, aby zmierzyć gniewnym spojrzeniem swojego odpowiednika.

Mistrz Jojonah dał sobie spokój, ale odparł twardo przenikliwe spojrzenie. Nie było tajemnicą, że Siherton w tej najważniejszej klasie faworyzował Quintalla, ale zaskoczyło go otwarte znieważenie Avelyna, będącego wyborem każdego innego mistrza - i jak mówiono, również samego ojca przeora Markwarta.

- Otrzymaliśmy dziś wieści, że zmarła jego matka - powiedział Siherton spokojnie.

Jojonah spojrzał znów na dziedziniec, na pracującego jak gdyby nigdy nic Avelyna. - Powiedziałeś mu?
- Nie zadałem sobie trudu.

- W jaką makabryczną grę grasz?

I znowu to irytujące wzruszenie ramion. - Czy by się tym przejął? - odparł Siherton. - Powiedziałby, że jest teraz z Bogiem, a więc jest szczęśliwa, a potem zachowywałby się jak gdyby nigdy nic.

- Czy naśmiewasz się z jego wiary? - spytał Jojonah dość ostro.

- Gardzę jego brakiem człowieczeństwa - odparł Siherton. - Jego matka zmarła, ale czy go to obchodzi? Nie sądzę. Brat Avelyn jest tak zarozumiały w kokonie swoich wierzeń, że nic nie może wyprowadzić go z równowagi.

- Taka jest chwała wiary - powiedział spokojnie Jojonah.

- To jest marnowanie życia - odparował Siherton wychylając się przez okno. - Bracie Quintall! - zawołał.

Obydwaj nowicjusze zaprzestali pracy i spojrzeli w górę, ku oknu. - Idź na swój posiłek - polecił mistrz Siherton. - A ty bracie Avelynie, przyjdź i spotkaj się ze mną w mojej... w komnatach mistrza Jojonaha. - Siherton cofnął się i zmierzył wzrokiem Jojonaha.

- Zobaczmy, czy nasz młody bohater ma w ogóle jakieś serce - stwierdził chłodno Siherton i oddalił się w kierunku klatki schodowej, mającej zaprowadzić go w dół ku kwaterze mistrza.

Jojonah obserwował go przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, któremu to z nich, Sihertonowi czy Avelynowi, naprawdę brakowało serca.

- Czynisz użytek z tej straty w jak najbardziej niegodnym celu - utrzymywał Jojonah, zrównując się z Sihertonem trzy poziomy niżej.

- Trzeba mu powiedzieć - odparł Siherton. - Nie przegapmy tej okazji, aby ocenić tego człowieka, w którym mamy wkrótce pokładać tyle zaufania.

Jojonah złapał Sihertona za ramię, zatrzymując go w pół kroku. - Avelyn spędził osiem lat udowadniając swoją wartość - przypomniał wyższemu mężczyźnie. - Choć tego nie wiedział, przez ostatnie cztery lata poddawany był ciągłej ocenie. Czego jeszcze życzy sobie Siherton?

- Musi udowodnić, że jest człowiekiem - odwarknął mistrz o jastrzębich rysach. - Musi udowodnić, że potrafi odczuwać. Duchowość to coś więcej niż pobożność, mój przyjacielu. Są jeszcze emocje, gniew, pasja.

- Osiem lat - powtórzył Jojonah.

- Może następna klasa...

- Za późno - powiedział cicho mistrz Jojonah. - Przygotowywacze muszą zostać wybrani z tej klasy lub z jednej z trzech poprzednich, a żaden z siedemdziesięciu pięciu przyjętych w ostatnich trzech latach nie okazał się tak obiecujący jak Avelyn Desbris. - Jojonah przerwał i dłuższą chwilę przyglądał się drugiemu mężczyźnie. Siherton zdawał sobie sprawę z prawdziwości słów Jojonaha i czuł się teraz usidlony przez tę prawdę, bezradny w obliczu rzeczywistości. Jego argumenty przeciw Avelynowi zostaną należycie odnotowane, ale wydawały się one puste w świetle wyborów stojących przed opactwem. I nawet przy jakichkolwiek wiarygodnych argumentach, postawa Sihertona zdawała się nie na miejscu.

- Cóż to, mój drogi Sihertonie - powiedział Jojonah chwilę później, dochodząc do sedna sprawy - jesteś zazdrosny!

Mistrz Siherton mruknął i odwrócił się, kierując się ku drzwiom do prywatnego pokoju Jojonaha.

- Naszym nieszczęściem jest to, że urodziliśmy się pomiędzy deszczami - powiedział Jojonah, szczerze współczując frustracji Sihertona. - Ale mamy obowiązek. Brat Avelyn jest najlepszy z nich wszystkich.

Te słowa głęboko ubodły Sihertona. Zatrzymał się przy drzwiach, schylił głowę i zamknął oczy, przywołując obrazy młodego Avelyna. Zawsze pracującego lub modlącego się. Nie potrafił odnaleźć innych wspomnień o Avelynie. Siła to czy słabość? Zastanawiał się Siherton. Zastanawiał się też nad potencjalnym zagrożeniem wynikającym z tego, iż ktoś tak oddany będzie zajmował się kamieniami. Istniały pragmatyczne kwestie, które nie pasowały do człowieka o tak głębokiej wierze, do człowieka w tak widoczny sposób przekonanego, iż rozumiał pragnienia Boga.

- Ojciec przeor Markwart jest całkowicie zadowolony z tego młodego człowieka - zauważył Jojonah.

To prawda, musiał przyznać Siherton i zrozumiał, że nie wygrałby w żadnej dyskusji, w jaką mógłby się wdać, przeciw wybraniu Avelyna na jednego z przygotowywaczy. Jednak stanowisko drugiego przygotowywacza pozostawało całkowicie otwarte, wtedy właśnie wysoki mistrz postanowił, że użyje całej swojej energii, aby wystawić kandydata bardziej mu odpowiadającego. Kogoś takiego jak Quintall, młodego mężczyznę pełnego ognia i pełnego życia. Mężczyznę, którego dzięki tej pasji, dzięki światowym ciągotom, będzie można kontrolować.


* * *

Nie zaskoczyło go to. Jego usta nie zadrżały.

- Powiedz mi proszę, mistrzu Sihertonie, czy zmarła spokojnie? - usłyszał swój własny głos.

Mistrz Jojonah był zadowolony, słysząc pytanie wyrażające współczucie. Początkowy brak reakcji Avelyna na wieść, iż jego matka niedawno zmarła, przydawał wiarygodności narzekaniom Sihertona. - Posłaniec powiedział, że zmarła we śnie - wtrącił Jojonah.

Mistrz Siherton zmierzył surowo wzrokiem swojego rówieśnika, rozważając to kłamstwo, jako że posłaniec, młody chłopak, dostarczył jedynie wieść o śmierci i nie przekazał żadnych szczegółów jej towarzyszących. Mistrz Jojonah nie rozmawiał nawet z posłańcem. W rzadkim geście współczucia, z Jojonahem wpatrującym się w niego gniewnie kątem swego brązowego oka, Siherton dał już spokój.
Avelyn skinął głową, przyjmując te wieści.

- Będziesz pewnie chciał od razu wyjechać - zaproponował Siherton - aby dołączyć do twego ojca przy grobie matki.

Avelyn wpatrywał się w niego, niczego nie pojmując.

- Możesz też zdecydować się na pozostanie - wtrącił natychmiast Jojonah, dostrzegając przynętę. Gdyby Avelyn opuścił St.-Mere-Abelle z jakiegoś powodu, musiałby czekać do przyszłego roku, aby wstąpić ponownie. Jego wstąpienie byłoby zagwarantowane, ale straciłby stanowisko przygotowywacza - choć nie zdawał sobie sprawy, że będzie mu zaproponowane takie stanowisko ani nawet, że coś takiego istnieje.

- Domyślam się, iż moja matka została już pochowana - Avelyn odpowiedział Sihertonowi - a mój ojciec zapewne opuścił już jej grób, aby powrócić do domu. Biorąc pod uwagę krótki czas, jaki upłynął od ich wyjazdu z St.-Mere-Abelle, ma jeszcze przed sobą długą drogę.

Mistrz Siherton zmierzył go groźnym spojrzeniem i pochylił się nisko nad Avelynem, gniewnie się w niego wpatrując. - Twoja matka zmarła, chłopcze - powiedział powoli, akcentując każdą sylabę. - Czy obchodzi cię to?

Te słowa uderzyły mocno w młodego Avelyna. Czy go to obchodziło? Chciał walnąć wysokiego mistrza za samo sugerowanie, że jest inaczej. Chciał wpaść w gniew, roznieść pokój w pył i każdego, kto próbowałby go powstrzymać!

Ale Avelyn wiedział, że nie przysłużyłby się tym Annalisie, stanowiłoby to znieważenie pamięci tej łagodnej kobiety. Matka Avelyna żyła w bożym blasku. Avelyn musiał w to wierzyć albo całe jej życie - i całe jego życie - nie byłoby niczym innym jak kłamstwem. Nagrodą za takie życie, za takie dobre serce, była lepsza egzystencja w lepszym świecie. Annalisa była teraz z Bogiem.

Ta myśl dodała odwagi młodzieńcowi. Wyprostował się i spojrzał prosto na wyniosłego mistrza Sihertona.

- Moja matka wiedziała, że nie uda jej się powrócić do domu - powiedział cicho, kierując te słowa do Jojonaha. - Wszyscy to wiedzieliśmy. Żyła dalej, w chorobie, tylko po to, aby zobaczyć, jak wstępuję do St.-Mere-Abelle. To, że przystąpiłem do abellikańskiego kościoła, było jej chwałą i skradłbym tę chwałę, gdybym teraz odszedł. - Wciągnął powietrze, dodając mocy swojej deklaracji.

- Zakon St.-Mere-Abelle, rok pański 816 - rzekł brat Avelyn bez najmniejszego wahania w głosie. - To jest moje miejsce. To jest ta wizja, która pozwoliła Annalisie Desbris odejść w pokoju z tego świata.

Mistrz Jojonah skinął głową, widząc spokój i logiczne rozumowanie, a jednocześnie będąc pod wrażeniem, przestraszony głębią wiary tego młodego człowieka. Widać było, że Avelyn kochał mocno swoją matkę, a jednak w jego zachowaniu była szczerość. Jojonah widział tu wyraźnie, o co chodziło Sihertonowi. Albo Avelyn miał bezpośrednie połączenie z Bogiem, albo młodzieniec po prostu nie miał pojęcia, co to znaczy być człowiekiem.

- Czy mogę odejść? - spytał Avelyn.

To pytanie zaskoczyło Jojonaha i jak się nad tym zastanowił, to uświadomił sobie, że może stoicyzm Avelyna nie sięgał tak głęboko. - Będziesz dziś zwolniony ze swoich obowiązków - orzekł mistrz.

- Nie - odparł Avelyn bez wahania. Pochylił głowę, jak tylko zdał sobie sprawę, że właśnie przeciwstawił się poleceniu mistrza, przewinienie, które mogło prowadzić do wygnania z opactwa. - Proszę zezwól mi na kontynuowanie moich obowiązków.

Jojonah spojrzał na Sihertona, potrząsającego głową z niesmakiem. Bez słowa mistrz wymaszerował z pokoju.

Jojonah podejrzewał, że młody brat Avelyn powinien zachować ostrożność w nadchodzących tygodniach. Mistrz Siherton dopilnuje jego odprawienia, jeśli da mu się prawdziwy pretekst. Łagodny mistrz wahał się przez dłuższą chwilę, upewniając się, że Siherton będzie daleko, kiedy Avelyn wreszcie opuści pokój.

- Jak sobie życzysz, bracie Avelynie - zgodził się następnie Jojonah. - Idź zatem. Zostało ci jeszcze kilka minut na południowy posiłek.

Avelyn skłonił się głęboko i wyszedł z pokoju.

Jojonah splótł ręce na biurku i spędził długą chwilę, wpatrując się w zamknięte drzwi. Co takiego w Avelynie naprawdę przeszkadzało Sihertonowi? - zastanawiał się. Czy był to, jak utrzymywał Siherton, widoczny brak człowieczeństwa młodzieńca? Czy było to coś głębszego? Może Avelyn był wyższym standardem, widmowym lustrem postawionym przed wszystkimi mnichami St.-Mere-Abelle, świadectwem prawdziwej wiary, która zdawała się tak rzadka w tych czasach, nawet w świętym opactwie?

Ta myśl wstrząsnęła Jojonahem, gdy rozejrzał się po swojej ozdobnej komnacie, po pięknych gobelinach, które zamówił z galerii Porvona dan Guardinio, jednego z najbardziej poważanych artystów świata. Przyjrzał się złotemu liściowi, uświetniającemu rzeźbione drewno belek podpierających strop pokoju, grubemu dywanowi z jakiejś egzotycznej krainy, wyściełanym poduszkami krzesłom, rozlicznym drobiazgom i bibelotom na jego przepastnej półce - każdy z nich wart więcej złota niż zwyczajny robotnik zarobiłby przez rok.
Pobożność, godność, ubóstwo, taka była przysięga składana przy wstępowaniu do zakonu St.-Mere-Abelle. Taki był zwyczaj. Jojonah rozejrzał się znowu po pokoju, przypominając sobie, iż większość z pozostałych mistrzów, nawet niektórzy z immakulatów z dziesiątego roku, miało komnaty bardziej bogato zdobione.

Pobożność, godność, ubóstwo.

Ale także pragmatyzm winien być częścią tej przysięgi, jak mówił ojciec przeor Markwart i jak twierdzili przez dwa wieki poprzedni przywódcy opactwa. W Honce-the-Bear bogactwo równało się władzy, a bez władzy jak można było wpływać na życie zwykłych ludzi? Czy Bogu nie służyła lepiej siła niż słabość?

Tak przedstawiał się szeroko przyjmowany argument, pozwalający na poluźnianie niektórych aspektów świętej przysięgi.

Jednak mistrz Jojonah zdawał sobie sprawę, dlaczego taki uczeń jak Avelyn Desbris działa na nerwy mistrzowi Sihertonowi.

Tej nocy Avelyn udał się do swego pokoju całkowicie wyczerpany zarówno emocjonalnie, jak i fizycznie. Spędził wszystkie godziny dnia na ciężkiej pracy, zgłaszając się na ochotnika do najtrudniejszych części każdego zadania. Stracił rachubę wiader, jakie wyciągnął ze studni - gdzieś koło piętnastu - i przeszedł prosto od tej ciężkiej pracy do przenoszenia luźnych kamieni niedaleko północnego krańca górnego muru opactwa, uwalniając je i piętrząc zgrabnie dla murarzy, którzy przyjdą następnego dnia.

Tylko wezwanie na nieszpory, ceremonię obwieszczającą nadejście wieczoru, przerwało szaleńcze tempo Avelyna. Udał się w milczeniu na nabożeństwo, a potem opuścił wieczorny posiłek i skierował się prosto do swojej komnaty, pokoiku pięć na pięć stóp z pojedynczym stołkiem, służącym też świecy Avelyna za stolik oraz pryczą - niewiele więcej niż płaską deską i kocem - która rozkładała się z jednej ze ścian.

Praca dobiegła teraz końca i pojawił się ból. Pomimo swego znużenia Avelyn Desbris nie mógł spać. Obrazy matki zalały jego myśli. Zastanawiał się, czy może mu się teraz ukaże, czy odwiedzi go jej duch, zanim odejdzie ku swemu miejscu w niebie. Czy Annalisa przyjdzie pożegnać się ze swoim najmłodszym dzieckiem, czy też już przekazała Avelynowi swoje pożegnanie na dziedzińcu przed St.-Mere-Abelle?

Avelyn stoczył się z pryczy i chwilę walczył ze swoim krzesiwem i hubką, aż wreszcie udało mu się zapalić świecę. Rozejrzał się w rzucającym cienie świetle, jakby oczekując, że Annalisa będzie stała w kącie czekając na niego.

Nie stała, ku wielkiemu rozczarowaniu Avelyna.

Młodzieniec przysiadł na brzegu pryczy, z pochyloną głową, rękoma spoczywającymi na obolałych udach. Poczuł, jak pierwsze łzy spływają mu z oczu i próbował się ich wyprzeć. Płacz byłby słabością, rozumował Avelyn, brakiem wiary. Jeśli to, w co wierzył, co szczerze chował w sercu, nie mogło go podtrzymać w czasie śmierci, to jaką miało wartość? Kościół abellikański, starożytne pisma obiecywały niebo tym, którzy na nie zasłużą, a kto był bardziej godzien niż owa łagodna i wspaniałomyślna Annalisa Desbris?

Łza stoczyła się po policzku Avelyna, a potem następna. Spuścił głowę jeszcze niżej i wzniósł dłonie, by zakryć oczy, swoje mokre oczy.

Szloch wstrząsnął pochylonymi ramionami Avelyna. Próbował mu zaprzeczać i próbował go zwalczać. Wyrecytował Modlitwę za Zmarłych, Modlitwę Wiernych i Modlitwę Wiecznej Obietnicy, jedna za drugą, zmuszając swój głos do pozostania miarowym.

A łzy wciąż nadchodziły. Co jakiś czas jego równy ton przerywany był przez pociągnięcie nosem czy szloch.

Jeszcze raz przeszedł przez recytacje i jeszcze raz. Modlił się z całego serca, osnuwając słowa wokół obrazów swej matki, często intonując jej imię pomiędzy linijkami wersów. Był już wtedy na podłodze, ale nie wiedział, jak się tam znalazł. Na podłodze i zwinięty w kłębek jak dziecko, domagające się swej matki, modlące się o matkę.

Wreszcie, po ponad godzinie, Avelyn uspokoił się i usiadł z powrotem na pryczy, biorąc kilka głębokich oddechów, aby zwalczyć resztę szlochu. Pomyślał wtedy długo i intensywnie, zastanawiając się nad swoim żalem, poszukując w duszy słabości, jaka wkradła się w jego wiarę.

Wkrótce miał już odpowiedź i Avelyn był zadowolony. Uświadomił sobie, że nie płakał nad Annalisą, bo naprawdę wierzył, że znalazła się w zasłużonym lepszym świecie. Płakał nad sobą, nad swoimi braćmi i siostrami, nad swoim ojcem, nad wszystkimi, którzy znali Annalisę Desbris i nie będą już błogosławieni jej obecnością w swoim życiu.

Avelyn mógł się z tym pogodzić. Jego wiara była nienaruszona i stała, tak więc nie zbezcześcił pamięci swej matki. Poruszył się, żeby zdmuchnąć świecę, a potem zmienił zdanie i znów usadowił się na pryczy. Jego oczy wciąż przebiegały kąty pełnego cieni pokoju w poszukiwaniu ducha matki.

Może odnajdzie ją w swoich snach.


* * *

Dwóch mężczyzn odchodziło cicho od zamkniętych drzwi brata Avelyna. - Czy jesteś zadowolony? - spytał mistrz Jojonah mistrza Sihertona, kiedy się już oddalili.
Siherton był naprawdę zadowolony, słysząc płacz Avelyna, wiedząc, że ten zbyt oddany młody człowiek miał ludzkie uczucia, ale dźwięk szlochów Avelyna nie zmienił ogólnego podejścia surowego mistrza do Avelyna. Lekko skinął głową Jojonahowi i zaczął się oddalać.

- Ojciec przeor Markwart dał mi swoje błogosławieństwo, aby pokazać młodemu bratu Avelynowi szlachetne kamienie - zawołał za nim Jojonah.

Siherton zatrzymał się nagle w pół kroku, zwalczył gniewny protest, rodzący mu się w gardle, a potem skinął ponownie głową i poszedł dalej.

A zatem już zdecydowano. Brat Avelyn Desbris będzie jednym z przygotowywaczy.


* * *

Avelyn starał się trzymać głowę w pochyleniu, oczy utkwione w podłodze, jak odpowiadało to jego niskiej randze, ale nie mógł nie zauważyć niektórych z otaczających go wspaniałości, gdy tak szedł za mistrzem Jojonahem przez wijące się korytarze Labiryntu Opata, najbardziej prywatnego i szacownego miejsca w całym St.-Mere-Abelle, i to miejsca, którego pierwszoroczny nowicjusz nie spodziewał się odwiedzić.

Wyjaśnienia Jojonaha dotyczące tej wycieczki były nieprzekonywujące: jakaś uwaga o pomieszczeniu, które należało wysprzątać. Po jedynie kilku tygodniach w opactwie Avelyn wiedział wystarczająco dużo o harmonogramie pracy, aby rozumieć, że uczniowie o wiele starsi i bardziej doświadczeni od niego byli zwykle wybierani do jakichkolwiek zadań, nieważne jak służebnych, w Labiryncie Opata. Wiedział również, że nic szczególnego się nie działo, że wielu starszych uczniów było do dyspozycji mistrza Jojonaha.

Zachował jednak pytania dla siebie, bo nie miał prawa pytać mistrzów o cokolwiek. Jedynie słuchał, podążając najciszej jak mógł obok pulchnego mężczyzny, trzymając głowę w pochyleniu, ale wciąż rzucając ukradkowe spojrzenia na te wspaniałości: ornament ze złotego liścia okalający każde boczne drzwi, wijące się i skomplikowane rzeźbienia na każdej belce drewna, kafelkowe mozaiki na podłodze, gobeliny, tak bogate w szczegóły, że Avelyn pomyślał, iż mógłby spędzić całe godziny przystając chociażby przy jednym z nich. Mistrz Jojonah ciągle mówił, choć nie powiedział niczego ciekawego - lekkie uwagi dotyczące pogody, burzy, która uderzyła dwadzieścia lat temu, śmierci jego ulubionego piekarza w miasteczku St.-Mere-Abelle i komentarz - zaskakująco nie na miejscu - na temat jego rozpustnej żony. Nic z tego nie odwróciło uwagi Avelyna od cudów tego miejsca, choć słuchał częściowo, obawiając się przegapienia jakiegoś skierowanego ku niemu pytania.

Zatrzymali się przed ciężkimi drzwiami - a jakie to były drzwi! Avelyn nie mógł się powstrzymać przed wzniesieniem oczu na ich widok, patrzeniem na kolejne rzędy pomalowanych rzeźb, scen bitewnych, Świętego Abelle palonego na stosie, uzdrawiających rąk Matki Bastibule. Sceny z aniołami zwyciężającymi demony, potężnego demona daktyla krzyczącego w agonii, gdy oblewała go - pochłaniając - jego własna lawa. Obrazy Nimbu, tego niebiańskiego daru, okalającego wszystkich, stanowiącego owal ze względu na perspektywę, z jakiej go przedstawiono. Zaczynał się, jeśli coś tak kompletnego mogło się zaczynać, na dole w lewym rogu drzwi i prowadził oko patrzącego ku górze przez portal w prawy górny róg. A po drodze, gdy oczy Avelyna spoglądały uważnie, zdawało mu się, jak gdyby historia świata, wiary, rozpościerała się przed nim, obrazy tak ustawiono, iż jeden przechodził z łatwością w drugi, lecz były wyraźnie odmienne, tak iż każdy sprawiał wrażenie, choć krótkie, przepływu czasu.

Chciał paść na kolana i pomodlić się, chciał spytać, kim był artysta - czy artyści, bo zapewne żaden pojedynczy człowiek nie mógł stworzyć tego wszystkiego, ale zanim wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę, iż każde imię będzie niewiele znaczące, gdyż rzeźbiarze i iluminatorzy na pewno zrobili to, co zrobili, na wyraźne życzenie Boga. Tylko on sam, nazywający wszystkich mężczyzn i kobiety na świecie swoimi dziećmi, mógł zrobić coś takiego.

- Czy wiesz o istnieniu Kamieni Pierścienia? - spytał z nagła mistrz Jojonah, a jego słowa zabrzmiały dla Avelyna ostro i nie na miejscu. Prawie że podskoczył i odwrócił się nagle, zaskoczony, iż mistrz jest na tyle niemądry, aby przemówić w obecności takiego piękna.

A potem uderzył w niego cały impet pytania.

- Wiesz? - spytał ponownie Jojonah.

Avelyn przełknął z trudem ślinę, starając się wybrać najlepszą odpowiedź. Oczywiście, że wiedział o Kamieniach Pierścienia, niebiańskich darach dla St.-Mere-Abelle, źródle wszelkiej magii na świecie. Avelyn nie wiedział jednak zbyt wiele, tylko zwykłe plotki o tym, jak kamienie spadają z niebios w ręce oczekujących mnichów, aby zostały pobłogosławione przez ojca przeora, a ich szczególne moce uaktywnione.

- Jesteśmy strażnikami Kamieni - oznajmił po chwili mistrz Jojonah, gdy Avelyn nie wykonał żadnego ruchu, aby odpowiedzieć.

Młody zakonnik skinął lekko głową.

- Jest to nasz najświętszy obowiązek - powiedział Jojonah, podchodząc do drzwi i podnosząc trzymający je ciężki rygiel. Avelyn mrugnął powiekami. Pośród cudów drzwi nie zauważył nawet tego wielkiego rygla!
- Kamienie są dowodem naszej wiary - stwierdził Jojonah, otwierając szeroko drzwi.

Avelyn stał jakby zamieniony w kamień. - Dowodem naszej wiary - wyszeptał do siebie, ledwie wierząc, że mistrz St.-Mere-Abelle wypowiedział te graniczące z herezją słowa. Wiara nie wymagała dowodu - zaprawdę wartość wiary leżała właśnie w lojalności wobec wierzeń bez dowodu!

Oczywiście Avelyn nie zaprotestował na głos, a nawet jego ciche rozważania rozwiały się, gdy ciężkie drzwi otworzyły się bezgłośnie na wyważonych i naoliwionych zawiasach, ujawniając największą ze wszystkich wspaniałość.

Pokój wewnątrz był dobrze oświetlony, choć Avelyn nie widział żadnych pochodni i nie wyczuwał znanego zapachu palącego się drewna. Znajdowali się głęboko pod ziemią w jednej z wewnętrznych komnat opactwa, więc nie było tu żadnego okna. Jednak wewnątrz pokoju było światło, światło przywodzące Avelynowi na myśl bezchmurny dzień w środku lata. Wypełniało każdy kąt, każdą szczelinę w kamieniu i odbijało się, lśniąc, od szklanych wiek licznych skrzyń ustawionych dookoła pokoju, a także od ich zawartości, całych setek wypolerowanych kamieni.

Kamienie Pierścienia!

Jojonah wszedł do pokoju, a Avelyn za nim, prawie że się potykając. Młody zakonnik nie starał się teraz patrzeć w dół, rozglądając się na prawo i lewo, gdy mijali każdą skrzynię, podziwiając klejnoty, czerwone i błękitne, kamienie bursztynowego koloru i fioletowe kryształy. Jedna skrzynka z około tuzinem gładkich kamieni, ciemnoszarych w odcieniu, ale wydających się jakoś jeszcze czarniejszymi niż noc, przyciągnęła uwagę Avelyna i przyprawiła go o dreszcz, choć nie wiedział dlaczego. W innej skrzyni dostrzegł przezroczyste kamienie - rozpoznał w nich diamenty - i przystanął ponownie, zauważywszy, iż Jojonah też przystanął, pozwalając mu pozostać przy nich nieco dłużej.

Avelyn przyglądał się z uwagą, jak światło odbija się od licznych szlifów w diamentach, jak zdaje się zagłębiać w sam kamień, wirując ku kryształowym głębinom. A potem uświadomił sobie prawdę.

- To diamenty są źródłem światła - powiedział i natychmiast przygryzł wargę, zdając sobie sprawę, iż przemówił bez pozwolenia.

- Dobra robota - pogratulował mistrz Jojonah i Avelyn odprężył się nieco. - Co wiesz o Kamieniach Pierścienia?

- Są źródłem wszelkiej magii na świecie - wyrecytował Avelyn.

Jojonah skinął głową, ale odparł - Niezupełnie prawda.

Avelyn wpatrzył się w niego uważnie.

Kamienie Pierścienia są źródłem wszelkiej dobrej magii - wyjaśnił mistrz Jojonah.

- Magii danej od Boga - odważył się wtrącić Avelyn.

Jojonah się zawahał - pauza nie wychwycona świadomie przez Avelyna, o której przypomni sobie potem w nadchodzących latach - a później przytaknął. - Ale istnieją również Kamienie Ziemi, źródło złej magii, mocy daktyli - powiedział Jojonah. - Nie są one liczne, dzięki Bogu, i mogą zostać użyte jedynie przez te demony, które dzięki Bogu są jeszcze mniej liczne! - zakończył ze śmiechem, ale Avelynowi trudno się było dopatrzyć humoru w rozmowie o daktylach demonów.

Jojonah odchrząknął zmieszany. - Jest też magia w Touel`alfar - powiedział. - Mówi się, że znajduje się w ich melodyjnym śpiewie i w metalu, jaki uprawiają na swojej ziemi.

- Uprawiają? - spytał Avelyn.

Mistrz Jojonah wzruszył ramionami, to nie było istotne. - Opowiedz mi o Kamieniach Pierścienia - ponaglił. - Kto je zbiera?

- Bracia z St.-Mere-Abelle - odpowiedział natychmiast Avelyn.

- Gdzie?

- Spadają z nieba, z Nimbu, w czekające ręce...

Przerwał mu śmiech Jojonaha. - Spadają z nieba z szybkością większą niż strzała w locie - wyjaśnił mistrz. - I są gorące, mój przyjacielu nowicjuszu, tak gorące, że przepalają ciało aż do kości! - Jojonah zaśmiał się znowu, gdy opisywał Avelynowi obraz młodego zakonnika stojącego na polu, tak podziurawionego jak ser z Alpinador, z miną pełną niedowierzania, stertą żarzących się kamieni, leżących na ziemi za jego plecami.

Avelyn przygryzł mocno wargę. Uświadomił sobie, że Jojonah nie naśmiewał się z niego, ale nie mógł zrozumieć, dlaczego mu to wszystko mówił.

- Skąd je bierzemy? - spytał nagle Jojonah.

Avelyn zaczął już mówić - Z Nimbu - ale szybko się powstrzymał, uświadamiając sobie, że już o tym wspomniano. Wzruszył jedynie lekko ramionami.

- Z Pimaninicuit - powiedział Jojonah.

Wyraz twarzy Avelyna nie uległ zmianie.

- To wyspa - wyjaśnił mistrz. - Pimaninicuit. To jest jedyne miejsce, gdzie można zebrać święte kamienie.

Avelyn nigdy o czymś takim nie słyszał.

- Jeśli kiedykolwiek powiesz tę nazwę komuś, kto jej nie zna, bez wyraźnego pozwolenia - nie, wyraźnego polecenia - pełniącego obowiązki ojca przeora St.-Mere-Abelle, wszystkie siły opactwa skoncentrują się na doprowadzeniu do twej egzekucji.

Teraz Avelyn już wiedział, dlaczego nigdy przedtem nie słyszał tej nazwy.

- Kiedy je zbieramy? - spytał Jojonah, zmieniając temat tak nagle, iż całkowicie skonfundował Avelyna. Ponownie młody zakonnik jedynie wzruszył bezradnie ramionami, chcąc się dowiedzieć, ale też lękając się tej wiedzy. W tym wszystkim było coś przenajświętszego, lecz nieszczególnie tajemniczego, ukłucie ekstazy zmieszane z lekko plugawym posmakiem, którego Avelyn Desbris nie potrafił zignorować.
- Kamienie nie spadają na ziemię często - wyjaśnił Jojonah, brzmiąc bardziej jak nauczyciel niż kapłan. - Nie spadają często, ale spadają regularnie. - Poprowadził ku lewej ścianie tej obszernej komnaty i gdy tak się zbliżali, Avelyn dostrzegł, że murale na niej wyrzeźbione, były tak naprawdę astronomicznymi mapami. Avelyn, który często spędzał całe godziny, wpatrując się w cudowne nocne niebo, rozpoznał niektóre punkty. Zauważył pierścień utworzony z czterech gwiazd Wojownika Progosa-Behemota, najbardziej widoczną konstelację na północnym niebie i tworzące świetlny łuk gwiazdy, stanowiące uchwyt Wiadra Rolnika, które mógł dostrzec, tylko oddalając się od tylnych drzwi rodziców, zawsze bowiem zatrzymywało się prosto nad ich dachem. Corona ze swym Nimbem była oczywiście wyraźna i widoczna, Corona była środkiem wszechświata.

Przyglądając się dokładniej, Avelyn zauważył wyżłobienia w ścianie. Najpierw myślał, że to krawędzie znanych sfer, ponieważ słyszał o teoriach mówiących, iż wszechświat jest serią nakładających się na siebie, zazębiających się sfer niebieskich, niewidzialnych baniek, które utrzymywały w miejscu warstwy gwiazd. Kiedy zdał sobie sprawę, że większość wyżłobień znajdowało się w pobliżu Corony, zrozumiał prawdę. Te wyżłobienia miały praktyczną, a nie estetyczną naturę. Służyły mechanice mapy, tak by ciała niebieskie mogły się poruszać. Avelyn przyjrzał się uważnie pozycji Sheili, księżyca, i wpatrywał się w niego wystarczająco długo, aby uświadomić sobie, iż naprawdę się poruszał, bardzo delikatnie, wzdłuż swojej ścieżki naokoło Corony.

- Sześć pokoleń - wyjaśnił mistrz Jojonah, gdy już dał Avelynowi kilka minut spokoju na lepsze przyjrzenie się bajecznej mapie. - No prawie - dodał, gdy Avelyn odwrócił się ku niemu. - Sto siedemdziesiąt trzy lata miną między każdą z ofiar.

- Ofiar?

- Deszczy kamieni - wyjaśnił Jojonah. - Uważaj się za pobłogosławionego, mój przyjacielu nowicjuszu, żyjesz bowiem w czasie deszczów.

Avelyn odetchnął z trudem i wpatrzył się znowu w mapę, jak gdyby oczekując, iż pomiędzy Nimbem a Coroną pojawią się małe linie spadających kamieni.

- Czy byłeś kiedyś świadkiem działania kamieni? - spytał znienacka Jojonah, wyciągając Avelyna z jego rozmyślań. Młodzieniec spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami z nadzieją i gotowością, a jego dłonie zaciskały się i otwierały po bokach.

Jojonah wskazał na skrzynię na środku pokoju i ruchem ręki polecił Avelynowi, żeby się do niej zbliżył. Jak tylko odwrócił się tyłem do mistrza, Avelyn usłyszał kliknięcie w ścianie i podejrzewał, że Jojonah pociągnął za jakąś dźwignię, zapewne ukrytą za gobelinem gwiezdnych map, aby otworzyć skrzynię. Mistrz wkrótce dołączył do niego przy skrzyni i powoli odsunął szklane wieko.

Wewnątrz znajdowały się różne kamienie, wszystkie gładkie i wypolerowane. Ręka Jojonaha sięgnęła po jeden z dwóch błyszczących szarych kamieni. - Kamienie duszy - wyjaśnił. - Zwane hematytami. - Trzymał kamień zaciśnięty w prawej dłoni, a potem sięgnął z powrotem lewą ręką i wziął inny klejnot, w większości przezroczysty, ale z lekkim żółto-zielonym odcieniem. - Chryzoberyl - powiedział. - W tej czystej postaci to kamień ochronny. Zawsze mądry wybór, jeśli masz do czynienie z ciemnym hematytem!

Avelyn tak naprawdę nie rozumiał, ale był zbyt pod wrażeniem tego wszystkiego, żeby przyszło mu do głowy przerwać pytaniem.

Jojonah wrzucił chryzoberyl do kieszeni swej grubej szaty i odsunął się daleko od Avelyna, zwrócony bezpośrednio ku młodzieńcowi. - Policz do dziesięciu - poinstruował - tak żebym miał czas, aby rzucić czar. Następnie umieść ręce za plecami i unieś palce, ile tylko chcesz, w powolnej i jasnej sekwencji siedmiu wyraźnych cyfr. Postaraj się zapamiętać swoją sekwencję!

Mistrz przymknął oczy i zaczął cicho i miarowo śpiewać. Avelyn zawahał się przez chwilę, starając się przetrawić najnowsze informacje. Pozbierał się szybko i zrobił, jak mu polecono, zmieniając liczbę podniesionych palców za plecami. W tym czasie Mistrz Jojonah nadal kontynuował swój cichy śpiew, oczy mu nawet nie drgnęły, całe jego ciało zdawało się jak przykute do miejsca.

Chwilę później mistrz otworzył oczy. - Siedem, trzy, sześć, pięć, pięć, dwa i osiem - powiedział Jojonah, zdając się być bardzo zadowolony z siebie.

- Usłyszałeś, co było w moim umyśle - wykrztusił Avelyn.

- Nie - prędko sprecyzował Jojonah. - Opuściłem moje ciało fizyczne i przeszedłem za ciebie. Po prostu przyglądałem się, jak podnosiłeś swoje palce.

Avelyn zaczął odpowiadać, ale zachował tę myśl dla siebie, choć jego ciężki oddech i niedowierzający wyraz twarzy zdradzał wiele.

- To wcale nie takie trudne zadanie - rzekł nagle radośnie mistrz Jojonah. - Hematyt to potężne narzędzie, jeden z najpotężniejszych kamieni ze wszystkich. Użycie go do opuszczenia ciała ledwie dotyka granic jego prawdziwej magii. Każdy wyszkolony w posługiwaniu się kamieniami mógłby to zrobić. Nawet ty... - Jojonah zawiesił głos, była to zachęta, której przejęty Avelyn nie mógł zignorować.
- Bracie Avelynie - powiedział mistrz zupełnie poważnie chwilę później - czy chciałbyś spróbować?

Zanim Avelyn mógł rozważyć tę propozycję, skinął tak mocno głową, iż był pewien, że musiał wyglądać niesamowicie prostacko. Także jego stopy poruszyły się, zanim jego świadoma myśl mogła je powstrzymać, jak gdyby kamień go przyciągał.

Jojonah niemalże roześmiał się w głos na ten widok i wyciągnął hematyt przed siebie. Avelyn sięgnął po niego, ale mistrz cofnął dłoń.

- To jest potężny kamień - stwierdził mistrz ponuro - mogący zanieść cię gdzieś, gdzie nie jest twoje miejsce. Miej się na baczności w swoich podróżach, mój młody przyjacielu, bo możesz się wkrótce zgubić!

Avelyn cofnął rękę o kilka cali, zastanawiając się, czy nie zachowuje się trochę głupio. Pokusa była jednak zbyt silna, więc wyciągnął rękę znowu, a tym razem Jojonah pozwolił mu wziąć hematyt.

Był w dotyku niezwykle gładki, prawie płynny. Cięższy niż spodziewał się Avelyn, całkiem solidny i gęsty. Wielokrotnie przesunął po nim palcami, poczuł coś w jego głębi, jakieś tajemne miejsce, magię. Spojrzał na Jojonaha i zobaczył, że mistrz przyciska chryzoberyl do serca.

- To uniemożliwi skrzyżowanie się naszych dusz - wyjaśnił Jojonah. - Nie byłby to dobry pomysł.

Avelyn skinął głową i odsunął się kilka kroków. Jojonah położył wolną rękę za plecami. - Wszystko we właściwym czasie - powiedział cicho. - Będę wiedział, gdy będziesz w objęciach magii, a potem zacznę.

Avelyn prawie go nie słyszał. Młody mnich już spadał w głąb kamienia. W jego pocierających palcach hematyt zdawał się prawdziwie płynny i kuszący. Avelyn wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, a później zamknął oczy, lecz nadal go widział. Rozszerzał się przed nim, otaczając jego ręce, a potem ramiona. A później spadał i spadał.

Opierał się i hematyt oddalił się gwałtownie, prawie wytrącając go z transu. Ale Avelyn zapanował nad swoimi lękami na czas i jeszcze raz rozpoczął podróż.

Jego ręce zniknęły, potem ramiona. A później wszystko było szare, a nawet czarne.

Avelyn opuścił swoje ciało. Obejrzał się i zobaczył, jak stoi tam, trzymając kamień. Zwrócił się do Jojonaha, zobaczył chryzoberyl szczególnie wyraźnie, wściekle błyszczący i otaczający całego mistrza cienką, białą otoczką, tarczą, której, jak wiedział Avelyn, jego duch nie mógłby sforsować.

Ruszył w kierunku Jojonaha, omijając mężczyznę szerokim łukiem. Czuł się niesłychanie lekki, jak gdyby jedynie przy pomocy siły woli mógł wznieść się z ziemi i wzlecieć.

Za plecami mistrza Avelyn obserwował sekwencję palców: jeden, trzy, dwa, jeden, pięć.

- Idź wyżej - usłyszał, jak zachęca go mistrz Jojonah.

Avelyn był zaskoczony, że mógł w tym stanie jeszcze słyszeć głos. Zrozumiał polecenie i siłą woli oderwał się od ziemi, dryfując ku sufitowi.

- Nie ma żadnej fizycznej bariery, która mogłaby cię zatrzymać - stwierdził Jojonah. - Żadnych barier. Czy widziałeś dach? Na dachu jest coś, o czym powinieneś wiedzieć.

Pomimo dreszczyku emocji Avelyn wzdrygnął się, gdy przepływał przez sufit pokoju. Podziwiał luźną strukturę drewna i gęstość wykafelkowanej podłogi pokoju wyżej.

W komnacie powyżej znajdowało się kilku mnichów, mężczyzn o parę lat starszych od Avelyna. Avelyn poczuł, jak uśmiecha się szeroko, czuł jak uśmiecha się jego fizyczna postać w niższym pokoju, mijając tych mężczyzn, całkowicie nieświadomych jego obecności.

Potem uśmiech zniknął. Coś szarpnęło mocno młodego mnicha, jakaś ciemna pokusa, aby wejść w jednego z nich, aby wypchnąć ducha gospodarza i zawładnąć jego ciałem!

Minął ich już, zanim zdał sobie w pełni sprawę z tego niebezpiecznego pomysłu, dryfując wyżej, przez kolejny sufit do pustego pokoju, dalej przez ten sufit i następny, i następny, i następny, ten ostatni o wiele grubszy. A potem był na zewnątrz, choć nie czuł żadnych doznań fizycznych, ciepła słońca czy chłodu oceanicznej bryzy. Zobaczył, że wznosi się ponad jedno z najwyższych miejsc St.-Mere-Abelle, przechodząc prosto przez dach. Wciąż wznosił się wyżej i Avelyn obawiał się, że nie powstrzyma wznoszenia się, że będzie dryfował poprzez chmury, do Nimbu i gwiazd. Może będzie świecił wysoko w niebiosach, piąte światło w pierścieniu Progosa-Behemota!

Odrzucił ten śmieszny pomysł i obrócił swego ducha, spoglądając na dach opactwa. Z wysoka St.-Mere-Abelle wyglądał jak gruby i rozciągnięty wąż, wijący się wzdłuż szczytu morskiego klifu. Avelyn dostrzegł zamieszanie na dziedzińcu, daleko z boku, gdzie grupa młodych zakonników trudziła się przy studni oraz koniach i mułach opactwa.

- Wróć - nakazał głos z daleka, głos mistrza Jojonaha, dosięgając Avelyna poprzez jego fizyczną formę. Rozłączenie nie było całkowite, uświadomił sobie młody mnich i przeszedł go dreszcz, gdy pomyślał, co oznaczało całkowite oderwanie od swojej fizycznej formy.
Ten szok przywrócił mu rozsądek i Avelyn skupił uwagę na wysokim dachu dokładnie pod nim. Widział ten dach już wcześniej z jednego z wyższych punktów opactwa, ale spojrzenie na niego z tego punktu obserwacyjnego ukazywało szalenie skomplikowany wzór, obraz, jakiego nie można było dostrzec z niższego poziomu. Na dachu wyrzeźbione były ramiona, dwie pary, wysoko wzniesione ręce, trzymające kamienie w otwartych dłoniach.

Podróż z powrotem była krótsza, Avelyn dotarł do pokoju dokładnie nad komnatą Kamieni Pierścienia. Tym razem pokusa innych ciał szarpała nim jeszcze mocniej. Czuł jak go przyciągają. Wyobraził sobie hematyt jako drugą żyjącą istotę, rozkazującą mu, szepczącą obietnice władzy do jego duchowego ucha.

Avelyn poczuł jak coś dotyka jego dłoni - nie duchowej dłoni, ale tej fizycznej, ściskającej kamień. Ponownie wyczuł chryzoberyl, tę magiczną barierę, a potem jego duch został przyciągnięty do podłogi, przez podłogę, pędząc z powrotem do czekającego na niego ciała.

Avelyn prawie podskoczył, kiedy otworzył znowu swoje oczy, widząc mistrza Jojonaha tak blisko.

- Jeden, trzy, dwa, jeden, pięć - powiedział nagle młody mnich, starając się zaspokoić ciekawość starszego mężczyzny.

Jojonah zamachał ręką i potrząsnął głową mało zainteresowany. - Co widziałeś? - naciskał Jojonah, przysuwając się jeszcze bliżej.

- Ramiona - wypalił Avelyn. - Dwie pary, z otwartymi dłońmi... - Zanim zdążył skończyć, Jojonah się cofnął, z trudem łapiąc oddech, śmiejąc się i płacząc jednocześnie. Avelyn nigdy nie widział takiej sceny, nie mógł nawet zacząć pojmować jej znaczenia.

- Jak? - spytał Avelyn z wystarczającą mocą, aby otrzeźwić z powrotem Jojonaha. - Kamienie - sprecyzował Avelyn, kiedy przyciągnął już uwagę tamtego. - Jak to możliwe?

Jojonah zabrał się za pospieszne wyjaśnienia, będące raczej recytacją przygotowanej wcześniej mowy niż czymś spontanicznym. Mówił o humorach ciała łączących się z obcymi humorami kamieni, aby stworzyć zdawałoby się magiczną reakcję. Porównał nawet to, co zdarzyło się z Avelynem z tabletkami podawanymi mnichowi cierpiącemu na ból brzucha w celu wywołania beknięcia czy wiatrów.

Gdy Avelyn tak tego słuchał, czuł, jak wokół niego rozwiewa się tajemnica. Po raz pierwszy odkąd wszedł do tego pokoju, w głosie mistrza Jojonaha nie było żadnej czci, jedynie suchy pouczający ton nauczyciela. Avelyn nie kupował tego, niczego co słyszał. Nie potrafił wyjaśnić, co mu się właśnie przydarzyło, ale wiedział instynktownie, że ta mowa o obcych humorach umniejszała to przeżycie. Była tu zaiste jakaś tajemnica, której żaden potok wydumanych słów nie mógł odsłonić, było tu coś wyższego rzędu. Mistrz Jojonah nazwał deszcze kamieni ofiarą, a Avelynowi ten opis wydawał się zupełnie niewłaściwy. Błogosławieństwo było bardziej odpowiednim określeniem, zdecydował młody mnich. Rozejrzał się jeszcze raz po pokoju, przenosząc spojrzenie z kamienia na kamień, jego cześć dla tych darów od Boga była dziesięciokrotnie większa niż przedtem, gdy wszedł do komnaty po raz pierwszy.

- Powinieneś być pośród tych paru wybranych, którzy wyruszą w podróż - oświadczył mistrz Jojonah, a ciężar tego stwierdzenia przyciągnął Avelyna z powrotem ku niemu.

- Na Pimaninicuit - wyjaśnił Jojonah, a jego uśmiech poszerzał się, gdy rozszerzały się brązowe oczy Avelyna. - Jesteś młody i silny, pełen głosu bożego.

Łzy wezbrały w oczach Avelyna i zaczęły spływać mu po twarzy na samą myśl, że mógłby być pośród tych kilku wybranych mających zbliżyć się tak bardzo mocno do największego daru Boga.

Jojonah pozwolił mu wtedy odejść i Avelyn opuścił pokój jak gdyby w transie, prawdziwie oszołomiony.

Kiedy odszedł, mistrz Jojonah odłożył kamienie na miejsce, zamknął skrzynię, a potem podszedł do ściany i poruszył ukrytą dźwignią, aby dobrze ją zamknąć. Cały czas mistrz zastanawiał się nad wagą tego, czego był świadkiem. Nowicjusz z pierwszego roku nie powinien być w stanie aktywować magii kamienia, mimo tego, co powiedział Avelynowi o hematycie. A nawet jeśli nowicjuszowi udałoby się zapaść w magię, kontrola nad nią powinna go przerastać, krótkie i przypadkowe opuszczenie ciała, z kulminacją w postaci z trudem chwytającego powietrze, zadziwionego i całkowicie oniemiałego młodego człowieka.

To, że Avelyn kontrolował magię wystarczająco, aby stanąć za plecami Jojonaha i zobaczyć sekwencję jego palców, było niesamowite. To zaś, że młody człowiek użył kamieni i uleciał z pokoju, z opactwa i zobaczył wzór na dachu, było zaiste prawie niemożliwe. Mistrz zatrzymał się na chwilę i zapłakał nad swoją własną słabością. Był w St.-Mere-Abelle od ponad trzech dekad, a był w stanie w ten sposób używać hematytu dopiero od trzech lat!

Jojonah porzucił użalanie się nad sobą i uśmiechnął się z powodu Avelyna. Młody mnich stanowił dobry wybór, zaiste wybór ofiarowany przez Boga, aby dostać się na Pimaninicuit.


Dodano: 2006-09-22 13:23:37
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS