NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Ukazały się

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)


 Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

 Kingfisher, T. - "Cierń"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Maas, Sarah J. - "Dom płomienia i cienia"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

Linki

Kres, Feliks W. - "Strażniczka istnień" (FS)
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Kres, Feliks W. - "Egaheer"
Data wydania: Luty 2007
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195
Tom cyklu: 1



Kres, Feliks W. - "Strażniczka istnień" #1

Miko

Wycia rozbrzmiały znowu – przeciągłe, wrogie zawodzenia wywołujące dreszcz.
– Wilki – rzekł Haven. – Nienawidzę tego lasu.
– W Arelay takich nie było – przytwierdził Saul.
Niespiesznie popijali kwaśne piwo, zagryzając serem i czerstwym chlebem.
Saul i Haven byli myśliwymi wioski. Otaczano ich niezmiernym szacunkiem – chodzili po obcych i przerażających lasach Starej Ziemi Heastseg. Osadnicy, ludzie twardzi i nielękający się byle czego, karczowali jednak skraj puszczy ze strachem i bojaźnią, rodzącymi wrogość. Tylko Saul i Haven odważali się zapuszczać głębiej w gąszcze.
Ale nawet oni nie mieli śmiałości chodzić do lasu po nastaniu nocy.
Dziwna knieja. Przytłaczająca i mroczna... Kryjąca w sobie ponure i niesamowite tajemnice. Obok zwykłych drzew rosły w niej i takie, których nigdy i nigdzie dotąd nie widziano, a nawet nie potrafiono wymyślić... Kalekie, potworne. Albo znów potężne nad miarę, strzelające do samego nieba – w cieniu ich koron dęby wydawały się wątłe. Jeszcze inne pełgały po ziemi, wpijając się weń drapieżnie nie tylko korzeniami, ale i gałęziami, rozpostarte szeroko, lecz nisko, na podobieństwo ohydnej ośmiornicy. Były krzewy, które nie czekały, aż ofiara wpadnie w ich kolce – uderzały same, pozostawiając w ciele drzazgi pełne jakiejś trucizny. Rany po nich nie chciały się goić, płonęły całymi tygodniami, sprowadzając gorączkę.
A tropy... Saul i Haven widzieli ślady zwierząt, których kształty umykały wyobraźni: odciski kopyt o niebywałych rozmiarach; grube konary naznaczone pazurami, które je zdruzgotały...
Na koniec – same zwierzęta. Obok zwykłych saren i danieli, złośliwego borsuka i sprytnego lisa żyły skrzydlate monstra, porywające z pastwisk cielaki. Widywano orły o czerwonych oczach, ze szponami zdolnymi chyba wydrzeć życie mężczyźnie...
Straszny las.
Drewno jednak było niezbędne i skraj puszczy padł wkrótce od ciosów topora, w oczekiwaniu zaś na pierwsze plony bardzo potrzebowano dziczyzny, znoszonej przez myśliwych. Wroga puszcza musiała służyć człowiekowi.

* * *

Wraz z nocą przychodził zwykle deszcz. Zazwyczaj mizerny, raczej mżawka. Bywało jednak, że mżawka zmieniała się w ulewę.
Za dnia nie padało prawie nigdy.
Tej nocy deszcz spadł dość obfity. Poprzez jego szum Saul i Haven posłyszeli kołatanie do drzwi. Saul otworzył i zaprosił gościa.
– Pochwalony – rzekł stary Maneo i nim zdążyli odpowiedzieć, zapytał: – Same żeśta?
Myśliwi popatrzyli po sobie.
– A jakże. Szukacie kogoś, ojczulku?
– Ano szukam. Chłopak gdzieś to mi się zatracił.
– Miko? – zdziwił się Haven.
Miko był niespełna rozumu. Trzydziestoletni drągal o twarzy dziecka i sile niedźwiedzia. Lubiano go powszechnie, bo miał serce poczciwe, a naturę wesołą i pogodną. Przy tym był uczynny. Każdemu dopomógł, jak umiał: drew narąbał, a i ciężki wóz pociągnął, kiedy zaszła taka potrzeba. Starego Manea kochał całym swym wielkim sercem, nigdy jeszcze nie zdarzyło się, by rozmyślnie sprawił mu jaki kłopot.
– Wszędzie jużem był – rzekł starzec. – Mówię: może u was? Dyć on stale by siedział ino i gapił się na to-to. – Wskazał palcem myśliwskie łuki i strzelbę.
Myśliwi zmartwili się.
– U nas nie. Jakże, Maneo? Odesłalibyśmy go do was przed nocą! Wszędzie, powiadacie, już byliście?
– No, wszędzie.
Haven wypił resztkę piwa i wstał.
– Trzeba szukać. Gdzieście go ostatnio widzieli, ojczulku?
– Na progu... Strugał z patyków te swoje cudaki. Co to niby potem z nimi gada...
Myśliwi wdziali kapoty i ruszyli do drzwi. Ale Saul wrócił się jeszcze i zabrał rusznicę.

* * *

Wkrótce wszyscy mężczyźni ze wsi włączyli się do poszukiwań. Przetrząśnięto niezliczone zakamarki, nawoływano – daremnie. Plusk i szelest dżdżu były jedyną odpowiedzią. Coraz częściej popatrywano ku skrajowi puszczy. Nikt jeszcze tego nie powiedział, ale powoli stawało się jasne, że niedojda zapuścił się tam...
– Poszedł w las – rzekł wreszcie Haven, gdy wszyscy zebrali się pośrodku wioski.
– Chyba by głupi... – zaczął ktoś i zamilkł.
Bo i głupi... Głupi w samej rzeczy.
– A na pola? Może poszedł na pola? – zapytał ktoś inny.
– Po co by miał iść na pola? Po nocy?
– A do lasu po co? Wiadomo, głupi.
Potwierdzono zgodnym pomrukiem. Ale tak naprawdę, to nikt jakoś nie wierzył w te pola. Jakby poszedł na pola, toby był. Na polach się nie zginie.
Wszystkim bardziej się zdało, że Miko poszedł w las.
– To co? Idziemy za nim?
Zaległa cisza, pełna wahania i lęku.
– Trza by iść...
– Po nocy?
Znów cisza.
Czekano, co powiedzą myśliwi, ale Saul i Haven popatrywali w ziemię.
– A kto pójdzie? – zapytał w końcu pierwszy.
Milcząc, chłopi odwracali spojrzenia.
Z głębi lasu, poprzez szum wiatru i deszczu, doleciał jakiś głos posępny, groźny... Przebrzmiał zaraz, lecz ten i ów wzdrygnął się mimo woli, kto inny nawet przeżegnał. Myśliwi widzieli, że nie pójdzie nikt.
Z kręgu wyszedł stary Maneo.
– Ja pójdę – powiedział.
W gromadzie zapanowało poruszenie.
– A gdzie wy tam? Co, Maneo?
– Jakże, Maneo?
– Pójdę – upierał się starzec. – Przecie on by po mnie poszedł... – wytłumaczył. – Poszedłby... chocia głupi.
Nagły wstyd zamknął wszystkim usta, bo wiedzieli, że stary mówi prawdę.
– Poszedłby, bo głupi właśnie – rzekł ktoś z tyłu, ale zamilkł zaraz, jakby rozumiejąc, że nie znajdzie poparcia.
Rzeczywiście.
– To i ja – odezwał się Saul.
– Kopnij się który po mój łuk! – zawołał Haven. – Strzały przynieś, a proch i kule do strzelby! – przypomniał.
Ruszono, by spełnić polecenie.
– Tacyście? – odezwał się rozeźlony gruby bednarz Remok. – No niechże... To i ja, znaczy... z wami.
– Wszyscy pójdą! – zawołano. – Wszyscy, no przecie!
W gromadzie znów wszczął się ruch.
– Dalej, chłopy! Brać siekiery, idziemy! Ino migiem!
Wieśniacy pobiegli do chałup.
Były w wiosce aż dwie strzelby: jedna u Saula i Havena, a druga – przedpotopowa rusznica – stanowiła własność całej wsi. Wziął ją Remok, bo służył kiedyś w wojsku, i choć jako pikinier, przecież strzelać umiał. Reszta mężczyzn uzbroiła się w siekiery – bardziej dla dodania sobie animuszu niźli dla ich rzeczywistej przydatności. Jednak Saul i Haven nic nie powiedzieli, a dlatego że ciesielski topór w garści zaszkodzić przecież nie mógł.
– Światło weźcie!
Pobrano ślepe latarki.

* * *

W kupie zawsze łatwiej o odwagę, mimo to ledwie parę kroków postąpiono w głąb kniei, ludzie zaraz potracili się z oczu w ciemności. Wątłe ogienki rzucały więcej cieni, niż dawały światła, czarna noc, zasnuta dodatkowo deszczem, wypełniała puszczę bez reszty. Skupiono się w ciasną gromadę i dreptano omal w miejscu. Myśliwi łatwo odgadli, że w ten sposób nic nie zwojują.
– Cicho, ludzie! – rzekł Saul, chociaż nikt nic nie mówił. – Trzeba nam się rozdzielić... No trzeba! – przekrzyczał niechętny pomruk. – Nie po jednym przecie... Maneo, wasze nogi już nie do takich wędrówek. Weźcie jeszcze kogo, macie tu mój róg, idźcie pod sam las i dmijcie czasem, żeby wszyscy z powrotem drogę znaleźli. No idźcie, tak najbardziej pomożecie. A my – zwrócił się do pozostałych – podzielimy się. Kto do mnie, a kto do Havena? Remok pójdzie środkiem, kiedy my bokami.
Tak zrobiono.
Czarny las rozbrzmiał nawoływaniami. Pokazywano drogę niedojdzie; jeśli zbłądził, mógł posłyszeć głosy. Ale jeśli spotkała go jaka zła przygoda...
Ociekające deszczem gąszcze stawały się coraz bardziej zbite. Posunięto się niedaleko w głąb lasu, a przecież wszystkim się zdawało, że są w samym jego sercu. Puszcza była cicha i wroga. Hen! daleko, rozbrzmiało jakieś posępne zawołanie, niczym wycie upiora: niewyraźne, odległe... może będące złudzeniem. I znowu cisza, tylko wiatr i deszcz.
Przemoczeni, zziębnięci, z dłońmi zaciśniętymi na styliskach siekier, chłopi szli coraz wolniej, nawoływali zaś coraz rzadziej. Zdano sobie sprawę, że nocna wyprawa nie ma wcale sensu; że knieja nie odda łatwo tego, co raz wzięła.
Gąszcze rozstąpiły się nagle – drzewa utworzyły dwa niemal równe szeregi, coś jakby ulicę, zalaną mrokiem, niesamowitą, nieprawdziwą zgoła. Stłumiony głos rogu rozbrzmiał za plecami i przyniósł otuchę – na krótko jednak. Oddział Remoka zatrzymał się. Poblask latarń wyławiał z ciemności najbliższe pnie upiornego szpaleru, brodzące w gęstych krzewach, krąg ziemi porosłej trawą. Ale światło w nocy oślepia, nie pozwala oczom przywyknąć do ciemności i poza jego kręgiem mrok wydaje się gęstszy, niźli jest w rzeczywistości.
Gdzieś, może u samego końca owej leśnej ulicy, którego to końca tylko się domyślano, skłębiła się ciemność jeszcze bardziej zwarta, bardziej gęsta i mokra niż gdzie indziej. Lodowaty podmuch nadciągnął z tamtej strony. Chrupnęły głośno gałęzie, potem jeszcze raz, już bliżej. Ku zbitej gromadzie skradało się coś wielkiego...
Bednarz nie nosił duszy na ramieniu, a śmierci w oczy zajrzał wielokrotnie. Ale zawsze widział ją, gdy się zbliżała – w kłębach prochowego dymu, w ostrzach pik i rapierów wrogiej infanterii... Tu, okryte mrokiem niebezpieczeństwo, idące z głębi lasu, było jak sama trwoga: nikt jej nigdy nie widział, choć każdy przecież poznał tajemnicze tchnienie.
Remok bał się tego czegoś nieznanego.
Wystawiwszy naprzód lufę przedpotopowej broni, która wobec wiszącej w powietrzu wilgoci wcale nie musiała wypalić, uczynił krok do tyłu, a wraz z nim wszyscy inni.
– Chłopy... – rzekł ochryple.
Nowy trzask gałęzi, potem cisza. Migotliwe światło latarń pokazywało wciąż te same najbliżej stojące drzewa.
Gdzieś z boku i trochę z przodu, wiatr przyniósł nawoływania Havena i jego ludzi. Zły czar zelżał; nie byli w lesie sami.
– Wracamy... chłopy – rzekł Remok.
Z oddali doleciał słaby głos rogu. Potem znowu i znowu – przeciągły, niecierpliwy. Nie ustawał. Zrozumieli nagle, że Maneo woła, by wracali.
Deszcz prawie przestał padać, a wiatr ustał. W lesie panowała cisza. Wrogie gąszcze zdawały się czujnie obserwować odwrót ludzkiej gromady.
Na skraju puszczy czekał Maneo, dmąc w róg, a obok, ciesząc się jak dziecko, podskakiwał Miko-niedojda.
* * *
Wielkie, barczyste chłopisko o twarzy sześcioletniego dziecka żarłocznie pochłaniało zimną kaszę. Mała izba była zatłoczona ludźmi. Półgłosem wymieniano uwagi, niecierpliwiąc się.
Miko, szczęśliwy, że jest ośrodkiem zainteresowania wszystkich, unosił głowę znad miski i stroił miny.
– Miko – pytał Maneo – jakże, mówisz?...
– Wołała mnie! – cieszył się głupek. – Wołała, o tak: – Miko zawył posępnie, plując kaszą.
Wieśniakom przeszły po plecach mrówki.
– Kto cię wołał, co? Miko?
– Ona. Ona mnie wołała.
– Jaka ona?
Niedojda marszczył czoło z powagą.
– Egahesehemirrammi.
– Że jak, powiadasz?...
– Egahesehemirrammi.
Ktoś machnął ręką.
– At, głupi i tyle – powiedział rozeźlony. – Późno już... Z Bogiem.
Skrzypnęły drzwi. Wieśniacy żegnali się kolejno i szli do swych domów. Wkrótce starzec został sam, z troską spozierając na wielkie dziecko kończące swoją kaszę.
– Maneo, ona mnie wołała. Egah... Egahesehemirr...
– Tak, Miko. Zjadłeś? To idźże tera spać. Rano wszystko powiesz.
– Wołała, Maneo. Wiesz?
– Wiem, Miko.
Niedojda poszedł do swojego posłania. Ukląkł na podłodze i przeżegnał się wolno, starannie. Wkrótce potem spał.
Stary Maneo długo jeszcze siedział przy kopcącym ogarku, kiwając głową do swych myśli.


Dodano: 2006-10-19 16:36:37
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS